You are on page 1of 311

Spis

treści

• Strona tytułowa

• SŁOWO WSTĘPNE

• 1953

• I
• II
• III
• IV
• V
• VI

• 1954

• VII
• VIII
• IX
• X
• XI
• XII
• XIII

• 1955

• XIV
• XV
• XVI
• XVII

• 1956

• XVIII
• XIX
• XX
• XXI

• UZUPEŁNIENIE

• PRZECIW POETOM

• SIENKIEWICZ

• Nota wydawcy

• Kolofon

• Przypisy

Witold GOMBROWICZ
DZIEŁA
tom VII

DZIENNIK
1953-1956


redakcja naukowa tekstu
Jan Błoński


Wydawnictwo Literackie


© Copyright by Rita Gombrowicz, 1986


SŁOWO WSTĘPNE

Tom niniejszy obejmuje teksty mego dziennika, drukowanego w
“Kulturze” — uzupełnione fragmentami dotąd nie ogłoszonymi.
Pozostało mi jeszcze coś w zapasie, ale tej reszty — bardziej
prywatnej — wolę nie zamieszczać. Nie chcę narażać się na kłopoty.
Może kiedyś… Później.
Dziennik ten to pisanina dość bezładna, z miesiąca na miesiąc —
zapewne nieraz się powtarzam, nieraz sobie zaprzeczam. Uładzić to?
Oczyścić? Wolę aby nie było zanadto wylizane.
Dwa artykuły z tych lat zostały zamieszczone na końcu książki
ponieważ łączą się z problematyką dziennika i życiem moim z tego
okresu.

Witold Gombrowicz

1953

I

Poniedziałek
Ja.
Wtorek
Ja.
Środa
Ja.
Czwartek
Ja.

Piątek

Józefa Radzymińska dostarczyła mi wielkodusznie kilkunastu
numerów „Wiadomości” i „Życia”, a zarazem wpadło mi w ręce kilka
egzemplarzy prasy krajowej. Czytam te polskie gazety jak opowieść o
kimś doskonale i blisko znanym, kto jednak nagle wyjechał, na
przykład do Australii i tam doświadcza dziwnych przygód… które o tyle
już nie są rzeczywiste iż dotyczą kogoś innego i nowego, będącego
jedynie w stanie luźnej identyczności z dawniej znaną nam osobą. Tak
silna jest obecność czasu na tych stronicach, że odzywa się w nas głód
bezpośredniości, chęć życia i niedoskonałej chociażby realizacji. Lecz
życie jest jak za szkłem — oddalone — wszystko jakby nie nasze już,
jakby widziane z pociągu.
Gdybyż dał się słyszeć w tym królestwie przemijającej fikcji głos
rzeczywisty! Nie — to albo echa sprzed lat piętnastu, albo wyuczone
śpiewy. Prasa krajowa, śpiewając na obowiązującą nutę, milczy jak
grób, jak otchłań, jak tajemnica, a prasa emigracyjna jest — poczciwa.
Niewątpliwie duch spoczciwiał nam na emigracji. Prasa emigracyjna
przypomina szpital, gdzie rekonwalescentom daje się tylko lekko
strawne zupki. Po cóż rozdrapywać rany? Dlaczego dokładać jeszcze
surowości do tej, którą namaściło nas życie i, zresztą, czyż nie
powinniśmy zachowywać się grzecznie skoro dostaliśmy klapsa?…
Panują więc tutaj wszystkie chrześcijańskie cnoty, dobroć, ludzkość,
litość, poszanowanie człowieka, umiar, skromność, przyzwoitość,
rozwaga, rozsądek i wszystko co się pisze jest przede wszystkim
dobrotliwe. Tyle cnót! Nie byliśmy tak cnotliwi gdyśmy mocniej
trzymali się na nogach. Nie ufam cnocie tych, którym się nie udało,
cnocie zrodzonej z biedy i cała ta moralność przypomina mi słowa
Nietzschego: „Złagodzenie naszych obyczajów jest następstwem
naszego osłabienia”.
W przeciwieństwie do głosu emigracji, głos Kraju rozlega się ostro i
kategorycznie, aż trudno uwierzyć, aby to nie był głos prawdy i życia.
Tu przynajmniej wiadomo o co chodzi — białe i czarne, dobre i złe —
tutaj moralność brzmi gromko i bije jak pałka. Ten śpiew byłby
wspaniały gdyby śpiewacy nie byli nim przerażeni i gdyby nie czuło się
w ich głosie drżenia, które budzi litość… W gigantycznym milczeniu
kształtuje się nasza niewyznana, niema i zakneblowana rzeczywistość.

Czwartek

„Kraków. Posągi i pałace, które im wydają się bardzo
wspaniałe — które, dla nas, Włochów, są bez większej
wartości”.
Galeazzo Ciano Dziennik.


Artykuł Lechonia w „Wiadomościach” pt. Literatura polska i
literatura w Polsce.
Jak dalece to może być szczere? Wywody te zmierzają jeszcze raz
(ach, już tyle razy!) do wykazania, że równi jesteśmy najlepszym
literaturom światowym — równi, ale zapoznani i niedocenieni! Pisze (a
raczej mówi, gdyż to był odczyt wygłoszony w Nowym Jorku dla
tamtejszej Polonii):
„Nasi uczeni w piśmie przez to, że przeważnie tylko polskim zajęci,
nie mogli spełnić zadania wyznaczenia naszej literaturze właściwego
miejsca wśród innych, znalezienia światowej rangi dla naszych
arcydzieł… Tylko wielki poeta, mistrz swej własnej mowy… mógłby dać
swym rodakom pojęcie o poziomie naszych poetów, równych
największym na świecie, przekonać ich że ta poezja jest z tego samego
metalu, tej samej najwyższej próby co Dante, Rasyn i Szekspir”.
I tak dalej. Z tego samego metalu? To chyba niezbyt udało się
Lechoniowi. Gdyż właśnie materia, z której zrobiono naszą literaturę
jest inna. Porównywać Mickiewicza z Dantem lub z Szekspirem, to
porównywać owoc z konfiturą, produkt naturalny z produktem
przetworzonym, łąkę, pole i wioskę z katedrą lub miastem, duszę
sielską z duszą miejską, osadzoną w ludziach, nie w naturze,
naładowaną wiedzą o świecie rodzaju ludzkiego. Byłże Mickiewicz
mniejszy od Danta? Jeśli już mamy oddawać się tym pomiarom,
powiedzmy, że oglądał on świat z łagodnych wzgórz polskich podczas
gdy Dante wyniesiony został na szczyt potężnej góry (z ludzi złożonej),
z której inne otwierają się perspektywy. Dante, nie będąc może
„większy”, wyżej był umieszczony: dlatego góruje.
Mniejsza z tym jednak. Idzie mi raczej o staroświeckość metody i nie
kończącą się nigdy powtarzalność tego krzepiącego stylu. Gdy Lechoń z
dumą nadmienia, że Lautréamont „powoływał się na Mickiewicza”,
zmęczona myśl moja wydobywa z przeszłości ileż, tej podobnych,
dumnych rewelacji. Ileż to razy ten i ów, może Grzymała, albo i
Dębicki, wykazywali urbi et orbi, że jednak sroce nie wypadliśmy spod
ogona gdyż „Tomasz Mann uznał Nieboską za wielkie dzieło” lub „Quo
vadis tłumaczone było na wszystkie języki”. Tym to cukrem od dawna
się krzepimy. Ale chciałbym doczekać chwili, w której koń narodu
zębami złapie za słodką rękę Lechoniów.
Rozumiem Lechonia i jego przedsięwzięcie. To, przede wszystkim,
patriotyczny obowiązek, mając na uwadze moment dziejowy na
przymusowej obczyźnie. To rola polskiego pisarza. A po wtóre, on
zapewne w pewnej mierze wierzy w to co pisze — mówię „w pewnej
mierze” gdyż są to prawdy z gatunku wymagającego dużo dobrej woli.
I, naturalnie, jeśli idzie o „konstruktywność” to ten występ jest
całkowicie konstruktywny i na sto procent pozytywny.
Dobrze. Ale mój stosunek do tych spraw jest odmienny. Kiedyś
zdarzyło mi się uczestniczyć w jednym z tych zebrań poświęconych
wzajemnemu polskiemu krzepieniu się i dodawaniu ducha… gdzie,
odśpiewawszy Rotę i odtańczywszy krakowiaka, przystąpiono do
wysłuchiwania mówcy, który wysławiał naród albowiem „wydaliśmy
Szopena”, albowiem „mamy Curie-Skłodowską” i Wawel, oraz
Słowackiego, Mickiewicza i, poza tym, byliśmy przedmurzem
chrześcijaństwa a konstytucja Trzeciego Maja była bardzo postępowa…
Tłumaczył on sobie i zebranym, że jesteśmy wielkim narodem, co może
nie wzbudzało już entuzjazmu słuchaczy (którym znany był ten rytuał
— brali w tym udział jak w nabożeństwie, od którego nie należy
oczekiwać niespodzianek) niemniej jednak było przyjmowane z
rodzajem zadowolenia, że stało się zadość patriotycznej powinności.
Ale ja odczuwałem ten obrządek jak z piekła rodem, ta msza narodowa
stawała mi się czymś szatańsko szyderczym i złośliwie groteskowym.
Gdyż oni, wywyższając Mickiewicza, poniżali siebie — i takim
wychwalaniem Szopena wykazywali to właśnie, że nie dorośli do
Szopena — a lubując się własną kulturą, obnażali swój prymitywizm.
Geniusze! Do cholery z tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć
zebranym: — Cóż mnie obchodzi Mickiewicz? Wy jesteście dla mnie
ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził
narodu polskiego według Mickiewicza lub Szopena, ale wedle tego co
tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. Gdybyście nawet byli narodem
tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer
lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi
duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby
słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata… wówczas
nawet Tetmajer stałby się wam tytułem do chwały. Ale tak jak rzeczy
się mają, Szopen z Mickiewiczem. służą wam tylko do uwypuklenia
waszej małostkowości — gdyż wy z naiwnością dzieci potrząsacie przed
nosem znudzonej zagranicy tymi polonezami po to jedynie, aby
wzmocnić nadwątlone poczucie własnej wartości i dodać sobie
znaczenia. Jesteście jak biedak, który chwali się, że jego babka miała
folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy
usiłują imponować sobie i innym.
Nie to wszakże było najgorsze i najdotkliwsze, najbardziej
upokarzające i bolesne. Najstraszniejsze było, iż poświęcano życie,
współczesny rozum na rzecz nieboszczyków. Gdyż tę akademię można
było określić jako wzajemne otępianie się Polaków w imię
Mickiewicza… i żaden z obecnych nie był tak niemądry, jak to
zgromadzenie, które stanowili i które ziało kiepskim, pretensjonalnym,
fałszywym frazesem. Zgromadzenie zresztą wiedziało o tym, iż jest
niemądre — niemądre ponieważ dotyka spraw, których ani myślowo
ani uczuciowo nie opanowało — i stąd ten szacunek, ta skwapliwa
pokora wobec frazesu, ten podziw dla Sztuki, ten język umówiony i
nauczony, ten brak rzetelności i szczerości. Tu recytowano. Lecz
zgromadzenie było nacechowane skrępowaniem, sztucznością i fałszem
także dlatego, iż brała w nim udział Polska, a wobec Polski Polak nie
umie się zachować, ona go peszy i manieni je — onieśmiela go w tym
stopniu iż nic nie „wychodzi” mu właściwie i wprawia go w stan
kurczowy — zanadto chce Jej pomóc, zanadto pragnie Ją wywyższyć.
Zauważcie, iż wobec Boga (w kościele) Polacy zachowują się normalnie
i poprawnie — wobec Polski tracą się, to coś do czego się jeszcze nie
przyzwyczaili.
Przypominam sobie herbatkę w pewnym argentyńskim domu, gdzie
mój znajomy, Polak, zaczął mówić o Polsce — i znów, naturalnie,
wyjechał na stół Mickiewicz, Kościuszko wraz z królem Sobieskim i
bitwą pod Wiedniem. Cudzoziemcy grzecznie przysłuchiwali się
gorącym wywodom i przyjmowali do wiadomości, iż „Nietzsche i
Dostojewski byli polskiego pochodzenia” i że „mamy dwie Nagrody
Nobla w literaturze”. Pomyślałem, że gdyby ktoś wychwalał w ten
sposób siebie lub swoją rodzinę, byłby to gruby nietakt. Pomyślałem, iż
ta licytacja z innymi narodami na geniuszów i bohaterów, na zasługi i
zdobycze kulturalne, jest właśnie wysoce niezręczna pod względem
taktyki propagandowej — gdyż z naszym półfrancuskim Szopenem i
niezupełnie rdzennym Kopernikiem nie możemy wytrzymać
konkurencji włoskiej, francuskiej, niemieckiej, angielskiej, rosyjskiej
więc ten punkt widzenia skazuje nas właśnie na podrzędność.
Cudzoziemcy jednak nie przestawali słuchać cierpliwie, jak słucha się
tych, co to, mając pretensję do arystokracji, co chwila przypominają, iż
prapradziadek był kasztelanem liwskim. A wysłuchiwali z tym
większym znudzeniem, że nic ich to nie obchodziło, ponieważ sami,
jako naród młody i pozbawiony na szczęście geniuszów, byli poza
konkursem. Ale słuchali z pobłażaniem i nawet z sympatią, gdyż
ostatecznie wczuwali się w sytuację psychologiczną del pobre polaco;
ten zaś, przejęty swoją rolą, nie ustawał.
Ale moja sytuacja, jako literata polskiego, stawała się coraz bardziej
drastyczna. Nie palę się bynajmniej do reprezentowania czegokolwiek
poza własną osobą, jednakże te funkcje reprezentanta narzuca nam
świat wbrew naszej woli i nie moja wina, że dla tych Argentyńczyków
byłem przedstawicielem współczesnej literatury polskiej. Miałem więc
do wyboru: albo ratyfikować ów styl, styl ubogiego krewnego, albo go
zniszczyć — przy czym zniszczenie musiałoby się odbyć kosztem
wszystkich mniej lub więcej pochlebnych dla nas i korzystnych
informacji, jakie zostały podane do wiadomości, i to byłoby zapewne z
uszczerbkiem naszych, polskich, interesów. A przecież nie co innego,
jak właśnie godność narodowa nie pozwoliła mi na żadne kalkulacje —
gdyż jestem człowiekiem o zaostrzonym, niewątpliwie, poczuciu
godności osobistej, taki zaś człowiek, gdyby nawet nie był związany z
narodem więzami zwyczajnego patriotyzmu, będzie zawsze pilnował
godności narodu, chociażby z tego tylko względu, że nie może od
narodu się oderwać i wobec świata jest Polakiem — stąd wszelkie
poniżenie narodu poniża i jego osobiście wobec ludzi. Te zaś uczucia,
niejako przymusowe i niezależne od nas, są stokroć silniejsze niż
wszystkie nauczone i oklepane sentymenty.
Kiedy opanowuje nas takie uczucie, silniejsze od nas, działamy
niejako na oślep i chwile takie są ważne dla artysty, gdyż wówczas
wyrabiają się bazy wypadowe formy, określa się postawa wobec
palącego zagadnienia. Cóż powiedziałem? Zdawałem sobie sprawę, że
tylko radykalna zmiana tonu może przynieść wyzwolenie. Postarałem
się więc o to, aby w głosie moim przejawiło się lekceważenie i zacząłem
mówić jak ktoś, kto nie przywiązuje większego znaczenia do
dotychczasowych osiągnięć narodu, czyja przeszłość mniej warta jest
od przyszłości — dla kogo najwyższym prawem jest prawo
teraźniejszości, prawo maksymalnej swobody duchowej w danej chwili.
Uwydatniając obce pierwiastki w krwi Szopenów, Mickiewiczów,
Koperników (aby nie myślano, że mam coś do ukrywania, że cokolwiek
może mi odebrać swobodę ruchów) powiedziałem, że przecież nie
należy brać zbyt na serio metafory jakobyśmy my, Polacy, ich „wydali”;
gdyż oni tylko urodzili się wśród nas. Cóż ma wspólnego z Szopenem
pani Kowalska? Czy dlatego, że Szopen napisał ballady wzrasta choćby
o szczyptę, ciężar gatunkowy pana Powalskiego? Czy bitwa pod
Wiedniem może przysporzyć chociażby łut chwały panu Ziębickiemu z
Radomia? Nie, nie jesteśmy (mówiłem) bezpośrednimi
spadkobiercami ani wielkości przeszłej ani małości — ani rozumu, ani
głupoty — ani cnoty, ani grzechu — i każdy za siebie tylko jest
odpowiedzialny, każdy jest sobą.
Tu jednak doznałem wrażenia, że nie jestem dostatecznie głęboki i że
(jeżeli ma być skuteczne, co mówię) należałoby potraktować rzecz na
szerszą skalę. Przyznając więc, że do pewnego stopnia — w wielkich
osiągnięciach narodu, w dziełach jego twórców ujawniają się cnoty
specyficzne, właściwe danej gromadzie, i te napięcia, energie, uroki,
które rodzą się w masie i jej wyraz stanowią — uderzyłem w samą
zasadę narodowego samouwielbienia. Powiedziałem, że jeśli naród
prawdziwie dojrzały powinien z umiarem sądzić własne zasługi, to
naród prawdziwie żywotny musi nauczyć się je lekceważyć, musi on
koniecznie być wyniosły w stosunku do wszystkiego co nie jest
dzisiejszą aktualną jego sprawą i jego współczesnym stwarzaniem się…
„Destrukcja” czy „konstrukcja”? Rzecz pewna — te słowa były
burzące o tyle, że podkopywały pracowity gmach „propagandy”, a
nawet mogły zgorszyć cudzoziemców. Ale jakaż rozkosz: mówić nie dla
kogoś, a dla siebie! Gdy każde słowo utwierdza cię silniej w sobie,
przysparza ci siły wewnętrznej, wyzwala z tysiąca strachliwych
kalkulacji, gdy mówisz nie jak niewolnik efektu a jak człowiek wolny!
Et quasi cursores, vitae lampada tradunt.
Ale dopiero na samym końcu mojej filipiki, znalazłem myśl, która
wydała mi się — w atmosferze owej mętnej improwizacji —
najcelniejsza. A mianowicie, że nic własnego nie może człowiekowi
imponować; jeżeli więc imponuje nam wielkość nasza lub nasza
przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły.

Piątek

Najbardziej charakterystyczne w „Wiadomościach” są listy
czytelników.
„Do Redaktora ’Wiadomości’: W ostatnim numerze Zbyszewski, jak
zawsze, nieprzemyślany, Mackiewiczowi brak perspektywy, za to
Naglerowa palce lizać. — Feliks Z.”
„Do redaktora ’Wiadomości’… Szkoda, że nasi pisarze tak mało
pracują nad sobą, dobry materiał, ale nie oszlifowany, jeden tylko
Hemar jest prawdziwym Europejczykiem. Trzeba pracować! Józef B.”
„Do Redaktora ’Wiadomości’… W poprzednim liście pisałem, że pan
Roman lepszy od Żeromskiego, teraz powiem, że w ogóle najlepszy, a
niech Cię kule biją, panie Romanie, za ten ostatni wyczyn, toż to
perełka!!! Tylko tak dalej! Całusy dla dzieci! Konstanty F.”
Poczciwy kącik! Kącik gdzie i pan Wincenty może się wyjęzyczyć i
pan Walery dać wyraz swemu oburzeniu i pani Franciszka popisać się
swoją wiedzą. Cóż w tym złego? Nic, zapewne, nic. Wszak w ten sposób
popularyzuje się literaturę i od tego rośnie oświecenie.
A jednak to pokątne wyżywanie się osób, które nie zdobyły sobie
prawa do figurowania na innym miejscu, mniej poczciwym… otóż
mówię, ta poczciwość mnie mierzi. Gdyż Literatura jest damą
surowych obyczajów i nie należy podszczypywać jej po kątach. Cechą
literatury jest ostrość. Nawet ta literatura, która dobrodusznie
uśmiecha się do czytelnika, jest wynikiem ostrego, twardego rozwoju
jej twórcy. I literatura dążyć musi do zaostrzenia życia duchowego, nie
zaś do takiej pokątnej tolerancji.
Szczegół ten, w zasadzie bez znaczenia, jest jednak
charakterystyczny, gdyż uwydatnia inwazję miękkości w dziedzinę,
która powinna być twarda. Literaturze, zmiękczanej nieustannie przez
rozmaite poczciwe ciotki, fabrykujące powieści lub felietony, przez
dostarczycieli pośledniej prozy i poezji, przez mięczaków obdarzonych
łatwością słowa, literaturze grozi to niebezpieczeństwo, iż stanie się
jajkiem na miękko, zamiast być — co jest jej powołaniem — jajkiem na
twardo.

Sobota

Z artykułu p. B.T. w „Wiadomościach”: „Ośmielę się jednak wyrazić
podejrzenie, że polski optymizm — wbrew pozorom — wywodzi się po
prostu z lenistwa myślenia…
Zawsze, ilekroć sytuacja staje się trudna, uciekamy się do tradycji
’podnoszenia na duchu’…”
A obok, na tej samej stronie, w artykule pana W. Gr.: „Zaczęliśmy
zapominać, że wielkość literatury opiera się na jej samopańskości…
Sztuka nikomu nie służy…”
Upal. Osłabieniu memu nie chce się czytać dalej… niemniej te zwroty
budzą niepokój. Mógłbym podpisać się pod nimi, treść ich jest mi
bliska. I właśnie dlatego, że bliskie pod względem treści, stają się
niepokojąco wrogie. Gdyż treść pochodzi od kogoś innego, jest
wynikiem innych światów, innego stylistycznego, duchowego zaplecza.
Wystarczy, abym przeczytał któreś z dalszych zdań pana W. Gr.:
„Fircyk w zalotach to literatura prawdziwa… cacko
samowystarczalne, jak samowystarczalnym cackiem jest zdrowy
człowiek w wesołym słońcu lub w przewiewnym cieniu…” …a już ta
kombinacja cacko—zdrowie, kojarząc się z tym co mi wiadomo o tym
autorze z innych jego prac, oddala mnie od niego i sprawia, że tamta
jego wypowiedź staje się niesympatyczna. Jak wiele zależy od tego, na
czyich ustach jawi się opinia, która jest i naszą, którą popieramy. I
myślę, że ideom w Polsce zawsze brak było ludzi… to znaczy, że ludzie
nie byli w stanie zapewnić ideom nie tylko dostatecznej siły, lecz i tej
magnetycznej atrakcyjności jaką dysponuje dusza dobrze „rozwiązana”.
Co jest tym dziwniejsze, iż mieliśmy wyjątkową ilość szlachetnych a
nawet wzniosłych pisarzy. A jednak osobowość Żeromskiego, czy Prusa
lub Norwida, ba, nawet Mickiewicza nie była zdolna wzbudzić
(przynajmniej we mnie) tego zaufania, jakim wypełnia po brzegi
Montaigne. Wygląda to tak jak gdyby pisarze nasi na drogach swego
rozwoju coś w sobie zataili i, w następstwie tego zatajenia, nie byli
zdolni do wszechstronnej szczerości, jak gdyby ich cnota nie wszystkim
gatunkom grzechu zdolna była spojrzeć w oczy.
Lecz powyżej cytowane zdania także z innego powodu mnie rażą.
Autodydaktyczne „my” …My, Polacy, jesteśmy tacy a tacy… Nam,
Polakom, zdarza się to a to… Wadą nas, Polaków, jest że… Ten styl jest
męczący, gdyż jest nagminny, któż z nas dzisiaj nie poucza w ten
sposób narodu? Oto jedna z tych pułapek stylistycznych, jakie czyhają
na piszącego i którym — sądzę po sobie — niesłychanie trudno się
wymknąć.
I, jak zawsze, to stylistyczne poślizgnięcie jest objawem
poważniejszej choroby. Błąd tego ujęcia zamyka się w aforyzmie:
medice, cura te ipsum. Rzeczywiście, to „my” jest grzecznościowe —
gdyż tu autor przemawia jak wychowawca, jak ten, który konfrontuje
nas z Europą i nie bez bólu stwierdza nasze niedociągnięcia. Czai się
więc za taką pozornie skromną uwagą wcale spory ładunek
zarozumiałości, nie mówiąc już o tym że ciężka dosyć pedagogia takich
sformułowań jest z tych co to przychodzą zbyt tanio, zbyt łatwo… na
które każdy może sobie pozwolić, robiąc minę „Europejczyka”. Ale
główny i fundamentalny korzeń tego błędu tak głęboko sięga dna
naszego, że trzeba by nie lada operacji abyśmy mogli mu powiedzieć na
zawsze: żegnaj.
Jak to określić? To kwestia energii i żywotności. To sprawa samego
stosunku naszego do życia. Ach, Adaś w szkole wciąż zastanawiał się
jakie ma wady i jak je wyplenić, pragnął on być pobożny, jak Zdziś,
praktyczny, jak Józio, rozumny, jak Henryś, dowcipny, jak Wacio… za
co bardzo chwalili go nauczyciele. Ale koledzy go nie lubili i chętnie go
tłukli.

II

Poniedziałek

Po 16-godzinnej, wcale znośnej jeździe autobusem z Buenos Aires
(gdyby nie tanga, którymi ział głośnik!) — zielone wzgórza Salsipuedes
i ja wśród nich z książką Miłosza pod pachą, której tytuł Zniewolony
umysł. Wobec tego, że wczoraj lało, dziś dobiegam z lekturą do końca.
A więc to wam było sądzone, taki los wasz, taka droga, dawni
znajomkowie, przyjaciele, towarzysze z Ziemiańskiej lub z Zodiaku —
tu ja — tam wy — tak to wszystko się określiło — tak zdemaskowało.
Miłosz opowiada historię bankructwa literatury w Polsce gładko i jadę
jego książką poprzez ten cmentarz potoczyście i równo, jak
zaprzedwczoraj autobusem po wyasfaltowanej szosie.
Przerażający asfalt! Nie przeraża mnie, że tempora mutantur,
przeraża mnie, że nos mutamur in ilłis. Nie przeraża mnie zmiana
warunków życia, upadek państw, zagłada miast i inne gejzery
niespodzianek, tryskające z łona Historii, ale to, że facet, którego
znałem jako Iksa, nagle staje się Igrekiem, zmienia sobie osobowość
jak marynarkę i zaczyna działać, mówić, myśleć, czuć wbrew sobie
samemu, napełnia mnie lękiem i zażenowaniem. To okropny bezwstyd!
To śmieszny zgon! Stać się gramofonem, w który wsadzono płytę z
napisem „His master’s voice” — głos mojego pana? Cóż za groteskowy
los tych pisarzy!
Pisarzy? Oszczędzilibyśmy sobie wiele rozczarowań nie nazywając
„pisarzem” każdego, kto potrafi „pisać”… Znałem tych „pisarzy” — były
to osoby przeważnie niegłębokiej inteligencji i dość szczupłych
horyzontów które za mojej pamięci nie stały się kimś… wobec czego
dziś nie mają właściwie z czego rezygnować. Te trupy odznaczały się za
życia następującą właściwością: iż łatwo przychodziło im fabrykować
swoje oblicze moralne i ideologiczne, zyskując w ten sposób pochwałę
krytyki i poważniejszego odłamu czytelników. Ani przez pięć minut nie
wierzyłem w katolicyzm Jerzego Andrzejewskiego, a po przeczytaniu
kilku stronic jego powieści powitałem w kawiarni Zodiak jego
cierpiętniczą i uduchowioną twarz miną tak wątpliwą, iż obrażony
autor natychmiast zerwał ze mną stosunki.
Ale i katolicyzm i cierpienia i książka zostały przyjęte okrzykami
„hosanna” przez naiwniaków, biorących odgrzewaną siekaninę za
krwisty befsztyk z polędwicy. Rozpijaczony nacjonalizm Gałczyńskiego,
zresztą naprawdę utalentowanego, tyleż był wart co intelektualizmy
Ważyków, czy też ideologia grupy „Prosto z mostu”. W kawiarniach
warszawskich, podobnie jak w kawiarniach całego świata, istniało
wówczas zapotrzebowanie na „ideę i wiarę”, wobec czego pisarze z
piątku na sobotę zaczynali wierzyć w to lub w tamto. Co do mnie,
zawsze uważałem to za dzieciństwo; a nawet udawałem że mnie to
bawi, choć w głębi serca strach mnie zdejmował na widok tego wstępu
do późniejszej Wielkiej Maskarady. Wszystko to było przede wszystkim
tanie i nie mniej tania była, w większości wypadków, ckliwa ludzkość
rozmaitych kobiet, poetyckość Tuwima i grupy Skamandra, wynalazki
awangardy, szały estetyczno-filozoficzne Peiperów, Braunów, oraz inne
objawienia życia literackiego.
Duch rodzi się z imitacji ducha i pisarz musi udawać pisarza, aby w
końcu stać się pisarzem. Literatura przedwojenna w Polsce była z
małymi wyjątkami niezłą imitacją literatury, ale na tym koniec. Ci
ludzie wiedzieli jaki powinien być wielki pisarz — „autentyczny” —
„głęboki” — „konstruktywny” — więc skwapliwie starali się spełnić te
postulaty; ale psuła im zabawę świadomość, że to nie ich własna
„głębia” i „wzniosłość” prze ich do pisania, ale że — na odwrót —
wytwarzają w sobie owe głębie, aby być pisarzami. Tak dokonywał się
ten subtelny szantaż wartościami i już nie wiadomo było czy ktoś nie
głosi pokory po to jedynie aby się wywyższyć i wybić, lub czy ktoś nie
głosi bankructwa kultury i literatury po to, aby stać się dobrym
literatem. Im większy zaś był wśród tych istot, spętanych własnymi
sprzecznościami, głód prawdziwej i czystej wartości, tym bardziej
rozpaczliwe stawało się poczucie nieuchronnej i z zewsząd napierającej
tandety. O, te inteligencje wypracowane, poziomy wyśrubowane,
subtelności wyciągane za włosy, męki duszne dla czytelników! Jeden
tylko był środek, ażeby wydostać się z tego piekła: ujawnić
rzeczywistość, obnażyć cały ten mechanizm i lojalnie uznać prymat
ludzkiego przed boskim — lecz tego właśnie bała się i nie tylko nasza
literatura, do tego za nic nie chcieli przyznać się literaci — choć to
jedynie mogło ich uzbroić w nową prawdę i szczerość. Oto powód dla
którego polska literatura przedwojenna coraz bardziej stawała się
naśladownictwem. Ale zacny narodek, który ją brał na serio, bardzo
zdziwił się widząc, jak jego „czołowi pisarze”, przyparci do muru przez
moment dziejowy, poczęli zmieniać skórę, przyswoili sobie gładko
nową wiarę i w ogóle zaczęli tańczyć, jak im zagrano. Pisarze! Lecz
właśnie w tym sęk, że byli to pisarze którzy za nic nie chcieli przestać
być pisarzami, gotowi do najbardziej heroicznych poświęceń, aby tylko
utrzymać się przy swym pisarstwie.
Wcale nie twierdzę, że gdybym został poddany tym samym, co oni,
ciśnieniom, nie zrobiłbym tej samej plajty i nawet uważam to za bardzo
prawdopodobne — ale przynajmniej nie wygłupiłbym się, jak oni, gdyż
byłem szczerszy w stosunku do siebie samego i mnie te absolutne
wartości tak obficie nie dobywały się z gardła. Wówczas, w rojnych i
gwarnych kawiarniach Warszawy, już jakbym przeczuwał zbliżający się
dzień konfrontacji, ujawnienia i obnażenia, wskutek czego wolałem na
wszelki wypadek unikać frazesów. A jednak nie wszystko jest
bankructwem w tym bankructwie i dziś w książce Miłosza skłonny
jestem szukać raczej nowych możliwości rozwoju niż znamion
ostatecznej katastrofy. Interesuje mnie pytanie: jak dalece te ponure
doświadczenia mogą zapewnić pisarzom Wschodu wyższość nad ich
zachodnimi kolegami.
Albowiem jest pewne, że, w swoim upadku, górują oni w jakiś
specjalny sposób nad Zachodem i Miłosz niejednokrotnie podkreśla
swoistą siłę i mądrość, jaką zdolna jest zapewnić szkoła fałszu, terroru i
konsekwentnej deformacji. Lecz Miłosz sam jest ilustracją tego
swoistego rozwoju, gdyż jego spokojne, potoczyste słowo, które z tak
śmiertelnym spokojem przypatruje się temu, co opisuje, ma smak
pewnej specyficznej dojrzałości, nieco odmiennej od tej, która zakwita
na Zachodzie. Powiedziałbym, że w swojej książce Miłosz walczy na
dwa fronty: tu idzie nie tylko o to, aby w imię kultury zachodniej
potępić Wschód, lecz także o to, aby Zachodowi narzucić własne,
odrębne przeżycie, stamtąd wyniesione, i swoją nową wiedzę o świecie.
I ten pojedynek, już nieomal osobisty, polskiego nowoczesnego pisarza
z Zachodem, gdzie gra toczy się o wykazanie własnej wartości, siły,
odrębności, jest dla mnie ciekawszy niż analiza spraw komunizmu —
która, choć wyjątkowo przenikliwa, nie może już wnieść elementów
absolutnie nowych.
On sam, Miłosz, kiedyś powiedział coś w tym rodzaju: że różnica
pomiędzy intelektualistą zachodnim a wschodnim na tym polega, iż
pierwszy nie dostał dobrze w d… W myśl tego aforyzmu atut nasz
(włączam w to i siebie) stanowiłoby, że jesteśmy przedstawicielami
kultury zbrutalizowanej, a więc bliższej życia. Ale Miłosz sam
doskonale zna granice tej prawdy — i byłoby żałosne, gdyby nasz
prestiż miał zasadzać się wyłącznie na tej zbitej części ciała. Gdyż zbita
część ciała nie jest częścią ciała w stanie normalnym, a filozofia,
literatura, sztuka muszą być jednak na użytek osób, którym nie
powybijano zębów, nie podbito oczu i nie zwichnięto szczęki.
I patrzcie na Miłosza, jak on — jednak — usiłuje przystosować swe
zdziczenie do wymogów zachodniego wydelikacenia.
Duch i ciało. Bywa że wygody cielesne wzmagają ostrość duszy i za
zacisznymi firankami, w dusznym pokoju burżuja rodzi się surowość, o
jakiej się nie śniło tym, którzy z butelkami rzucali się na tanki. A zatem
nasza kultura zbrutalizowana przydałaby się tylko wówczas, gdyby
stała się czymś przetrawionym, nową postacią prawdziwej kultury,
przemyślanym i zorganizowanym wkładem naszym w ducha
uniwersalnego.
Pytanie: czy Miłosz, czy literatura polska na wolności, są w stanie
spełnić choć w części ten program?
Piszę to wszystko w moim pokoiku i muszę już kończyć, gdyż kolacja
czeka na mnie w pensjonacie Las Delicias. Żegnaj więc chwilowo,
dzienniczku mój, wierny psie mej duszy — ale nie wyj — pan twój
wprawdzie wydala się, ale powróci.

Środa

Od pewnego czasu (i, być może, wskutek monotonii mojej tutaj
egzystencji) ogarnia mnie ciekawość, której nigdy dotąd nie
doświadczałem z tak wydestylowaną intensywnością — ciekawość, co
zdarzy się za chwilę. Przed nosem moim — mur ciemności, z którego
wylania się najbardziej bezpośrednie zaraz, jak groźne objawienie. Za
tym rogiem… co będzie? Człowiek? Pies? Jeżeli pies, jakiego kształtu,
jakiej rasy? Siedzę przy stole i za chwilę objawi się zupa, ale… jaka
zupa? To tak zasadnicze doznanie nie zostało dotąd należycie
opracowane przez sztukę, człowiek jako instrument przetwarzający
Niewiadome w Wiadome, nie figuruje w liczbie jej naczelnych
bohaterów.
Skończyłem książkę Miłosza.
Niezmiernie pouczająca i pobudzająca lektura dla nas wszystkich,
dla literatów polskich — także wstrząsająca. Bez przerwy prawie myślę
o tym, gdy jestem sam, i coraz mniej mnie interesuje Miłosz-obrońca
zachodniej cywilizacji, a coraz bardziej Miłosz-przeciwnik i rywal
Zachodu. Tam, gdzie on usiłuje być odmienny od zachodnich pisarzy,
jest dla mnie najważniejszy. Wyczuwam w nim to samo, co we mnie
tkwi, to jest niechęć i lekceważenie w stosunku do nich, zmieszane z
gorzką bezsilnością. Zestawienie Miłosza z Claudelem, na przykład,
albo z Cocteau, albo nawet z Valérym, dziwne nasuwa wnioski. Oto
zdawałoby się, że pisarz polski, ten kolega Andrzejewskiego i
Gałczyńskiego, bywalec Ziemiańskiej, dysponuje większym zasobem
realizmu i bardziej jest „nowoczesny” i, w dodatku, bardziej swobodny
duchowo, bardziej otwarty na rzeczywistość i bardziej wobec niej
lojalny; a dalej odnosi się wrażenie, że jest może bardziej jeszcze
samotny; a dalej, że odrzucił resztki tych złudzeń, jakich czepiają się
jeszcze zachodni wieszczowie (gdyż Valéry, choć całkowicie wyprany z
iluzji, nie przestał jednak być człowiekiem związanym z pewnym
środowiskiem i z pewnym ładem społecznym — a Miłosz jest zupełnie
wysadzony z siodła). Więc można by sądzić, że owa zbrutalizowana
kultura dostarcza — i nie byle jakich — przewag. Lecz to wszystko jak
gdyby nie doprowadzone do końca, nie dopowiedziane,
nieskonsolidowane i brak nam może tego ostatecznego uświadomienia,
które by nadało pełną odrębność i siłę naszej prawdzie. Brak nam
klucza do naszej zagadki.
Jak drażni niejasność naszego stosunku do Zachodu! Polak,
konfrontujący się ze światem wschodnim, jest Polakiem określonym i z
góry wiadomym. Polak, zwrócony twarzą na Zachód, ma mętne oblicze,
pełne niejasnych gniewów, niedowierzania, tajemniczych zadrażnień.

Czwartek

Pada deszcz i jest dosyć zimno. Wobec czego przez cały dzień
czytałem Braci Karamazow w znakomitym wydaniu, obejmującym
także listy i komentarze Dostojewskiego.

Piątek

Poczta. R. przysłał mi listy i pisma, wśród nich ostatnia „Kultura”.
Dowiaduję się z niej, że Miłosz otrzymał Prix Européen za powieść,
której nie znam: La prise du pouvoir. W tej samej „Kulturze” — uwagi
Miłosza o Ślubie i Trans-Atlantyku.

Sobota

Większość nielicznych listów, które odbieram ex re Trans-
Atlantyku, nie jest ani wyrazem protestu z powodu „obrazy
najświętszych uczuć”, ani polemiką, ani nawet komentarzem. Nie.
Jedynie dwa potężne zagadnienia trapią tych czytelników: jak śmiem
pisać słowa z dużej litery w środku zdania? Jak śmiem używać słowa
g…?
Co myśleć o poziomie intelektualnym i wszelkim innym poziomie
osoby, która dotąd nie wie, że słowo zmienia się zależnie od tego jak
jest użyte — że nawet słowo „róża” może stać się niepachnące, gdy jawi
się na ustach pretensjonalnej estetki, a nawet słowo „g…” może stać się
doskonale wychowane, gdy posługuje się nim świadoma swych celów
dyscyplina?
Ale oni czytają dosłownie. Jeśli ktoś używa wzniosłych słów —
szlachetny; jeśli krzepkich — silny; jeśli ordynarnych — ordynarny. I ta
tępa dosłowność panoszy się nawet na najwyższych szczeblach
społeczeństwa — więc jakże marzyć o literaturze polskiej na szerszą
skalę?

Wtorek (w dwa tygodnie później, po powrocie do Buenos Aires)

Otrzymałem list od Miłosza, w którym zawiera się następująca
krytyka Trans-Atlantyku.
„Przy okazji chcę podzielić się z panem myślą o pana pisaniu.
Chwilami mam wrażenie, że postępuje pan jak Don Quijote, który
nadawał życie swoiste wiatrakom i boranom. Z perspektywy
krajowej (czy w ogóle tęgiego bicia, jakie się dostało) ‘Polacy’ których
pan próbuje wyzwolić z polskości, są biednymi cieniami o niezwykle
słabym stopniu istnienia… Inaczej mówiąc, postępuje pan czasami
jakby tamto, to jest cała ta likwidacja, straszliwie skuteczna, tam w
Polsce, nie istniała, jakby Polskę zmiótł kataklizm księżycowy, a pan
przychodził ze swoją odrazą do niedojrzałej, prowincjonalnej Polski
sprzed 1939 roku. Być może rozprawianie się na własną rękę jest
potrzebne, a nawet konieczne, tylko że dla mnie to są ludzie zbyt
gruntownie już rozprawieni. I mnóstwo spraw jest gruntownie już
rozprawionych. To bardzo trudne zagadnienie, które polega na tym,
że marksizm likwiduje (na tej zasadzie, na jakiej np. zburzenie miasta
likwiduje spory małżeńskie, troski o meble itd.)”.
„Ale tu jest jakaś nihilistyczna pułapka i przebywamy pomiędzy
chęcią przemawiania do ludzi w Polsce to jest tworzenia jakiejś
formacji post-marksistowskiej (która musi marksizm przetrawić i
wchłonąć) a chęcią zupełnie własnej, samodzielne] myśli (która nie
może liczyć się z temperaturą tam […] panującą, realną jednak i
zmnieniającą zarówno przeszłość jak przyszłość). Kiedy pana czytam,
zawsze o tej sprawie myślę…”

Na co odpisałem:
„Drogi panie Czesławie,
Jeśli dobrze zrozumiałem, pan wysuwa przeciw Trans-Atlantykowi
dwa zastrzeżenia: że rozprawiam się z Polską sprzed r. 1939, która
się ulotniła, pomijając Polskę obecną, Polskę rzeczywistą; i że myśl
moja zanadto, jak kot, chodzi własnymi drogami, że ja mam swój
świat, który może się wydać chimeryczny albo przestarzały”.
„Ale jak słusznie pan mówi, ocenia pan tę sprawę z perspektywy
krajowej. A ja nie mogę widzieć świata inaczej, jak tylko z własnej
perspektywy”.
„Ażeby wprowadzić pewien lad w moje uczucia, postanowiłem
sobie (i już bardzo dawno) że będę pisał tylko o własnej
rzeczywistości. Nie mogę pisać o Polsce obecnej, ponieważ jej nie
znam. Ten ’pamiętnik’ jakim jest mój Trans-Atlantyk dotyczy przeżyć
moich z roku 1939, w obliczu ówczesnej polskiej katastrofy”.
„Czy takie rozprawianie się z Polską przeszłą może być ważne dla
Polski obecnej? Wspomina pan w liście don Kiszota — a ja myślę
sobie, że Cervantes pisał don Kiszota, aby rozprawić się ze złymi
romansami rycerskimi swojego czasu, z których nie zostało ani śladu.
A don Kiszot pozostał. Z czego nauka taka, i dla skromniejszych
autorów, że o rzeczach przemijających można pisać w sposób
nieprzemijający”.
„Poprzez Polskę z 1939-go Trans-Atlantyk celuje we wszystkie
Polski teraźniejszości i przyszłości, gdyż mnie idzie o przezwyciężenie
formy narodowej, jako takiej, o wypracowanie dystansu do
wszelkiego ’stylu polskiego’, jaki by on nie był. Dziś Polacy w Kraju
też poddani są pewnemu ’stylowi polskiemu’, który tam rodzi się pod
presją nowego życia zbiorowego. Za sto lat, jeśli pozostaniemy
narodem, wytworzą się wśród nas inne formy i późny wnuk mój
będzie się buntował przeciw nim, podobnie jak dziś ja się buntuję”.
„Atakuję formę polską, ponieważ to jest moja forma… i ponieważ
wszystkie moje utwory pragną być w pewnym sensie (w pewnym —
bo to tylko jeden z sensów mojego nonsensu) rewizją stosunku
współczesnego człowieka do formy — formy, która nie wynika
bezpośrednio z niego, tylko tworzy się ’między’ ludźmi. Nie potrzebuję
chyba panu mówić, że myśl ta wraz ze wszystkimi jej rozgałęzieniami
jest dzieckiem czasów dzisiejszych, w których ludzie z całą
świadomością przystąpili do formowania człowieka — a mnie się
zdaje nawet, że jest kluczową dla dzisiejszej świadomości”.
„Ale, choć nic nie przeraża mnie bardziej, niż anachronizm, wolę
nie wiązać się zanadto z hasłami dnia dzisiejszego, które zmieniają się
szybko. Uważam, że sztuka powinna trzymać się raczej z dala od
sloganów i szukać własnych dróg, bardziej osobistych. W utworach
artystycznych najbardziej mi się podoba to tajemnicze odchylenie,
które sprawia, że utwór, przylegając do swoją epoki, jest jednak
dziełem wyodrębnionej jednostki, żyjącej własnym życiem”…

Podaję tę wymianę listów, aby wprowadzić czytelnika w rozmowy
takich jak Miłosz i ja literatów, szukających — każdy po swojemu —
swojej linii pisarskiej. Muszę jednak uzupełnić to pewnym
komentarzem. List mój do Miłosza byłby o wiele szczerszy i pełniejszy,
gdybym zawarł w nim tę prawdę, że mnie bynajmniej tak bardzo na
tych tezach, drogach, problemach nie zależy; że wprawdzie zajmuję się
tym, ale raczej od niechcenia; a w gruncie rzeczy jestem przede
wszystkim dziecinny… Czy Miłosz także jest przede wszystkim
dziecinny?

Środa

Miłosz jest pierwszorzędną siłą. To pisarz o jasno określonym
zadaniu, powołany do przyśpieszenia naszego tempa, abyśmy nadążyli
epoce — i o wspaniałym talencie, znakomicie przystosowany do
wypełnienia tych przeznaczeń swoich. Posiada on coś na wagę złota, co
nazwałbym „wolą rzeczywistości”, a zarazem wyczucie punktów
drastycznych naszego kryzysu. Należy do nielicznych, których słowa
mają znaczenie (jedyne co może go zgubić, to pośpiech).
Ale pisarz ten przetworzył się obecnie w speca od Kraju, a zatem i od
komunizmu. Tak jak rozróżniłem Miłosza Wschodniego i Zachodniego,
tak też może należałoby zrobić rozróżnienie między Miłoszem,
pisarzem „absolutnym”, a Miłoszem, pisarzem obecnego tylko
momentu dziejowego. I właśnie Miłosz Zachodni (to jest ten, który w
imię Zachodu osądza Wschód) jest Miłoszem mniejszego kalibru i
bardziej doraźnym. Miłoszowi Zachodniemu można postawić szereg
zarzutów, które dotyczą właściwie całego tego odłamu literatury
dzisiejszej, żyjącej jednym tylko problemem: komunizm.
Pierwszy zarzut taki: że oni przesadzają. Nie w tym znaczeniu że
wyolbrzymiają niebezpieczeństwo, ale w tym, że nadają tamtemu
światu cechy demonicznej nieomal wyjątkowości, czegoś niebywałego a
zatem i zaskakującego. A to podejście nie da się pogodzić z dojrzałością
— która, znając istotę życia, nie pozwala się zaskoczyć jego zdarzeniom.
Rewolucje, wojny, kataklizmy — cóż znaczy ta pianka w porównaniu z
fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas czegoś
podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się
nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że
miliony giną bez przerwy, bez chwili wytchnienia, od początku świata.
Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza
zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku.
Jest to ważne — gdyż komunizm może być skutecznie osądzony tylko
z punktu widzenia najsurowszej i najgłębszej egzystencji, nigdy — z
punktu widzenia życia powierzchownego i złagodzonego —
mieszczańskiego. Ponosi was, właściwa artystom, chęć wyjaskrawienia
obrazu, nadania mu możliwie największej wyrazistości. Stąd literatura
wasza jest wyolbrzymianiem komunizmu i budujecie w wyobraźni
zjawisko tak potężne i tak wyjątkowe, iż niewiele brakuje, abyście padli
przed nim na kolana.
Pytam więc, czy nie byłoby zgodniejsze z historią i z naszą wiedzą o
świecie i człowieku, gdybyście potraktowali ten świat zza kurtyny nie
jako świat nowy, niesłychany, demoniczny, lecz tylko jako zaburzenie i
spaczenie zwyczajnego świata; i gdybyście nie zatracali właściwej
proporcji pomiędzy tymi konwulsjami wzburzonej powierzchni a
nieustannym, potężnym i głębokim życiem, które toczy się pod
spodem?
Drugi zarzut: sprowadzając wszystko do tej jednej antynomii
pomiędzy Wschodem a Zachodem musicie — to jest nieuniknione —
ulec schematom, które sami stwarzacie.
I tym bardziej, że niepodobna rozróżnić co jest w was dążeniem do
prawdy, a co dążeniem do mobilizacji psychicznej w tej walce. Nie chcę
powiedzieć przez to, że uprawiacie propagandę — chcę powiedzieć, że
odzywają się w was głębokie instynkty zbiorowe, które dziś każą
ludzkości skupiać się na jednym tylko zagadnieniu, przygotowywać się
do jednego tylko boju. Płyniecie z prądem wyobraźni masowej, która
już stworzyła sobie swój język, swoje pojęcia, obrazy i mity, i prąd ten
unosi was dalej niżbyście pragnęli. Ile jest w Miłoszu z Orwella? Ile w
Orwellu z Koestlera? Ile w nich obu z tych tysięcy i tysięcy słów, które
dzień w dzień produkują — na ten sam temat — maszyny drukarskie,
co bynajmniej nie jest sprawą dolara amerykańskiego, ale wynika z
samej natury naszej, która życzy sobie świata zdefiniowanego? Bezmiar
i bogactwo życia streszcza się w was do kilku zagadnień i operujecie
koncepcją świata uproszczoną, koncepcją o której doskonale wiecie, że
jest tymczasowa.
Otóż wartość czystej sztuki polega na tym, że ona rozbija schematy.
A trzeci zarzut jest jeszcze bardziej dotkliwy: komu pragniecie
służyć? Jednostce czy masie? Gdyż komunizm to coś, co
podporządkowuje człowieka zbiorowości ludzkiej, z czego wniosek, że
najesencjonalniejszym sposobem walki z komunizmem jest
wzmocnienie jednostki przeciw masie. A jeśli jest aż nadto zrozumiałe,
że polityka, że prasa, że literatura doraźna i obliczona na praktyczny
efekt pragną wytworzyć siłę zbiorową zdolną do walki […], to jednak
zadanie sztuki poważnej jest inne — i ona albo pozostanie na wieki tym
czym była od początku świata, to jest głosem jednostki, wyrazicielem
człowieka w liczbie pojedynczej, albo zginie. W tym sensie jedna strona
Montaigne’a, jeden wiersz Verlaine’a, jedno zdanie Prousta są bardziej
„antykomunistyczne” niż oskarżający chór jaki stanowicie. Są
swobodne — są wyzwalające.
I wreszcie czwarty zarzut: sztuka prawdziwie ambitna (gdyż te
zarzuty nie dotyczą byle kogo ale jedynie twórców o aspiracjach na
wysoką miarę, tych którzy nie rezygnują z miana artystów) musi
wyprzedzić swój czas, być sztuką jutra. Jak pogodzić to kapitalne
zadanie z aktualnością, to jest z dzisiejszością? Artyści są dumni, że
ostatnie lata niezmiernie poszerzyły ich wyobrażenie o człowieku — i
do tego stopnia, że w porównaniu z tym niedawno zmarli autorzy
wydają się naiwni — lecz wszystkie te prawdy i półprawdy zostały im
dane po to jedynie, aby je przezwyciężyli i odkryli inne, które za nimi
się kryją. Sztuka zatem musi być burzycielką dzisiejszych pojęć w imię
pojęć nadchodzących. Ale te nowe, nadchodzące smaki, jutrzejsze
uczucia, czekające nas stany duchowe, koncepcje, emocje — jakże mogą
urodzić się pod piórem, które dąży jedynie do konsolidacji dzisiejszej
wizji, dzisiejszych sprzeczności? Uwagi, jakie Miłosz zamieścił w
„Kulturze” o moim dramacie stanowią niezłą tego ilustrację. Dostrzegł
on w Ślubie to co jest „na czasie” — rozpacz i jęk wskutek poniżenia
godności ludzkiej i gwałtownego krachu cywilizacji — ale nie dostrzegł
jak dalece rozkosz i zabawa czają się za ową dzisiejszą fasadą, gotowe w
każdej chwili wywyższyć człowieka ponad jego klęski.
Stopniowo zaczynamy się przesycać dzisiejszymi uczuciami.
Symfonia nasza zbliża się do momentu, w którym wstaje baryton i
intonuje: bracia, rzućcie swe pieśni, inne niech zabrzmią tony! Ale
śpiew przyszłości nie urodzi się pod piórem, zanadto związanym z
czasem teraźniejszym.
Byłoby głupie, gdybym występował z pretensjami do ludzi, którzy,
widząc pożar, uderzają w dzwony. Nie takie są moje intencje. Ale
mówię: niech każdy robi to, do czego jest powołany i uzdolniony.
Literatura ciężkiego kalibru musi strzelać na daleką metę i dbać przede
wszystkim o to, aby nic nie osłabiło jej zasięgu. Jeśli chcecie aby pocisk
daleko zaleciał, musicie lufę skierować do góry.

Piątek

Nowy numer „Wiadomości”, a w nim mój Bankiet. Oraz „pochlebny”
artykuł o Miłoszu. Czytam: „Zniewolony umysł to wielkie
odpompatycznienie literatury emigracyjnej”. Dalej: „Pewne rozdziały
Miłosza, ze znanych mi rzeczy przypominają mi najbardziej sposób
pisania Prousta, tylko że są od dzieł Prousta lepsze”. Dalej taki ustęp:
„Reszta rozdziałów — to teorie historyczno-ekonomiczno-filozoficzne
wyraźnie przerastające zasób wiedzy autora. To aforyzmy doskonale
wypowiedziane, którym brak podstaw wiedzy i nauki: pretensje tej
książki wyrastają o wiele ponad jej wartość realną”.
Obawiam się, że pretensje tej recenzji wyrastają o wiele ponad jej
wartość realną. Jeśli literatura emigracyjna jeszcze potrzebuje
„odpompatycznienia” i jeśli to ma być główna zasługa Miłosza to… no
to lepiej nie wspominać o Prouście, który bądź co bądź ma na głowie
mniej elementarne kłopoty.
Ale w ogóle zestawienie Miłosza z Proustem jest zdolne wprawić
czytającego w pomieszanie wszystkich zmysłów i wydrzeć mu okrzyk w
rodzaju: co ma piernik do wiatraka? Co ma kur do indyka?
To jednak mniej ważne. Godniejszy uwagi jest trzeci passus przeze
mnie cytowany. Któż, panie Mackiewicz, z literatów, któż z ludzi
wykształconych, któż z mędrców nawet posiada w należytym komplecie
te „podstawy wiedzy i nauki”? Czy nie jest tak że biblioteki nasze
przerosły naszą pojemność, że wszyscy jesteśmy mniej lub więcej
ignorantami i że jedyne co nam pozostaje, to z najlepszą wolą
posługiwać się tym zasobem wiedzy, jaki posiadamy. A więc człowiek
wybitnej inteligencji, jak Miłosz, nie ma prawa opowiedzieć po prostu
swych najbardziej osobistych przeżyć, ani szukać w nich tej prawdy, na
jaką go stać, aby mu nie powiedziano, że jest pretensjonalny, że jest
zarozumiały i ignorant? W szóstej klasie byłem członkiem Klubu
Dyskusyjnego i przypominam sobie, że to były najbardziej mordercze
zarzuty — tym bardziej mordercze, iż jak piłka były odsyłane z
powrotem: — To nie ja, to ty jesteś zarozumiały ignorant!
I skąd on wyciągnął to o teoriach historyczno-ekonomiczno-
filozoficznych, które rzekomo stanowią większą część książki?
Zaprawdę, pisze się o książkach byle co.
Stosunek mój do „Wiadomości” (także do „Kultury”) i do St.
Mackiewicza jest skomplikowany. „Wiadomości” uważam za znakomity
i niezwykle pożyteczny tygodnik, a Mackiewicza czytam ,z najżywszą
przyjemnością, nawet gdy mnie drażni — ale przygniatająca łatwość z
jaką publicystyka literacka rozprawia się z literaturą pobudza mnie do
oporu. W samej naturze prasy literackiej zawiera się coś co literaturze
musi stanąć kością w gardle.

Czwartek

Kiedyś tłumaczyłem komuś iż, aby należycie odczuć kosmiczne zaiste
znaczenie jakie dla człowieka ma człowiek, należy wyobrazić sobie co
następuje: jestem zupełnie sam na pustyni; nigdy nie widziałem ludzi,
ani nie domyślam się, że inny człowiek jest możliwy. Wtem ukazuje się
w polu mego widzenia istota analogiczna, a jednak nie będąca mną —
ta sama zasada wcielona w obce ciało — ktoś identyczny a jednak obcy
— i ja doznaję jednocześnie cudownego uzupełnienia i bolesnego
rozdwojenia. Ale nad wszystkim góruje jedno objawienie: stałem się
nieograniczony, nieprzewidziany dla siebie samego, pomnożony we
wszystkich możliwościach swoich tą obcą, świeżą a jednak identyczną
siłą, która zbliża się do mnie jak gdybym to ja sam do siebie przybliżał
się z zewnątrz.
Aby zakończyć rozważania nad Miłoszem: usiłuję zrozumieć jaka
może być ta idea kluczowa, którą nasze wschodnie doświadczenia
mogą przynieść Zachodowi, jaki może być wkład nowoczesnej
literatury polskiej w literaturę zachodnią.
Zapewne ujmę tę rzecz nieco subiektywnie. Nie jestem specjalistą od
myślenia i nie ukrywam, że myśl jest dla mnie tylko pomocniczym
rusztowaniem. Chcę powiedzieć jedynie, jakie struny potrąca we mnie
tamta nasza, wschodnia, rzeczywistość.
Wierzącemu komuniście rewolucja wydaje się triumfem rozumu,
cnoty i prawdy, więc dla niego nie ma w niej nic co by odbiegało od
normalnej linii postępu ludzkiego. Natomiast „poganinowi” jak mówi
Miłosz, rewolucja przynosi inną świadomość, którą zawarł on w
następującym zdaniu: że człowiek może zrobić wszystko z człowiekiem.
W tym mieści się to coś, co nas, literatów wschodnich, zaczyna z
grubsza dzielić od Zachodu. (Zauważcie jak jestem ostrożny. Mówię: „z
grubsza”, „zaczyna”) Zachód żyje pomimo wszystko, wizją człowieka
odosobnionego i absolutnych wartości. Nam zasię w sposób bardziej
namacalny poczyna objawiać się formuła: człowiek plus człowiek,
człowiek pomnożony przez człowieka — i nie należy bynajmniej łączyć
jej z jakimkolwiek kolektywizmem. Buber, żydowski filozof, wcale
nieźle określił to mówiąc, że dotychczasowa indywidualistyczna
filozofia już się wykończyła i że największym rozczarowaniem, jakie
oczekuje ludzkość w najbliższej przyszłości, będzie bankructwo filozofii
kolektywnej, która ujmując jednostkę jako funkcję masy, poddaje ją w
rzeczywistości abstrakcjom takim jak klasa społeczna, państwo, naród,
rasa; a dopiero na trupach tych światopoglądów urodzi się trzecie
widzenie człowieka: człowiek w związku z drugim, konkretnym
człowiekiem, ja w związku z tobą i z nim…
Człowiek poprzez człowieka. Człowiek względem człowieka. Człowiek
stwarzany człowiekiem. Człowiek spotęgowany człowiekiem. Czy to
moje złudzenie, że widzę w tym utajoną nową rzeczywistość? A
przecież, rozważając te nieporozumienia, które wyrastają obecnie
pomiędzy nami a Zachodem, zawsze natykam się na tego „drugiego
człowieka” podniesionego do kategorii potęgi stwarzającej. Można to
zawrzeć w dwudziestu rozmaitych definicjach, wypowiedzieć na sto
pięćdziesiąt sposobów, lecz pozostanie faktem że nam, synom
Wschodu, zaczyna topnieć w rękach problem indywidualnego
sumienia, którym tuczy się jeszcze połowa literatury francuskiej, a
Lady Macbeth i Dostojewski stają się niewiarygodni… że co najmniej
połowa tekstów rozmaitych Mauriaków wydaje się nam na księżycu
napisana, a w głosach Camusa, Sartre’a, Gide’a, Valéry’ego, Eliota,
Huxleya wyczuwamy niestrawne luksusy, pozostałości z czasów, które
dla nas się skończyły. A te różnice stają się w praktyce tak wyraźne, że
ja, na przykład (i mówię to bez najmniejszej przesady) nie jestem w
ogóle w stanie rozmawiać o sztuce z artystami — gdyż Zachód, wierny
dotąd swym absolutnym wartościom, jeszcze wierzy w sztukę i w
rozkosze, jakich ona nam przysparza, dla mnie zaś rozkosz ta jest
narzucona, ona rodzi się między nami — i tam gdzie oni widzą
człowieka klęczącego przed muzyką Bacha, ja widzę ludzi, którzy
wzajemnie zmuszają się do uklęknięcia i do zachwytu, rozkoszy,
podziwu. Więc takie widzenie sztuki musi odbić się na całym moim z
nią obcowaniu i ja inaczej słucham koncertu, inaczej podziwiam
wielkich mistrzów, inaczej oceniam poezję.
I tak jest ze wszystkim. Jeżeli to nasze odczuwanie nie wydostało się
jeszcze z nas z dostateczną siłą, to ponieważ jesteśmy niewolnikami
odziedziczonego języka; lecz coraz silniej przez szczeliny formy
przenika ono na powierzchnię. Co narodzi się, co mogłoby narodzić się
w Polsce i w duszach ludzi zrujnowanych i zbrutalizowanych, gdy
pewnego dnia zniknie i ten nowy porządek, który zdławił stary, i
nastąpi Nic? Oto obraz: dostojna budowla tysiącletniej cywilizacji
runęła, cicho i pusto, a na gruzach — rój szarych i drobnych istot
ludzkich, które nie mogą jeszcze otrząsnąć się ze zdumienia. Albowiem
runął ich kościół, te ołtarze, te malowidła, witraże, posągi, przed
którymi oni klękali, to sklepienie, które ich chroniło, już zamienione w
gruz i pył, a oni — w całej nagości swojej, obnażeni. Gdzie się schronić?
Co wielbić? Do kogo się modlić? Kogo się lękać? W czym umieścić
źródło natchnienia i siły? Czyż byłoby dziwne gdyby oni w sobie ujrzeli
jedyną siłę stwarzającą i jedyne dostępne im Bóstwo? To jest droga,
która prowadzi od uwielbienia wytworów ludzkich do odkrycia
człowieka, jako decydującej i nagiej potęgi.
Mieszkańcy wspaniałego gmachu cywilizacji zachodniej powinni
przygotować się na inwazję ludzi bezdomnych, z ich nowym wyczuciem
człowieka… która nie nastąpi. W tej chwili zmieniłem zdanie. Gdyż
Bułgar nie ufa Bułgarowi, Bułgar gardzi Bułgarem, Bułgar Bułgara ma
za… (tu trzeba by użyć słynnego wykropkowanego słowa). My zatem
nikomu nie narzucimy naszego uczucia, ponieważ uczuć naszych nie
bierzemy na serio. I byłoby zbyt dziwne, gdyby takie widzenie
człowieka urodziło się wśród ludzi, którzy siebie lekceważą.

Wtorek

Inna recenzja, tym razem w „Orle Białym”, o Trans-Atlantyku i
Ślubie. Jan Ostrowski. Jeżeli ja nic nie mogę zrozumieć z tych zdań z
powykręcanymi członkami, rozczochranych, nie domytych i ziejących
dzikim bełkotem, cóż zrozumieją inni?
„Jak zwykle, awangardowe czujki literatury trafiają w wypiętą
‘pupę’ na rzeczy najdrastyczniejsze”.
„Sądząc z jego oświadczeń problematyka Gombrowicza polega
na… objawieniu cząstkowej doskonałości”.
„Gombrowicz z importera nowinek literackich podczas wojny
przeistoczył się w eksportera polskich wyrobów piśmiennictwa”.

Albo taki byk gramatyczny:

„Gotową książkę, jako dzieło sztuki, teorie autora nie rozgrzeszają”.

Trzy szpalty tego niechlujstwa. Ostrowski jest, o ile mi wiadomo,
kierownikiem działu literackiego w „Orle”. W istocie, ten artykuł mógł
zostać zakwalifikowany do druku tylko przez osobę, która go napisała.
Dlaczego zniewolony umysł pana redaktora daje kuksy mojej książce
i podszczypuje ją jak może? Szukałem tego sekretu i znalazłem go w
następującym zdaniu: ,,’Splugawił’ siebie i emigrację… Na razie dostaje
polemiczne cięgi, dawki znieczulającego milczenia”. Pan Ostrowski
uznał, że polemiczne cięgi są skuteczniejsze, choć osoby, które nie
umieją mówić, powinny by raczej wybierać znieczulające milczenie.
Milczenie na mój temat, panie Ostrowski, jest bardziej mordercze w
ustach, które stać tylko na głupstwo.
Co począć z uroczym zjawiskiem „felietonisty” w typie p.
Ostrowskiego? Rozkoszny kibic, który w kilku słowach rozbija
światopoglądy, udziela pouczeń, odkrywa prawdy, kształtuje,
konsoliduje, formuje, demaskuje, konstruuje, lansuje, orientuje…
Opieprzy swój felieton nawet Bogiem, ale, Bogiem a prawdą, nie idzie
mu wcale o Boga, a jedynie o to, żeby komuś wsadzić szpilę w …. Cóż go
upoważnia do takiego nadużywania imienia boskiego oraz
nadużywania tylu poważnych nazwisk, którymi naszpikował swój
felieton, i nadużywania dobrej wiary czytelnika? Co? Oczywiście —
zdrowe ideały. Ale ja, który jestem niecny burzyciel i cynik, wiem, że
nie ma nic łatwiejszego niż mieć zdrowe ideały. To potrafi byle kto.
Zdrowe ideały ma każdy — oczywiście, we własnym przekonaniu. Te
zdrowe ideały, to klęska, choroba, przekleństwo naszego nierzetelnego
stulecia. Ostrowski to mikrob tej właśnie choroby, której diagnozę daje
nam Miłosz — tak to małe przyczyny wywołują potworne skutki. Nie
sztuka mieć ideały, sztuka — w imię bardzo wielkich ideałów nie
popełniać bardzo drobnych fałszerstw.

III

Środa

Spotkawszy się z młodym malarzem Eichlerem u Grodzickich,
oświadczyłem: nie wierzę w malarstwo! (Muzykom mówię: nie wierzę
w muzykę!) Potem dowiedziałem się od Zygmunta Grocholskiego, że
Eichler go pytał, czy ja dla hecy uprawiam takie paradoksy. Oni nie
domyślają się, ile w tej hecy jest prawdy… prawdy chyba prawdziwszej
od prawd, którymi się karmi ich niewolnicze „przywiązanie” do sztuki.
Wczoraj wybrałem się do Museo Nacional de Bellas Artes z N.N.,
ulegając jego namowom. Nadmiar obrazów zmęczył mnie zanim
jeszcze przystąpiłem do ich oglądania; chodziliśmy od sali do sali;
przystawaliśmy przed którymś z obrazów; po czym podchodziliśmy do
innego obrazu. Mój towarzysz tchnął, rzecz jasna, „prostotą” i
„naturalnością” (tą wtórną naturalnością będącą przezwyciężeniem
sztuczności) i, zgodnie z obowiązującym savoir-vivre m, wystrzegał się
wszystkiego co by mogło być pomówione o przesadę… ja ziałem apatią,
która mieniła się barwami obrzydzenia, niechęci, buntu, złości,
absurdu.
Oprócz nas jeszcze z dziesięć osób… które podchodziły, przyglądały
się, odchodziły… mechaniczność ich ruchów, ich ściszenie, nadawały
im pozór marionetek, a oblicza ich byty żadne w porównaniu z
obliczami, które spoglądały z płócien. Nie po raz pierwszy daje mi się
we znaki twarz sztuki, gasząca twarze ludzi żywych. Któż chodzi do
muzeum? Malarz jakiś — częściej student szkoły sztuk pięknych, lub
uczeń szkół średnich — kobieta nie wiedząca co robić z czasem, kilku
miłośników — osoby, które przybyły z daleka i zwiedzają miasto — ale,
poza tym, nikt prawie, choć wszyscy gotowi przysięgać na kolanach, że
Tycjan lub Rembrandt to cuda od jakich zbiegają ich dreszcze.
Nie dziwi mnie ta nieobecność. Wielkie, puste sale obwieszone
płótnami są odpychająco wstrętne i zdolne strącić na dno rozpaczy.
Obrazy nie nadają się do tego, żeby je umieszczać jeden obok drugiego
na gołej ścianie, obraz jest po to, aby ozdabiał wnętrze i był radością
tych, którzy mogą z nim obcować. Tutaj wytwarza się tłok, ilość
przytłacza jakość, arcydzieła liczone na tuziny przestają być
arcydziełami. Któż może przyjrzeć się Murillowi gdy obok Tiepolo
domaga się spojrzenia, a dalej trzydzieści innych malowideł krzyczy:
patrz, patrz! Istnieje nieznośny, obniżający kontrast pomiędzy
zamierzeniem każdego z tych dzieł sztuki, które chcą być jedyne i
wyłączne, a ich wywieszeniem w tym budynku. Ale sztuka — nie tylko
malarska — obfituje w takie marginesowe zgrzyty, absurdy, brzydoty,
głupoty, które wyrzucamy poza nawias naszego odczuwania. Nie razi
nas stary tenor w roli Zygfryda, freski, których nie można dojrzeć,
Venus z oderwanym nosem, starość kobiety deklamującej młode
wiersze.
Ja jednak coraz mniej jestem skłonny do dzielenia mojej wrażliwości
na przegródki i nie chcę zamykać oczu na absurdy, które towarzyszą
sztuce, nie będąc nią. Wymagam od sztuki nie tylko aby była dobra
jako sztuka, ale też aby była dobrze osadzona w życiu. Nie chcę
tolerować zbyt śmiesznych jej świątyń, ani modłów… zbyt
ośmieszających. Jeżeli to są arcydzieła, które takim mają wypełniać nas
zachwytem — dlaczegóż uczucie nasze jest trwożne, niepewne i błądzi
po omacku? Zanim padniemy na kolana przed arcydziełem,
zastanawiamy się czy to aby arcydzieło, pytamy nieśmiało, czy powinno
nas oszałamiać, informujemy się skrzętnie czy wolno nam doświadczać
owych niebiańskich rozkoszy — po czym dopiero oddajemy się
zachwytowi. Jak pogodzić tę piorunującą rzekomo moc sztuki, tak
nieodpartą, spontaniczną, oczywistą, z chwiejnością naszej reakcji? I
na każdym kroku zabawne gaffy, okropne wpadunki, fatalne pomyłki
demaskują całą fałszywość naszego języka. Fakty policzkują co chwila
nasze kłamstwo. Dlaczego ten oryginał wart jest 10 milionów, a ta jego
kopia (choć tak doskonała, że dostarcza tych samych absolutnie wrażeń
artystycznych) warta jedynie 10 tysięcy? Dlaczego przed oryginałem
zbiera się nabożny tłum, a kopii nikt nie podziwia? Tamten obraz
dostarczał niebiańskich wzruszeń póki był uważany za „dzieło
Leonarda”, ale dziś nikt nań nie spojrzy ponieważ analiza farb
wykazała, że to dzieło ucznia. Te plecy Gauguina są majstersztykiem,
ale żeby ocenić ów majstersztyk trzeba znać technikę, mieć w głowie
całą historię malarstwa oraz smak wyspecjalizowany — jakim prawem
tedy podziwiają go ci, którym brak przygotowania? Otóż (tak mówiłem
do mego towarzysza po opuszczeniu muzeum) gdybyśmy, zamiast
analizować farby, poddali ściślejszemu, doświadczalnemu badaniu
reakcje widza, wywabilibyśmy na powierzchnię bezmiar fałszerstw od
którego wszystkie Partenony zawaliłyby się z trzaskiem i spłonęłaby ze
wstydu Sykstyna.
Lecz on spojrzał na mnie spod oka — zrozumiałem, że przeżywa
kryzys zaufania. Wywody moje brzmiały mu prostacko nie dlatego że,
w jego pojęciu, nie miałem racji, lecz przede wszystkim dlatego, że to
nie był język osoby z „towarzystwa” artystycznego i ani Malraux, ani
Cocteau, ani żaden inny z ludzi których on poważał, nie
wypowiedzieliby się w ten sposób. Była to sfera pojęć, z której oni już
dawno wyrośli, tak, była to „niższa sfera”, coś naprawdę poniżej
poziomu, nie, w tym tonie nie można mówić o sztuce! I wiedziałem, co
przyszło mu do głowy: że jestem Polakiem, czyli istotą bardziej
prymitywną. Lecz jednocześnie byłem autorem książek, które on
uważał za „europejskie”… więc chyba nie był to w moich ustach
prymitywizm słowiański ale raczej zgrywa, robienie z siebie wariata?
Rzekł: — Pan to mówi żeby się drażnić.
Drażnić! Jeżeli drażni się ze mną wasza tępota, pozwólcie że i ja
podrażnię się z wami! Dlaczego nie chce się wam przyjąć do
wiadomości, iż wyrafinowania nie tylko nie wykluczają prostoty, lecz
właśnie powinny i muszą iść z nią w parze? Że ten, kto komplikując
siebie, nie potrafi jednocześnie siebie upraszczać, traci zdolność
przeciwstawienia się wewnętrznego siłom, które w sobie obudził i które
go zniszczą? Jeżeliby nawet w moich słowach nie było nic więcej, jak
tylko chęć ulegania sztuce, zachowania wobec niej suwerenności, to już
należałoby temu przyklasnąć: gdyż to jest zdrowa polityka artysty. Ale
— poza tym — inne, głębsze racje czaiły się we mnie, o których on nie
wiedział. Mogłem był powiedzieć mu: — Myślisz, że jestem naiwny, a
jednak to ty jesteś naiwny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się
w tobie, gdy patrzysz na obrazy. Sądzisz, że dobrowolnie zbliżasz się do
sztuki, zwabiony jej pięknem, że to obcowanie odbywa się w atmosferze
wolności i że spontanicznie rodzi się w tobie rozkosz, wyczarowana
boską różdżką Piękności. Naprawdę zaś jest tak, że jakaś ręka
schwyciła cię za kark, przyprowadziła przed obraz, rzuciła cię na kolana
— i że wola potężniejsza od twojej kazała ci wysilać się, abyś
doświadczył uczuć należytych. Jaka to dłoń i jaka wola? Ta dłoń nie jest
dłonią pojedynczego człowieka, ta wola jest wolą zbiorową, zrodzoną w
wymiarze międzyludzkim, zgoła ci obcym. Tak więc, ty wcale nie
podziwiasz — ty jedynie starasz się podziwiać.
Mogłem to powiedzieć i wiele więcej… ale wstrzymałem się… To
wszystko musi pozostać we mnie zduszone — jakże nadać właściwy
ciężar tej myśli, rozbudować ją i zorganizować w obszerniejszej pracy,
gdy czas mój jest czasem drobnego urzędnika, przez nikogo nie
szanowany? Wypowiadać się półsłówkami? Aluzjami do prawdy, której
nie można z siebie wydobyć w całej pełni? Musiałem pozostać nie
wyznany i fragmentaryczny, bezsilny wobec absurdu, który mnie
wykrzywiał… nie tylko mnie…
On mówi: ja podziwiam. Ja mówię: ty usiłujesz podziwiać. Drobna
różnica, a jednak na tym drobnym przeinaczeniu wybudowano górę
pobożnego kłamstwa. I w tej to skłamanej szkole wyrabia się styl; i nie
jedynie — artystyczny, lecz styl myślenia i czucia elity, która uczęszcza
tutaj, aby wydoskonalić swoje odczuwanie i zdobyć pewność formy.

Piątek

Przypominam sobie odczyt, który wygłosiłem kilka lat temu we Fray
Mocho (drukowany potem w „Kulturze”: Przeciw poetom). Wówczas
gdy starałem się wykazać tym Argentyńczykom, przecież tak
oddalonym od Europy, konieczność odnowienia naszego podejścia do
poezji wierszowanej, powiedziano mi: — Jak to? Pan domaga się, aby
sztuka była „dla wszystkich”, pan, który jest typowym pisarzem
elitarnym?
Ależ ja bynajmniej nie domagam się sztuki popularnej, ani nie
jestem (też to powiedziano) wrogiem sztuki, ani nie podaję w
wątpliwość jej wagi i znaczenia. Ja tylko twierdzę, że ona oddziaływuje
inaczej, niż sądzimy. I gniewa mnie, że nieznajomość tego mechanizmu
czyni nas nieautentycznymi tam właśnie, gdzie rzetelność ma
największą cenę. A już najbardziej gniewa mnie w Polakach.
Gdyż nasz słowiański stosunek do spraw artyzmu jest bardziej luźny,
mniej zaangażowaliśmy się w sztukę niż zachodnioeuropejskie narody i
stać nas na większą swobodę ruchów. To właśnie tłumaczyłem nieraz
Zygmuntowi Grocholskiemu, który ciężko przeżywa swoją polskość tak
w nim żywiołową, a przywaloną Paryżem; i jego szamotanie jest równie
ciężkie jak dramat tylu artystów polskich, których jedynym hasłem
stało się „dogonić Europę”, a którym w tym pościgu przeszkadza, że są
odmiennym i specyficznym typem Europejczyka, urodzeni w miejscu
gdzie Europa nie jest już w pełni Europą. Coś w tym rodzaju
powiedziałem też Eichlerowi gdy rozmawialiśmy u Grodzickich:
— Dziwi mnie, że malarze polscy nie próbują wyzyskać atutu, jakim
na terenie sztuki jest polskość. Wiecznież macie naśladować Zachód?
Korzyć się przed malarstwem, jak Francuzi? Malować z powagą?
Malować na klęczkach, z najgłębszym uszanowaniem, malować
nieśmiało? Uznaję ten rodzaj malarstwa, ale przecież on nie leży w
naszej naturze, wszak tradycje nasze są inne, Polacy nigdy zbytnio nie
przejmowali się sztuką, my skłonni byliśmy sądzić, że nie nos dla
tabakiery, a tabakiera dla nosa i bardziej odpowiadała nam myśl, że
„człowiek jest powyżej tego co wytwarza”. Przestańcie bać się własnych
obrazów, przestańcie wielbić sztukę, potraktujcie ją po polsku, z góry,
poddajcie ją sobie, a wówczas wyzwoli się w was oryginalność, otworzą
się przed wami nowe drogi i pozyskacie to co jest najcenniejsze,
najpłodniejsze: własną rzeczywistość.
Nie przekonałem Eichlera, który wiele włożył wysiłku w wyrobienie
sobie solidnej europejskości — i spoglądał on na mnie wzrokiem, do
którego już się przyzwyczaiłem, który wyraża: jak łatwo jest gadać!
Malarze, plastycy, przytłoczeni ogromem trudności technicznych,
skupieni na swej walce o doskonałość rysunku, koloru, nie pragną na
ogół wydobyć się ze swego warsztatu, nie doceniają tego, iż nowe ujęcie
pozwala rozciąć niejeden węzeł, nie dający się rozwiązać. Gdy więc ja
żądam od nich, aby byli ludźmi którzy malują — oni chcą być tylko
malarzami. A jednak ufam, iż jest w nas dzisiaj miejsce na myśl
bardziej własną o sztuce, i twórczą. Kolejno bowiem doświadczyliśmy
na sobie dwóch koncepcji, z których jedna, arystokratyczna, zmusza
odbiorcę do zachwycania się czymś, czego nie może odczuć ani pojąć,
druga zaś, proletariacka, zmusza twórcę do fabrykowania czegoś, czym
gardzi, co jest poniżej niego i dobre tylko dla prostaczków i maluczkich.
Zmaganie się tych wrogich szkół odbywa się na naszym ciele i z taką
siłą one siebie niszczą, że wytworzyła się w nas próżnia — czy
wydobędziemy się kiedyś, z tej łaźni oczyszczeni i zdolni do własnego i
odrębnego aktu twórczego?

Nie traćcie drogiego czasu na pościg za Europą — nigdy jej nie
dogonicie. Nie próbujcie stać się polskimi Mattisse’ami — z braków
waszych nie urodzi się Braque. Uderzcie raczej w sztukę europejską,
bądźcie tymi, którzy demaskują; zamiast podciągać się do cudzej
dojrzałości, spróbujcie raczej ujawnić niedojrzałość Europy. Postarajcie
się zorganizować wasze prawdziwe odczuwanie, aby uzyskało byt
obiektywny w święcie, znajdźcie teorię zgodną z waszą praktyką,
stwórzcie krytykę sztuki z waszego punktu widzenia, stwórzcie obraz
świata, człowieka, kultury, który by był zgodny z wami — gdy ten obraz
namalujecie nietrudno wam przyjdzie malować inne.

Sobota

G. R. odczytał mi list otrzymany od Polki, o którym twierdzi, że jest
właściwie do mnie skierowany. Przepisałem poniższe ustępy:
„Rzeczywiście, nie chcę wiedzieć, nic, nic, nic, chcę tylko wierzyć.
Wierzę w nieomylność mojej wiary i w prawdziwość mych zasad. Ktoś
zdrowy nie chce narażać się na bakcyle, a ja nie chcę wdychać
miazmatu myślowego, mogącego nadwątlić wiarę moją, która mnie jest
koniecznie potrzebna do życia, a nawet jest samym życiem moim…”
„Wierzyć można tylko jeśli się chce wierzyć i jeśli się w sobie
pielęgnuje wiarę, a kto wystawia umyślnie wiarę swoją na próbę, żeby
sprawdzić czy ona aby tę próbę wytrzyma, ten już nie wierzy w wiarę.
Tak jest, że nie tylko trzeba wierzyć. Trzeba wierzyć, że trzeba wierzyć.
Trzeba mieć wiarę w wiarę! Wiarę w sobie trzeba pokochać”.
„Wiara bez wiary w wiarę nie jest mocna, ani też nikomu nie może
przynieść satysfakcji”.
Odczytałem to we Fray Mocho. Pytano z ciekawością, czy katolicyzm
w Polsce jest obecnie równie gorący jak przedtem i czy Polonia siempre
fidelis? Powiedziałem, że Polska dzisiejsza jest jak kawałek suchego
chleba, który z trzaskiem łamie się na dwie części: wierzącą i
niewierzącą. Powróciwszy do domu, pomyślałem, że ustępy powyższe
nadają się do rozpatrzenia. Ta „wiara w wiarę”, ten tak silny akcent
położony na akcie woli, stwarzającym wiarę, to wycofywanie się z wiary
w sferę, gdzie ona się tworzy — oto coś co rzeczywiście mnie zahacza.
Poza tym: jakie mam zająć stanowisko wobec katolicyzmu?
Nie mam na myśli mojej pracy ściśle artystycznej, gdyż tam nie
wybiera się stanowisk ani postaw, sztuka stwarza się sama — ale myślę
o mojej literaturze w jej kształcie społecznym, o tych tam artykułach,
felietonach… Jestem zupełnie sam w obliczu tego problemu, ponieważ
myśl nasza, sparaliżowana w roku 1939, nie ruszyła odtąd ani na krok
naprzód w dziedzinie tych spraw fundamentalnych. Niczego nie
możemy przemyśleć ponieważ nie mamy swobodnej głowy. Myśl nasza
tak bardzo jest przykuta do naszej sytuacji i tak zafascynowana
komunizmem, iż możemy myśleć jedynie przeciw niemu lub z nim— i
avant la lettre jesteśmy przytwierdzeni do jego rydwanu, pokonał nas,
wiążąc nas z sobą, choć cieszymy się pozorami wolności. Więc i o
katolicyzmie wolno dziś myśleć jedynie jako o sile zdolnej do oporu, a
Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa. To jest
święta tajemnica, która chyli głowy wytrawnych masonów, z laickich
felietonów wygnała dowcip antyklerykalny, poecie Lechoniowi dyktuje
wzruszające strofy do Matki Boskiej, socjalistyczno-ateistycznym
profesorom przywraca wzruszającą niewinność z czasów pierwszej
komunii i w ogóle działa cuda, o jakich dotąd nie śniło się filozofom.
Ale… jestże to triumf Boga czy Marksa? Gdybym był Marksem, byłbym
dumny — ale gdybym był Bogiem, czułbym się, jako absolut, trochę
nieswojo. Faryzeusze! Jeśli katolicyzm stał się wam potrzebny, to
zdobądźcie się na nieco więcej powagi i próbujcie szczerze zbliżyć się
do niego. Niech ten wspólny front nie będzie tylko polityką. Jestem po
prostu za tym aby, cokolwiek się dzieje w naszym życiu duchowym,
działo się w sposób możliwie najgłębszy i najrzetelniejszy. Nadeszła
chwila w której ateiści powinni szukać nowego porozumienia z
Kościołem.
Lecz zagadnienie, postawione w sposób zasadniczy, staje się
natychmiast tak odstręczająco trudne, iż, doprawdy, opadają ręce. Jak
mamy porozumieć się z kimś, kto wierzy, chce wierzyć i nie dopuszcza
do siebie innej myśli jak tylko tę, której dogmat nie wsadzi na indeks?
Czyż istnieje jakikolwiek wspólny język pomiędzy mną, który wywodzę
się z Montaigne’a i Rabelego, a tą zapamiętałą w wierze
korespondentką? Cokolwiek bym powiedział, ona przymierzy to do
swej doktryny. W niej wszystko jest już rozstrzygnięte, gdyż ona zna
ostateczną prawdę o wszechświecie — co sprawia, iż jej
człowieczeństwo ma zupełnie odmienny charakter, i z mego punktu
widzenia, niezmiernie dziwaczny. Aby z nią dojść do ładu musiałbym
skruszyć te jej ostateczne prawdy — ale im bardziej stanę się dla niej
przekonywujący, tym bardziej będę szatański i tym szczelniej ona zatka
uszy. Nie wolno jej dopuszczać zwątpienia, racje moje staną się właśnie
pożywką jej credo quia absurdum.
Tutaj zaś nasuwa się groźna analogia. Gdy rozmawiasz z komunistą
— czy nie masz wrażenia, że mówisz z „wierzącym”? Dla komunisty
także wszystko jest załatwione, przynajmniej w obecnej fazie
dialektycznego procesu, on jest w posiadaniu prawdy, on wie. I, co
więcej, wierzy, i, co więcej jeszcze, chce wierzyć. Choćbyś go przekonał,
on nie da się przekonać, gdyż oddał się Partii: Partia wie lepiej, Partia
wie za niego. Czyż nie wydało ci się, gdy twe słowa odbijały się od tego
hermetyzmu, jak groch o ścianę, że właściwa linia podziału biegnie
między wierzącymi a niewierzącymi i że ów kontynent wiary obejmuje
tak skłócone kościoły jak katolicyzm, komunizm, nazizm, faszyzm… W
tej więc chwili poczułeś się jak zagrożony kolosalną Świętą Inkwizycją.

Sobota

Inżynier Ł. zaprosił mnie na zebranie pewnego katolickiego
stowarzyszenia. Ze dwadzieścia osób i zakonnik. Odmówiono krótką
modlitwę, po czym Ł. czytał teksty Simone Weil we własnym i bardzo
dobrym — o ile mogłem sądzić — tłumaczeniu. Potem dyskusja.
Jak zawsze na takich zebraniach, uderzyły mnie przede wszystkim
rozpaczliwe braki techniczne tego przedsięwzięcia. Simone Weil jest
trudna, skondensowana, naładowana przeżyciem wewnętrznym, do
wielu jej myśli trzeba powracać po kilka razy — któż z tych ludzi mógł
uchwycić je w locie, przyswoić sobie, zapamiętać? Ale, gdyby nawet je
uchwycono…
Dyskusja była z tych, które nikogo nie są zdolne zaniepokoić,
ponieważ stały się chlebem codziennym. Mimo to zdawało mi się, że
sytuacja przemawia do mnie jak Szekspir:

Ale jest we mnie coś niebezpiecznego,
Czego, ci radzę, strzeż się…

To nieprawda, że wszyscy są równi i że każdy może omawiać
każdego. Simone Weil dostała się w tryby tych mniej wyrobionych
umysłów, tych dusz chyba mniej dojrzałych i tym to nieporadnym
trybem poczęto wałkować zjawisko o wiele wyższe i przewyższające.
Przemawiali skromnie i bez pretensji, ale nikt nie zdobył się na
stwierdzenie, że nie zrozumiał i że w ogóle nie ma prawa o tym mówić.
Najdziwniejsze było iż oni, będąc osobiście o tyle poniżej Weil,
traktowali ją z góry, z wyżyn tej zbiorowej mądrości, która ich
wywyższała. Czuli się w posiadaniu Prawdy. Gdyby na tej sesji pojawił
się Sokrates, odnieśliby się do niego jak do żaka, gdyż on nie był
wtajemniczony… Oni wiedzą lepiej.
Ten właśnie mechanizm, który człowiekowi niższemu pozwala
uniknąć osobistej konfrontacji z wyższym, wydał mi się niemoralny.

Niedziela

A jednak nie życzę sobie, nie pragnę wojny z katolicyzmem; szczerze
szukam porozumienia. I to, rzecz jasna, niezależnie od politycznej
koniunktury. Wiele wody upłynęło od czasów gdy Boy atakował „czarną
okupację”. Nie byłem nigdy zwolennikiem zbyt płaskiego laicyzmu, a
wojna i powojnie niewiele mnie zmieniły w tym względzie, raczej
utwierdziły w pożądaniu świata bardziej elastycznego, o głębszej
perspektywie.
Jeżeli mogę współżyć z katolicyzmem to dlatego, że coraz mniej mnie
obchodzą idee, a cały nacisk kładę na stosunek człowieka do idei. Idea
jest i będzie zawsze parawanem, za którym dzieją się sprawy inne i
ważniejsze. Idea jest pretekstem. Idea jest narzędziem pomocniczym.
Myślenie, które w oderwaniu od rzeczywistości ludzkiej, jest czymś
majestatycznym i wspaniałym, rozprowadzone w masie istot
namiętnych i niedostatecznych staje się niczym więcej, jak tylko
wrzaskiem. Znudziły mi się głupie dyskusje. Kontredans argumentacji.
Wyniosłe mądrzenie się inteligentów. Puste formuły filozofii. Rozmowy
nasze byłyby wspaniałe, ach, tak, pełne logiki, dyscypliny, erudycji,
metody, precyzji, zasadnicze, doniosłe, odkrywcze, gdyby nie odbywały
się o dwadzieścia pięter powyżej nas. Byłem niedawno u pewnego
intelektualisty na śniadaniu. Nikt by się nie domyślił, słysząc te
definicje poparte tylu cytatami, że to zupełnie ślepy półgłówek, który
się wyżywa w sferze wyższej.
To znużenie nie tylko mnie jest właściwe. I ono coraz bardziej
zniechęca do wszelkiej wymiany myśli. Już prawie nie wsłuchuję się w
treść słów, a tylko słucham jak one są mówione; i wymagam od
człowieka jedynie tego, aby nie dał się ogłupić własnymi swymi
mądrościami, aby jego światopogląd nie odebrał mu naturalnego
rozumu, jego doktryna nie pozbawiła go ludzkości, jego system nie
usztywnił go i nie zmechanizował, jego filozofia nie uczyniła go tępym.
Żyję w świecie, który jeszcze karmi się systemami, ideami, doktrynami,
ale symptomy niestrawności są coraz wyraźniejsze, pacjent już dostał
czkawki.
Niechęć, jaką odczuwam do idei jako takiej, pozwala mi znaleźć
modus vivendi z ludźmi, którzy ją wyznają. Pytanie, które stawiam
katolikom nie jest: jakiego Boga wyznają, a tylko: jakimi pragną być
ludźmi? A zadając je, liczę się z niedorozwojem człowieka. W moim
pojęciu oni zespolili się w grupę, podległą pewnemu mitowi, aby
wzajemnie się stwarzać. Dla mnie przeto mit ma charakter
pomocniczy, a ważne jest, jaki człowiek rodzi się pod jego wpływem.
Ale i tu wymagania moje stały się mniej wyszukane niż dawniej, w
epoce triumfującego rozumu. Dziś, gdy przyglądam się katolikowi to
jakbym sobie się przyglądał — w tym zwierciadle widzę zmiany, jakie
dokonały się we mnie pod działaniem surowej historii ostatnich lat.
Czy domagam się dzisiaj od ludzkości aby była postępowa, zwalczała
przesądy, niosła sztandar oświaty i kultury, dbała o rozwój sztuki i
nauki? Zapewne… ale przede wszystkim pragnąłbym, aby ten drugi
człowiek mnie nie ugryzł, nie zapluł i nie zadręczył. I tu spotykam się z
katolicyzmem. Łączy mnie z nim jego przenikliwe wyczucie piekła,
zawartego w naturze naszej i jego lęk przed nadmierną dynamiką
człowieka. Przyglądając się katolikowi widzę, iż stałem się pod
pewnymi względami ostrożniejszy. To co w dumnej dobie Nietzschego
uchodziło za sprzeniewierzenie się życiu dionizyjskiemu, ta właśnie
oględna polityka katolicyzmu w stosunku do sił przyrodzonych stała mi
się bliższa odkąd wola życia, podniesiona do swego maksymalnego
napięcia, poczęła siebie pożerać.
Bliski stał mi się Kościół w swojej nieufności do człowieka — i moja
niechęć do formy, moje pragnienie wycofania się z kształtu, owo
stwierdzenie „to jeszcze nie jestem ja”, które towarzyszy każdej mojej
myśli i uczuciu, pokrywa się z intencjami Jego doktryny. Kościół boi się
człowieka i ja boję się człowieka. Kościół nie ufa człowiekowi i ja nie
ufam. Kościół, przeciwstawiając doczesność wieczności, ziemi — niebo,
usiłuje zapewnić człowiekowi ten właśnie dystans do jego natury, który
i mnie jest konieczny. A nigdzie wyraźniej nie zaznacza się to
pokrewieństwo, jak w naszym podejściu do Piękności. I ja i on —
Kościół — obawiamy się piękności na tym padole łez, dążymy do jej
rozładowania, pragniemy bronić się przed nadmiernym oczarowaniem.
Decydujące jest dla mnie, że i on, i ja, domagamy się rozdwojenia
człowieka, on — na ludzki i boski pierwiastek, ja — na życie i
świadomość. Po okresie w którym sztuka, filozofia, polityka rozglądały
się za człowiekiem integralnym, jednolitym, konkretnym, dosłownym,
wzrasta zapotrzebowanie na człowieka nieuchwytnego, będącego grą
sprzeczności, fontanną wytryskającą z antynomii, systemem
nieskończonej kompensacji. A ten kto nazwie to „eskapizmem”, jest
niemądry.
Dojrzewamy pomimo wszystko, gdzieś na samym spodzie. Jeżeli
katolicyzm wyrządził, w moim pojęciu, wielkie szkody polskiemu
rozwojowi, to ponieważ spłycił się w nas do wymiaru zbyt łatwej i zbyt
pogodnej filozofii, będącej na usługach życia i jego bezpośrednich
potrzeb. Z katolicyzmem głębokim, tragicznym, nietrudno porozumieć
się dzisiaj literaturze, albowiem zawiera on tę treść emocjonalną, która
i w nas rośnie, gdy spoglądamy na rozwydrzenie świata. Odwrót!
Odwrót! Odwrót! Z chwilą gdy pojmiemy żeśmy za daleko zabrnęli, gdy
zechcemy wycofać się z siebie, genialny Chrystus poda nam rękę: ta
dusza, jak żadna inna, poznała sekret odwrotu. Nauka, która rozwaliła
państwo rzymskie, jest sprzymierzeńcem naszym w walce o zburzenie
wszystkich zbyt wyniosłych gmachów, jakie dzisiaj budujemy, o
dotarcie do nagości i prostoty, do zwykłej, elementarnej cnoty.
Kryzys intelektualny, jaki przeżywamy, nie tyle może należy
przypisać zwątpieniu w siłę rozumu, ile temu, że jego zasięg jest tak
nieznaczny. Z przerażeniem ujrzeliśmy, że otacza nas milionowy
bezmiar umysłów ciemnych, które porywają nam prawdy nasze, aby je
paczyć, pomniejszać, przerabiać na narzędzie swoich namiętności; i
odkryliśmy, że ilość ludzi jest bardziej decydująca, niż jakość prawd.
Stąd gwałtowna w nas potrzeba języka tak prostego i zasadniczego, iżby
mógł on być miejscem, na którym spotyka się filozof z analfabetą. I
stąd podziw nasz dla chrześcijaństwa, które jest mądrością obliczoną
na wszystkie umysły, śpiewem na wszystkie głosy od najwyższych do
najniższych, mądrością, która nie musi przetworzyć się w głupotę na
żadnym szczeblu świadomości. Ale, gdyby mi ktoś powiedział, że mimo
to nie może istnieć żadne prawdziwe porozumienie pomiędzy
człowiekiem swobodnym duchowo a człowiekiem dogmatycznym,
odpowiem: — Przyjrzyjcie się lepiej katolikom. Oni także istnieją w
czasie i poddani są jego działaniu. Zmienia się niedostrzegalnie i
powoli stosunek katolika do wiary. W iluż z nich zdołacie odczytać to
samo, co ja przeczytałem w liście o którym mowa na początku: „Trzeba
wierzyć że trzeba wierzyć. Trzeba mieć wiarę w wiarę”.
Ojciec tej pani zapewne wierzył po prostu — bez wstępnych
zabiegów. Lecz ona, aby uwierzyć, musi naprzód „chcieć wierzyć”,
wiara w niej staje się wysiłkiem. Gdy więc tej katoliczce Bóg przestaje
się objawiać, gdy ona musi go sobie stwarzać — czyż nie spadamy z
nieba na ziemię i czy ta wola wiary nie jest ludzka, arcyludzka? Tak to i
wiara objawiona rozpoczęła, wraz ze wszystkimi ideami ludzkimi,
marsz ku swoim źródłom. Więc i z tamtej strony nie tyle prawda jest
przeszkodą w porozumieniu, ile wola, pragnienie narzucenia sobie
pewnego kanonu, aby być kimś określonym — być kimś.
Mówię na własny użytek: mieć na uwadze ten fakt, nigdy nie tracić
go z oczu, szukać punktu gdzie Boskie schodzi się z ludzkim, gdyż od
tego zależy cała przyszłość mojego myślenia. Nigdy nie powinienem
zapomnieć, że wiary współczesne, nawet w najgwałtowniejszych swoich
przejawach, nie są już wiarą w dawniejszym tego słowa znaczeniu. Ci
co chcą wierzyć różnią się bardzo od tych, którzy wierzą. Akcent
położony przez współczesność na wytwarzaniu wiary dowodzi właśnie,
że wiary gotowej zabrakło. Niezależnie od tego, jakie są nasze creda,
wszyscy musimy przewekslować ze świata objawionego, gotowego, na
świat stwarzający się — jeśli to się nie stanie, zniknie ostatnia
możliwość porozumienia.

Czwartek

Koncert w Colonie.
Jakież znaczenie ma najlepszy wirtuoz w porównaniu z dyspozycją
mojej duszy, która dziś po południu przeniknięta została na wskroś
melodią, fałszywie przez kogoś zanuconą, a teraz, wieczorem, odpycha
ze wstrętem muzykę podaną przez wyfraczonego maitre‘a na złoconym
półmisku, z pulpetami. Nie zawsze jedzenie najbardziej smakuje w
restauracjach pierwszej klasy. Do mnie zresztą prawie zawsze sztuka
przemawia silniej gdy objawia się w sposób niedoskonały,
przypadkowy i fragmentaryczny, niejako sygnalizując mi jedynie swoją
obecność, pozwalając przeczuć siebie poza nieudolnością interpretacji.
Wolę Szopena, dolatującego przez okno, na ulicy, niż Szopena ze
wszystkimi szykanami na koncertowej estradzie.
Ten Niemiec-pianista galopował z towarzyszeniem orkiestry.
Ukołysany tonami, błąkałem się w jakimś rozmarzeniu — wspomnienia
— to znów sprawa, którą załatwić mam jutro — piesek Bumfili,
foksterierek… Tymczasem koncert funkcjonował, pianista galopował.
Byłże to pianista, czy koń? Byłbym przysięgał, że wcale tu nie idzie o
Mozarta, tylko o to, czy ten rączy rumak weźmie w cuglach Horowitza
lub Rubinsteina. Faceci i facetki tu obecni zaprzątnięci byli pytaniem:
jakiej klasy jest ten wirtuoz, czy jego piana są na miarę Arrau, a jego
forta na wysokości Guldy? Marzyło mi się więc, że to mecz bokserski i
widziałem, jak on bocznym sierpowym pasażem zajechał
Braiłowskiego, oktawami łupnął Giesekinga, trylem wymierzył knock-
out Solomonowi. Pianista, koń, bokser? Wtem wydało mi się, że to
bokser, który dosiadł Mozarta, jedzie na Mozarcie, tłukąc go i waląc w
niego i bębniąc i kłując ostrogami. Co to? Dojechał do mety! Oklaski,
oklaski, oklaski! Dżokej zsiadł z konia i kłaniał się, ocierając czoło
chusteczką.
Westchnęła hrabina, z którą siedziałem w loży: — Cudne, cudne,
cudne!…
Rzekł mąż jej, hrabia: — Ja się nie znam, ale miałem wrażenie, że
orkiestra nie nadążała…
Spojrzałem na nich, jak na psów! Jakież to denerwujące, gdy
arystokracja nie umie się zachować! Tak mało się od nich wymaga, a
nawet tego nie potrafią! Te osoby powinny były wiedzieć, że muzyka
jest jedynie pretekstem dla zebrania towarzyskiego, którego i one były
częścią wraz z manierami swymi i manikurami. Lecz zamiast pozostać
na swoim terenie, w swoim arystokratyczno-towarzyskim świecie,
zapragnęły wziąć na serio sztukę, poczuły się do obowiązku złożenia jej
trwożliwego hołdu — i, wytrącone z hrabiostwa, popadły w żakostwo!
Chętnie zgodziłbym się na czysto formalne frazesy, wypowiedziane z
cynizmem ludzi, znających wagę komplementu… ale oni usiłowali być
szczerzy… biedacy!
Po czym przeszliśmy do foyer. Oczy moje spoczęły na znakomitym
tłumie, który krążył, rozdając ukłony. Czy widzisz, milioner X, Y? Patrz,
patrz, tam generał z ambasadorem, a dalej prezes obkadza ministra,
który uśmiech śle profesorowej! Sądziłem więc, że jestem pośród
bohaterów Prousta, kiedy to nie szło się na koncert, aby słuchać, lecz
jedynie aby go uświetnić swoją obecnością, gdy damy wtykały sobie
Wagnera we włosy jak brylantową agrafę, gdy przy dźwiękach Bacha
odbywała się parada nazwisk, godności, tytułów, pieniędzy i władzy.
Ale co to, co to? Gdym przystąpił do nich, nastąpił zmierzch bogów,
zniknęła wielkość i potęga… dosłyszałem iż dzielą się wrażeniami z
koncertu… które to wrażenia były nieśmiałe, korne, pełne uszanowania
dla muzyki a zarazem gorsze od tego, co by mógł powiedzieć byle
aficionado z paradyzu. Na to więc im zeszło? Wydało mi się, że to nie
prezesi a uczniowie z piątej klasy szkoły średniej; a ponieważ z
niechęcią wracam do tych czasów szkolnych, porzuciłem tę nieśmiałą
młodzież.
I sam, w loży, rozmyślałem, ja, nowoczesny, ja, pozbawiony
przesądów, ja, antysalonowiec, ja, któremu bicz klęski wybił z głowy
fochy i fumy — że świat, w którym człowiek ubóstwiał się muzyką,
bardziej trafia mi do przekonania niż świat, w którym człowiek
ubóstwia muzykę.
Po czym odbyła się druga część koncertu. Pianista, dosiadłszy
Brahmsa, galopował. Nikt właściwie nie wiedział, co się gra, ponieważ
doskonałość pianisty nie dozwalała skupić się na Brahmsie, a
doskonałość Brahmsa odrywała uwagę od pianisty. Ale dojechał.
Oklaski. Oklaski znawców. Oklaski amatorów. Oklaski ignorantów.
Oklaski stadowe. Oklaski wywołane oklaskami. Oklaski rosnące sobą,
piętrzące się na sobie, podniecające, wywołujące siebie — i już nikt nie
mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali.
Poszliśmy za kulisy, żeby złożyć hołd artyście.
Artysta ściskał dłonie, wymieniał grzeczności, przyjmował
komplementy i zaproszenia z bladym uśmiechem wędrownej komety.
Przyglądałem się jemu i jego wielkości. On sam wydawał się bardzo
przyjemny, ot, wrażliwy, inteligentny, kulturalny… ale jego wielkość?
Tę wielkość nosił on na sobie jak frak, i rzeczywiście — czyż nie została
mu skrojona przez krawca? Na widok tylu tak skwapliwych hołdów
mogłoby się zdawać, że nie ma większej różnicy pomiędzy tą sławą a
sławą Debussy’ego lub Ravela, nazwisko jego również było na
wszystkich ustach i wszak był „artystą” jak oni… A jednak… a jednak…
Czy był on sławny jak Beethoven czy też jak nożyki do golenia Gillette,
lub jak wieczne pióra Watermana? Jakaż różnica pomiędzy sławą za
którą się płaci, a sławą, na której się zarabia!
Ale on był za słaby, aby się przeciwstawić mechanizmowi, który go
wywyższał, nie należało oczekiwać od niego oporu. Wprost przeciwnie.
Tańczył jak mu zagrano. I grał do tańca tym, którzy wokół niego
tańczyli.

IV

Piątek

Piszę ten dziennik z niechęcią. Jego nieszczera szczerość męczy
mnie. Dla kogo piszę? Jeśli dla siebie, dlaczego to idzie do druku? A
jeśli dla czytelnika, dlaczego udaję że rozmawiam ze sobą? Mówisz do
siebie tak, żeby cię inni słyszeli?
Jakże daleko jestem od pewności i rozmachu, które grają we mnie
gdy — wybaczcie — „tworzę”. Tu, na tych kartkach, czuję się jakbym z
nocy błogosławionej wydostawał się na twarde światło poranka, które
wypełnia mnie po ziewaniem i wywleka na jaw moje usterki. Fałsz,
tkwiący w samym, założeniu mego dziennika, czyni mnie nieśmiałym i
przepraszam, ach, przepraszam… (ale może ostatnie słowa są zbędne,
może już są pretensjonalne?).
A jednak zdaję sobie sprawę, że trzeba być sobą na wszystkich
piętrach pisania, to znaczy, że powinienem móc wyrazić się nie tylko w
poemacie lub dramacie, ale i w zwykłej prozie — w artykule, czy w
dzienniku — i lot sztuki musi znaleźć odpowiednik w sferze życia
zwyczajnego, jak cień kondora kładzie się na ziemi. Co więcej, to
przejście w świat codzienny z dziedziny cofniętej w najdalszą głąb,
nieomal w podziemie, jest dla mnie sprawą niezmiernej wagi. Chcę być
balonem, ale na uwięzi, anteną, ale uziemioną, chcę być zdolny do
przełożenia siebie na język zwyczajny. Ale — traduttore, traditore. Tu
zdradzam siebie, jestem poniżej siebie.
Trudność na tym polega, że piszę o sobie, ale nie w nocy, nie w
samotności, tylko właśnie w gazecie i wśród ludzi. Nie mogę w tych
warunkach potraktować siebie z należytą powagą, muszę być
„skromny” — i znów mnie męczy to samo, co przez całe życie mnie
męczyło, co tak zaważyło na moim sposobie bycia z ludźmi, ta
konieczność lekceważenia siebie, aby się dostroić do tych, którzy mnie
lekceważą, lub którzy w ogóle nie mają o mnie zielonego pojęcia. A tej
„skromności” ja za nic nie chcę się poddać i odczuwam ją jako mego
śmiertelnego wroga. Szczęśliwi Francuzi, którzy piszą swoje dzienniki z
taktem — ale nie wierzę w wartość ich taktu, wiem że to jest jedynie
taktowne wymijanie problemu, który z natury swojej jest
nietowarzyski.
Ale ja powinienem chwycić byka za rogi. Jestem od dzieciństwa
bardzo wtajemniczony w tę sprawę, ona rosła wraz ze mną, dziś
naprawdę powinienem czuć się z nią zupełnie swobodnie. Wiem i
powiedziałem niejednokrotnie, że każdy artysta musi być
pretensjonalny (gdyż pretenduje na cokół pomnika) ale że, zarazem,
ukrywanie tych pretensji jest błędem stylu, jest dowodem złego
„rozwiązania wewnętrznego”. Jawność. Trzeba grać w otwarte karty.
Pisanie nie jest niczym innym, tylko walką, jaką toczy artysta z ludźmi
o własną wybitność.
Lecz jeśli nie jestem zdolny urzeczywistnić tej myśli tu, w dzienniku
— cóż ona warta? A jednak nie mogę, i coś mi przeszkadza; gdy
pomiędzy mną a ludźmi nie ma formy artystycznej zbyt żenująca staje
się styczność. Powinienem potraktować ten dziennik jako narzędzie
mego stawania się wobec was — dążyć do tego abyście w pewien
sposób mnie ujęli — w sposób, który by umożliwił mi (niech się pojawi
słowo niebezpieczne) talent. Ten dziennik niech będzie bardziej
nowoczesny i bardziej świadomy i niechaj będzie przepojony ideą, że
talent mój może powstać tylko w związku z wami, to jest iż wy jedynie
możecie podniecić mnie do talentu — więcej — stworzyć go we mnie.
Chciałbym, aby dojrzano w mojej osobie to, co podsuwam. Narzucić
się ludziom, jako osobowość, aby potem już na całe życie być jej
poddany. Inne dzienniki powinny mieć się do niniejszego, jak słowa
„jestem taki” do słów „chcę być taki”. Przyzwyczailiśmy się do słów
martwych, które, tylko stwierdzają, ale lepsze jest słowo, które
powołuje do życia. Spiritus movens. Gdyby udało mi się przywołać tego
ducha poruszającego na stronice dziennika, mógłbym niejednego
dokonać. Mógłbym przede wszystkim (i to jest mi o tyle bardziej
potrzebne, iż jestem autorem polskim) rozbić tę ciasną klatkę pojęć, w
której chcielibyście mnie uwięzić. Zbyt wielu ludzi, godnych lepszego
losu, dało się spętać. Nikt inny, ja sam powinienem wyznaczyć sobie
rolę.
A dalej — wysuwając, niejako tytułem propozycji, zagadnienia, mniej
lub więcej związane ze mną, ja wciągam się w nie i one doprowadzą
mnie do innych, jeszcze mi nie znanych wtajemniczeń. Zapuścić się jak
najdalej na tereny dziewicze kultury, na jej miejsca półdzikie jeszcze,
więc nieprzyzwoite, i, podniecając was do drastyczności, podniecić i
siebie… Chcę bowiem spotkać się z wami w tym właśnie gąszczu,
związać się z wami w sposób możliwie trudny i niewygodny — dla was i
dla mnie. A dalej — czyż nie muszę wyodrębnić się z obecnej
europejskiej myśli, czyż mymi wrogami nie są kierunki, doktryny do
których jestem podobny; i trzeba mi zaatakować je, aby zmusić siebie
do odrębności — i was zmusić do jej potwierdzenia. Dalej — odkryć
moją teraźniejszość, związać się z wami w dzisiejszości.
Chciałbym w tym dzienniczku jawnie przystąpić do konstruowania
sobie talentu — tak jawnie, jak Henryk w trzecim akcie fabrykuje sobie
ślub… Dlaczego — jawnie? Gdyż pragnę, ujawniając siebie, przestać być
dla was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za kulisy mojej istoty,
zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb.
To wszystko — gdyby udało mi się przywołać ducha. Ale nie czuję się
na siłach… Od trzech lat, niestety, wziąłem rozbrat ze sztuką czystą,
gdyż mój gatunek nie jest z tych, które mogą być uprawiane na kolanie,
albo w niedzielę i święta.
Przystąpiłem do pisania tego mojego dziennika po prostu aby się
ratować, ze strachu przed degradacją i ostatecznym pogrążeniem się w
falach życia trywialnego, które już mi sięga do ust. Lecz okazuje się, że i
tutaj nie jestem już zdolny do pełnego wysiłku. Nie można przez cały
tydzień być nicością, aby w niedzielę zaistnieć. Żurnaliści i wy, godni
rajcy i kibice, nie macie powodu do obaw. Nie grozi wam już z mojej
strony żadna zarozumiałość, żadna niezrozumiałość. Jak wy, i wraz z
całym światem, staczam się w publicystykę.

Sobota

Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy — pragnę
uchylić się Polsce, jak uchylam się formie — pragnę wzbić się ponad
Polskę, jak ponad styl — i tu i tam, to samo zadanie.
Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna, doprawdy, w naturze mojej
ta skłonność do przesady na własnym punkcie. W marzeniach
nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego — zapytacie — czuję się
Mojżeszem? Sto lat temu-litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha,
dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu,
Polaka z niego samego wyprowadzam…
Uśmiałem się do łez z mojej megalomanii! Ale, teoretycznie biorąc,
taka antynomia nie byłaby całkowicie nieuzasadniona i ciekawy
byłbym ilu ludzi z dzisiejszej naszej tak zwanej ale poza tym P.T.
inteligencji byłoby zdolnych wyczuć sens tego procesu. Że pewien
Polak, właśnie dlatego iż już zanadto, zbyt usilnie, był Polakiem i tylko
Polakiem, zapragnął kategorycznie wyzwolić się z Polaka — i że właśnie
wśród nas, wskutek tak silnego zapamiętania się w narodzie, musiało
powstać uczucie wręcz przeciwne, idea całkowicie sprzeczna. Zapytuję
też, ilu z tych P.T. inteligentów zdołałoby pojąć, jak bezmierne
perspektywy stwarza przed nami taka rewolucja, pod warunkiem, że
znajdzie ludzi dość stanowczych i niedrobnych, aby doprowadzić ją do
ostatecznego urzeczywistnienia. Cóż za odświeżenie! Jaki przypływ
energii twórczej i jaka prężność tej swobody opartej o odnowiony
stosunek Polaka do siebie! Ach, marzę czasem, że znajdę popleczników,
którzy by mnie rozdmuchali do rozmiarów zdarzenia naszej historii i
twierdzę, że nie byłoby to niemożliwe — gdyż w moim pojęciu
znaczenie dzieła zależy tyleż od tego, kto czyta, co od tego, kto pisze.
Tyle jest książek, które mogłyby zagrać jak trąby jerychońskie, gdyby
ludzie wznieśli je do góry i przyłożyli do ust… Śpij, trąbo moja,
porzucona na śmietniku nie wyzyskanych polskich możliwości.
Śmietnik. W tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We
mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki.
Jeśli moja forma jest parodią formy, to mój duch jest parodią ducha, a
moja osoba parodią osoby. Czy nie jest tak, że formy nie można osłabić
przeciwstawiając jej inną formę, a tylko — rozluźnieniem samego
stosunku do formy? Nie, to nie przypadek, że w chwili kiedy na gwałt
potrzeba bohatera, rodzi się ni stąd ni zowąd błazen… świadomy i
wskutek tego poważny. Za długo byliście zbyt dosłowni — zbyt naiwni
— w waszej rozgrywce z losem. Zapomnieliście, że człowiek nie tylko
jest sobą, ale i udaje siebie. Wyrzuciliście na śmietnik to wszystko, co w
was było teatrem i aktorstwem i usiłowaliście o tym zapomnieć — dziś
przez okno widzicie, że na śmietniku wyrosło drzewo, będące parodią
drzewa.
Przyjąwszy, że się urodziłem (co nie jest pewne), urodziłem się, aby
zdemaskować waszą grę. Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź,
kim jesteś, ale — udajesz, że jesteś, kim jesteś. Chciałbym, aby stało się
w was płodne to właśnie, co uważaliście za całkowicie jałowe i nawet
zawstydzające. Jeśli tak nienawidzicie aktorstwa, to dlatego, że ono w
was tkwi — ale dla mnie aktorstwo staje się kluczem do życia i
rzeczywistości. Jeżeli brzydzicie się niedojrzałością, to ponieważ macie
ją w sobie — ale we mnie niedojrzałość polska wyznacza cały mój
stosunek do kultury: Moimi ustami odzywa się młodość wasza, wasze
pragnienie zabawy, wasza uchylająca się giętkość i nieokreślenie —
tego właśnie nienawidzicie, to z siebie wypieracie — we mnie wyzwala
się Polak ukryty, wasze alter ego, odwrotna strona waszego medalu,
część księżyca waszego, dotąd niewidzialna. Ach, chciałbym abyście
stali się aktorami świadomymi gry!
Lecz myślę w tej chwili o masie narodu, o tysiącach i tysiącach
prostych ludzi. Na co im to? Trudno — w ciemnościach, w jakich się
znajduję, nie mogę działać inaczej niż na oślep. Piszę to wszystko
tytułem propozycji, aby zobaczyć jaki wywoła efekt… i jeśli efekt będzie
dodatni, posunę się dalej.

Środa

Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą. Zaczynam obawiać się,
że felietoniści udzielą mi zasłużonej chłosty. Ale co począć z pychą,
która mnie ponosi. Czy iść do lekarza? (To napisano, aby się
zabezpieczyć i, zabezpieczając się, uzyskać większą swobodę działania).
Poza tym — czy ja siebie rozumiem? Określając siebie, grzeszę nie
tylko przeciw własnej filozofii, ale przede wszystkim przeciw memu
żywiołowi lirycznemu. I pewna osoba, nader przenikliwa, ostrzega
mnie w liście: — Niech pan nie komentuje siebie! Niech pan tylko
pisze. Jaka szkoda, że pan daje się sprowokować i pisze wstępy do
swoich dzieł, wstępy a nawet komentarze!
A jednak muszę siebie tłumaczyć o tyle, o ile mogę i jak dalece mogę.
Pokutuje we mnie przeświadczenie, że pisarz, który nie potrafi pisać o
sobie, jest niekompletny.

Czwartek

Z K. od kilku lat przebywałem siedem godzin dziennie w jednym
pokoju — mój towarzysz pracy, urzędnik, jak ja — i polubiłem go… W
ubiegły piątek pożegnałem się z nim, jak zawsze — ale w poniedziałek
już nie zasiadł przy biurku. Zniknął, czyli umarł. Umarł nagle i zniknął
tak zupełnie, jakby jakaś ręka wyjęła go spośród nas. Widziałem go
jeszcze raz w trumnie, gdzie wyglądał jak rzecz natrętna, narzucająca
się oczom. Przykre wrażenie.
Co pewien czas ktoś z kolegów ulatnia się w ten sposób, a wtedy
wtulając głowy w ramiona, mówimy: Hm, hm..! (cóż innego możemy
powiedzieć?) i lekka konsternacja zawisa w powietrzu. A jednak w
znakomitej większości my wszyscy, urzędnicy, jesteśmy już w trakcie
umierania. Ludzie po czterdziestce, którzy wykańczają się powoli, co
rok starsi o rok. Na pogrzebie myślałem: że to nie żywi żegnają
nieboszczyka, ale umierający umarłego. Na cmentarzu, w jasnej
południowej godzinie, te twarze napiętnowane pewną zasadniczą
beznadziejnością wyglądały trupio, jak ów trup w trumnie, i każdy
dźwigał siebie jak torbę wypełnioną zgonem.
Przez cały czas pogrzebu brzydota powolnej śmierci, którą
nazywamy starzeniem się, ciążyła mi jak głaz i to głaz absolutny,
nieunikniony, głaz sans phrases. Rozmyślałem też nad mistyfikacją,
która temu towarzyszy. Gdyż wśród ludzi nie ma, nie może być
większego przeciwieństwa jak biografia wstępująca i zstępująca, jak
rozwój i dekadencja, jak człowiek po trzydziestce, który już zaczyna się
kończyć i człowiek przed trzydziestką, który się rozwija. To ogień i
woda, tu coś się zmienia w samej istocie człowieka. Cóż ma wspólnego
młodzieniec ze starzejącym się, gdy obaj napisani są w innej tonacji?
Wydawałoby się zatem, że powinny być dwa osobne języki: jeden dla
tych, którym przybywa życia, drugi dla tych, którym ubywa. Ale ten
kontrast został właściwie przemilczany, starzejący się udają że żyją w
dalszym ciągu, nikt nie był w stanie stworzyć osobnego słowa dla ludzi
wkraczających w umieranie. Przyjrzyjcie się sztuce — ona robi co może,
aby zatrzeć fatalną granicę. Posłuchajcie jak rozmawiają ze sobą ci
„dorośli” — ta sama mowa młodości, te same nawet żarty, to samo
wdzięczenie się, zaprawione jedynie smakiem próżni i karykatury. Otóż
fakt, że nasz język nie zmienia się od podstaw po przekroczeniu fatalnej
granicy, że pomiędzy pierwszymi a ostatnimi sonatami Beethovena nie
ma przepaści, nie dającej się wypełnić, jest bijącym w oczy dowodem?
że człowiek w swoim indywidualnym istnieniu nie może się
wypowiedzieć — że jest milczeniem — że jest pozbawiony wyrazu.
Teraźniejsza myśl francuska o śmierci jest dla mnie wyjątkowo
sztuczna, jak zresztą wszystkie inne mementa mori. Stanowią one
jeden przykład więcej, jak dalece myśli nasze są nam obce. To
wałkowanie śmierci wykazuje jedynie, że nie jesteśmy w stanie jej
zasymilować; albowiem ona — gdybyśmy naprawdę wyczuli jej
obecność — musiałaby odebrać nam sen i apetyt; ale nie przeszkadza
nam nawet w chodzeniu do kina. A cóż dopiero mówić o śmierci
katolickiej z jej czyśćcem i piekłem, wypełnionej przeczuciem bólu. Tak
więc, nie przejmujemy się własnymi myślami i wydaje się jak gdyby
myśl ta myślała się sama — po heglowsku — na własną rękę.
Więc nie wierzę, aby śmierć była właściwym problemem człowieka i
uważam, że dzieło sztuki nią przejęte całkowicie, nie jest dziełem w
pełni autentycznym. Właściwa sprawa nasza, to właśnie starzenie się,
owa postać śmierci, której co dzień doświadczamy. Lecz nawet nie
samo starzenie się, a ta jego właściwość, że jest tak zupełnie, tak
straszliwie odcięty od piękności. Nie męczy nas nasze powolne
umieranie, lecz raczej to, że wdzięk życia staje się nam niedostępny.
Ujrzałem na cmentarzu młodego chłopca, który przeszedł między
grobami jak istota z innego świata, tajemnicza i hojnie kwitnąca,
podczas gdy my byliśmy jak żebracy. Uderzyło mnie jednak, że nie
odczułem naszej bezsilności jako czegoś bezwzględnie nieuniknionego.
I to odczucie natychmiast spodobało mi się we mnie. Czepiam się
tylko myśli i uczuć, które mi się podobają, nie jestem zdolny pomyśleć
ani odczuć niczego, co by mnie zupełnie unicestwiało. Więc i teraz
poszedłem po linii tego myślenia, które przez to właśnie, że powstało ze
mnie, stwarzało nadzieję. Czy naprawdę nie można już związać wieku
dojrzałego z życiem i młodością? Ta sztuczność, do której coraz
bardziej przyzwyczajam się w człowieku, ta idée fixe, która tak powoli i
opornie we mnie wrasta, że przerażająca konkretność naszego kształtu
nie jest jedyną możliwą, czyni mi świat elastycznym; i, gdy dawniej
sądziłem, że wszystko już zostało powiedziane, dziś otaczają mnie
bezmiary kombinacji idej i form, i wszystko naokoło staje się żyzne.
(Tutaj chcę zaznaczyć, że z pół godziny szukałem zdań, które zjawią się
poniżej. Gdyż, jak zawsze, stawiam problem, nie znając rozwiązania,
opierając się tylko na intuicji, że rozwiązanie jest, dla mnie, możliwe —
a na cmentarzu też nie przemyślałem sprawy do końca). Według mnie,
młodość w głębi ducha nie lubi własnej piękności i przed nią się broni
— otóż ta niechęć do piękności jest w niej piękniejsza niż piękność
sama — i w tym zawiera się jedyna możliwość przezwyciężenia
dystansu, który zabija.

Piątek

Giedroyc chciał żebym odpowiedział Cioranowi (pisarz rumuński) na
jego artykuł Dogodności i niedogodności wygnania. Zawarłem w tej
odpowiedzi mój pogląd na rolę literatury wygnanej.
Słowa Ciorana zieją piwnicznym chłodem i stęchlizną grobu, ale
zanadto są małostkowe. O kim tu mowa? Kogóż należy rozumieć pod
określeniem „pisarz na wygnaniu”? Adam Mickiewicz pisał książki i
książki pisze pan X., owszem, wcale poprawne a także poczytne, obaj
są „pisarzami” i, notabene, pisarzami na wygnaniu… ale na tym
kończy się wszelkie między nimi podobieństwo.
Rimbaud? Norwid? Kafka? Słowacki?… (rozmaite bywają
wygnania). Sądzę, że żaden z nich nie przeraziłby się zbytnio tym
właśnie gatunkiem piekła. Przykrą jest rzeczą nie mieć czytelników —
bardzo nieprzyjemnie nie móc wydawać swoich utworów — wcale nie
jest słodkie być nieznanym — wysoce niemiłe jest widzieć się
pozbawionym pomocy tego mechanizmu, który wypycha na wierzch,
robi propagandę i organizuje sławę… ale sztuka naładowana jest
pierwiastkami samotności i samowystarczalności, znajduje ona
swoje zadowolenie i swoją rację bytu w sobie samej. Ojczyzna?
Przecież każdy z wybitnych, wskutek po prostu wybitności swojej, był
cudzoziemcem nawet u siebie w domu. Czytelnicy? Przecież nigdy nie
pisali om „dla” czytelników, zawsze „przeciw” czytelnikom. Honory,
powodzenie, rezonans, sława — przecież stali się sławni właśnie
dlatego, że więcej cenili samych siebie niż swe powodzenie.
I to co w każdym, nawet mniejszego kalibru literacie jest z Kafki lub
z Conrada albo z Mickiewicza, to co jest istotnym talentem i istotną
wyższością lub istotną dojrzałością — żadną miarą nie zmieści się w
cioranowskiej piwnicy. Chciałbym też przypomnieć Cioranowi, że nie
tylko sztuka emigrancka lecz wszelka w ogóle sztuka pozostaje w
najściślejszym związku z rozkładem, rodzi się z dekadencji, że jest
przetworzeniem choroby na zdrowie. I wszelka w ogóle sztuka ociera
się o śmieszność, klęskę, poniżenie. Czyż istnieje artysta, który by nie
był, jak mówił Cioran, „istotą ambitną, agresywną w swoim upadku,
zgorzknialcem, podszytym zdobywcą”? Czy widział kiedykolwiek
Cioran artystę, pisarza, który nie był, nie musiał być, megalomanem?
I sztuka, jak słusznie kiedyś powiedział Boy, jest cmentarzyskiem: na
tysiąc ludzi, którzy nie zdołali się urzeczywistnić, pozostając w sferze
bolesnej niedostateczności, jeden lub dwóch zaledwie zdoła naprawdę
„zaistnieć”. Ten więc brud, te jady niezaspokojonych ambicji, to
szamotanie się w próżni, ta katastrofa niewiele mają wspólnego z
emigracją, a wiele ze sztuką — stanowią one cechę każdej literackiej
kawiarni i zaiste jest dosyć obojętne w jakim miejscu świata męczą
się pisarze, którzy nie są dość pisarzami, aby być naprawdę
pisarzami.
I może zdrowsze jest że zostali oni pozbawieni zapomóg, poklasku,
tych drobnych karesów jakimi darzyło ich za dobrych czasów
państwo i społeczeństwo w imię „popierania rodzinnej twórczości”.
Swojska zabawa w wielkość i wybitność — sympatyczny szum
wytwarzany ongiś przez pobłażliwie uśmiechniętą prasę i
niedowarzoną, pozbawioną poczucia skali zjawisk, krytykę — ów
proces sztucznego wydymania kandydatów na „pisarza
narodowego”… czyż wszystko to nie zalatywało tandetą? Rezultat?
Narody, które stać było w najlepszym razie na kilku autentycznych
artystów hodowały w tej wylęgarni cale zastępy znakomitości, a w
familijnym ciepełku, będącym mieszaniną ciotczynej dobrotliwości i
cynicznego lekceważenia wartości, roztapiała się wszelka hierarchia.
Cóż dziwnego, że cieplarniane twory pielęgnowane na łonie narodu,
więdną poza łonem? Cioran opowiada, jak ginie pisarz oderwany od
swego społeczeństwa. Lecz pisarz ten nigdy naprawdę nie istniał: to
embrion pisarza.
Mniej raczej wydaje się że — teoretycznie biorąc i pomijając
trudności materialne — to zanurzenie się w świecie, jakim jest
emigracja, powinno stanowić niesłychaną podnietę dla literatury.
Oto elita kraju zostaje wyrzucona za granicę. Może ona myśleć,
czuć, pisać z zewnątrz. Uzyskuje dystans. Uzyskuje niesłychaną
swobodę duchową. Pękają wszystkie więzy. Można być bardziej sobą.
W powszechnym zamęcie rozluźniają się dotychczasowe formy,
można w sposób bardziej bezwzględny dążyć do przyszłości.
Wyjątkowa sposobność! Wymarzona chwila! Zdawałoby się więc,
że silniejsze indywidualności, bogatsze jednostki, powinny zaryczeć
jak lwy. Dlaczegóż nie ryczą? Dlaczego glos tych ludzi osłabi za
granicą?
Nie ryczą, bo… bo, przede wszystkim, są zanadto wolni. Sztuka
wymaga stylu, porządku, dyscypliny. Słusznie podkreśla Cioran
niebezpieczeństwo zbytniego oderwania, nadmiernej wolności.
Wszystko z czym byli oni związani i co ich wiązało — ojczyzna,
ideologia, polityka, grupa, program, wiara, środowisko — wszystko
zniknęło w wirze historii, a na powierzchni ukazała się nicością
wypełniona bańka… i wyrzuceni ze swojego światka znaleźli się w
obliczu świata, świata bezmiernego i wskutek tego niemożliwego do
opanowania. Tylko kultura uniwersalna może sprostać światu, nigdy
— kultury lokalne, nigdy ci co żyją tylko fragmentami egzystencji.
Utrata ojczyzny me wtrąci w anarchię tylko tego, kto umie sięgnąć
głębiej, poza ojczyznę, dla kogo ojczyzna jest tylko jednym z objawień
wiecznego i uniwersalnego życia. Utrata ojczyzny nie zakłóci
wewnętrznego porządku jedynie tych, których ojczyzną jest świat.
Historia współczesna okazała się zbyt gwałtowna i bezgraniczna dla
literatur zbyt narodowych i partykularnych.
I ten nadmiar wolności właśnie najbardziej krępuje pisarza.
Zagrożeni ogromem świata i ostatecznością jego spraw, kurczowo
czepiają się przeszłości; czepiają się samych siebie; pragną pozostać
takimi jak byli; lękają się najmniejszej choćby zmiany w sobie, z
obawy, że wówczas wszystko się rozleci; i, na koniec, czepiają się
kurczowo jedynej nadziei, jaka im pozostała, to jest nadziei na
odzyskanie ojczyzny. Lecz odzyskanie ojczyzny nie może nastąpić bez
walki, walka zaś wymaga siły, siła zaś zbiorowa powstać może tylko
na drodze rezygnacji z własnego ja. Aby ją wytworzyć pisarz musi
narzucić sobie i rodakom ślepą wiarę oraz wiele innych ślepot, a
luksus bezinteresownego i swobodnego myślenia staje się najcięższym
z grzechów. Tak więc, nie umie być pisarzem bez ojczyzny — lecz, aby
odzyskać ojczyznę, musi przestać być pisarzem, pisarzem na serio.
Być może jednak, istnieje jeszcze inna przyczyna tego paraliżu
duchowego, przynajmniej, gdy idzie nie o intelektualistów, lecz o
ludzi sztuki. Mam na myśli samą koncepcję sztuki i artysty, tak jak
ona urobiła się na zachodzie Europy. Nie wydaje mi się, aby nasze
współczesne wierzenia odnośne do istoty sztuki, roli artysty, stosunku
artysty do społeczeństwa pokrywały się z rzeczywistością. Filozofia
artystyczna Zachodu wytworzyła się wśród elity, w społeczeństwach
skrystalizowanych, gdzie nic nie zakłóca umówionego języka — nie
na wiele jednak może się przydać człowiekowi wyrzuconemu poza
nawias konwenansu. A koncepcja sztuki wykuwana po tamtej stronie
kurtyny przez zwycięską biurokrację proletariatu jest bardziej jeszcze
elitarna… i bardziej naiwna. Lecz artysta na emigracji, zmuszony
istnieć nie tylko poza narodem, ale i poza elitą, konfrontuje się o wiele
bardziej bezpośrednio ze sferą duchowo i intelektualnie niższą, nic nie
izoluje go od tej styczności, musi osobiście wytrzymać napór
brutalnego i niedojrzałego życia. Jest on jak zbankrutowany hrabia,
który widzi, że salonowe maniery tracą wartość, gdy nie ma salonu.
To jednych pcha w „demokratyczną” płaskość, w dobroduszną
pospolitość lub w ordynarny „realizm”… innych zaś skazuje na
odosobnienie. Musimy znaleźć jakiś sposób na to, aby znowu poczuć
się arystokracją (w głębszym tego słowa znaczeniu).
Jeżeli więc mowa o rozkładzie i dekadencji literatur emigracyjnych,
to bardziej trafiałoby mi do przekonania takie ujęcie sprawy… gdyż
tu przynajmniej wyzwalamy się na moment z zaklętego kola
drobiazgów, a dotykamy trudności zdolnych rozłożyć autentycznych
pisarzy. I wcale nie przeczę, że przezwyciężenie ich wymaga wielkiej
stanowczości i śmiałości ducha. Niełatwo być pisarzem na miarę
emigracji, gdyż jest to miara zupełnej prawie samotności. Cóż
dziwnego zatem, że, przerażeni własną słabością i ogromem zadań,
chowamy głowę w piasek i, organizując sobie parodię przeszłości,
uciekamy od świata w światek?…
A jednak prędzej czy później myśl nasza musi wypracować sobie
drogi wyjścia z impasu. Problemy nasze znajdą swoich ludzi. W danej
chwili idzie nie o twórczość samą, lecz o odzyskanie możności
tworzenia. Musimy wytworzyć tę porcję swobody, śmiałości i
bezwzględności, a nawet powiedziałbym — nieodpowiedzialności, bez
której twórczość jest niemożliwa. Trzeba nam po prostu oswoić się z
nową skalą naszego istnienia. Będziemy musieli potraktować z zimną
krwią i bezceremonialnie najdroższe nam uczucia, aby dojść do
nowych wartości. Z chwilą, gdy zabierzemy się do kształtowania
świata, z tego miejsca w jakim się znajdujemy i tymi środkami, jakimi
dysponujemy, ogrom się zmniejszy, bezmiar nabierze formy i poczną
opadać wzburzone wody chaosu.

Czwartek

Ktoś obdarzył mnie z Paryża paczką ważnych książek francuskich,
domyślając się słusznie, że ich nie znam i że trzeba, abym je przeczytał.
Jestem skazany na czytanie tych tylko książek, które mi wpadną w
rękę, ponieważ nie stać mnie na kupowanie — zgrzytam zębami widząc
osoby z przemysłu i handlu fundujące sobie biblioteki dla ozdoby
gabinetu, podczas gdy ja nie mam dostępu do utworów, które w nieco
inny sposób są mi potrzebne. Ale wymagacie, abym był oczytany i
zorientowany, nieprawdaż? Mówił mi kiedyś Iwaszkiewicz, że artysta
nie powinien wiedzieć za dużo. To słuszne i bardzo, ale nie może on
pozwolić, aby głos mu się spóźniał i bezkresny idiotyzm ustroju, który
zatrzaskuje przed nim drzwi teatrów, sal koncertowych, księgarń,
drzwi otwarte na oścież przed snobistycznym pieniądzem, zemści się
kiedyś na was. Ten system, spychający intelektualistę na szary koniec,
który odbiera inteligencji możliwość rozwoju, będzie w przyszłości
należycie oceniony i wnuki wasze będą was miały za głupców (ale cóż
was to obchodzi!).
Dopiero teraz, dzięki przyjaznej hojności paryskiej, mogłem
zapoznać się z dziełem Camusa L’Homme révolté — w rok po ukazaniu
się książki. Czytam ją „pod ławką”, jak niegdyś w szkole, więc Camus
mógłby słusznie zgłosić zastrzeżenie pod adresem takiej lektury — ale
mimo to jego tekst stał się natychmiast osią moich rozmyślań.
„Przerażenie”? Tak, „przerażenie” (prawdę mówiąc, nie doświadczam
uczuć inaczej, jak w cudzysłowie). Ale, jeśli mógłbym mówić o
przerażeniu, to powiedziałbym, że mniej mnie przeraża dramat, który
książka opisuje, niż wola stwarzania dramatu, dająca się wyczuć w
samym autorze. Hegel, Schopenhauer, Nietzsche, o którym co chwila
musimy myśleć, czytając to, byli niemniej dramatyczni — ale tragiczna
myśl ludzkości w owym czasie miała w sobie jeszcze rozkosz odkrycia,
tak jawną u Schopenhauera, a i w Nietzschem namacalną i dziecinną —
a Camus jest zimny.
Piekło tej książki jest bardziej niepokojące dlatego, że jest zimne; a
jeszcze bardziej dlatego, że jest zamierzone. Wydawałoby się, że nic
niesłuszniejszego od tych słów — gdyż trudno o utwór bardziej ludzki i
szlachetniejszy w intencji, o gorętsze przejęcie się człowiekiem. Ale
śmiertelny chłód spowodowany jest tym właśnie, że Camus wzbrania
sobie nawet tej przyjemności, jaką daje zrozumienie świata, on chce
dać sam tylko ból, odrzuca rozkosze lekarza, który cieszy się swoją
diagnozą — chce być ascetyczny. A jego pragnienie tragedii ma swoje
korzenie w tym, że dla nas, dzisiaj, tragedia i wielkość, tragedia i głębia,
tragedia i prawda stały się synonimami. Co oznacza, że nie umiemy być
wielcy, głębocy, prawdziwi inaczej, jak tragicznie.
To jest może jedna z naczelnych cech naszego myślenia na
przestrzeni ostatniego stulecia. Z jednej strony — dojrzeliśmy o tyle, że
już nie możemy cieszyć się naszą prawdą. Z drugiej — jesteśmy
nastawieni na tragiczność i szukamy jej zawzięcie, jak skarbu. Więc
chyba nie stary, monotonny w swoim nieszczęściu świat stał się
bardziej tragiczny, tylko człowiek. I tu rzeczywiście można się
niepokoić — gdyż jeśli nie przestaniemy, pochyleni nad naszą
przepaścią, wywoływać z nicości demona, wypełni on wszystkie zakątki
naszego bytu! Świat będzie taki, jakim my go zechcemy. Jeśli więc
istnieje Bóg na wysokościach i w dodatku miłosierny, niech sprawi,
abyśmy „złych snów nie miewali”, gdyż „nie jest to dobre, ani wyjść
może na dobre”.
Co miałbym do powiedzenia o morale Człowieka zbuntowanego?
Jest to utwór na który z całego serca chciałbym się zgodzić. Ale w
tym sęk, że dla mnie sumienie, sumienie indywidualne, nie posiada tej
mocy, co dla niego, gdy idzie o zbawienie świata. Czyż na każdym
kroku nie widzimy, że sumienie nic prawie nie ma do powiedzenia? Czy
dlatego człowiek zabija, lub dręczy, że doszedł do wniosku, iż ma
prawo? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą.
Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została
utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do
śmierci była już tak wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy
w domu, uśmiercał z łatwością ludzi. Więc to co dzisiaj nas peszy, to
nie taka czy inna problematyka, to, aby tak się wyrazić, rozpuszczenie
się problematyki w masie ludzkiej, jej unicestwienie pod działaniem
ludzi.
Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc
i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie
zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów. A z tego
wynika, że nie w sumieniu jednostki tkwi sprężyna działania, lecz w
tym stosunku, który wytwarza się między nią a innymi ludźmi. Nie
dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ
Bóg a nawet szatan są nieważni, gdy sankcją czynu staje się drugi
człowiek.
Na całej przestrzeni książki Camusa nie odnajduję tej prostej
prawdy: że grzech jest odwrotnie proporcjonalny do ilości ludzi, którzy
mu się oddają — i ta deprecjacja grzechu i sumienia nie odzwierciadla
się w dziele, które dąży do ich wyolbrzymienia. Camus także, śladami
innych, wydobywa człowieka z masy ludzkiej, a nawet z obcowania z
drugim człowiekiem, konfrontując duszę pojedynczą z egzystencją — to
tak wygląda jakby rybę wydobył z wody.
Myśl jego jest zbyt indywidualistyczna, zbyt abstrakcyjna. Od dawna
już ta rasa moralistów wydaje mi się zawieszona w próżni. Jeśli chcecie
abym nie zabijał, i nie prześladował, nie usiłujcie mi tłumaczyć, że bunt
jest „afirmacją wartości” — spróbujcie raczej rozładować sieć napięć,
które wytworzyły się między mną a innymi, ukażcie, jak jej nie ulegać.
Sumienie? Wprawdzie mam sumienie, ale jak wszystko we mnie, jest
ono raczej pół-sumieniem i niedosumieniem. Jestem pół-ślepy. Jestem
lekkomyślny. Jestem byle jaki. Camus, drapieżny znawca świata
niższego, jeden z tych, którzy najlepiej potrafili oddać „lukę” królującą
w naszym nieuczłowieczeniu — a jednak i on szuka zbawienia w
wysublimowanych formułkach.
Dlaczego, czytając moralistów, zawsze mam wrażenie, że im wymyka
się człowiek? Bezsilny, abstrakcyjny i teoretyczny wydaje mi się morał
— jak gdyby prawdziwa nasza egzystencja urzeczywistniała się gdzieś
poza nim. Zapytuję: czy to sam Camus przemawia do mnie w tej
książce, czy pewna szkoła myślenia moralnego, która wytworzyła się na
ziemi francuskiej zbiorowym wysiłkiem rozmaitych Pascalów — i oni
ten instrument, wydoskonalony i wyostrzony usilną pracą tylu
myślicieli, aplikują tak oto bezpośrednio mnie i innym ludziom? Nie
jestże to morał wyspecjalizowany? Rozbudowany? Rzekłbym,
przesadnie głęboki? Nadmierny? Przerastający? Morał, będący nie
tylko dziełem ludzi o specjalnie wysubtelnionym poczuciu głębi, lecz w
dodatku wzajemnie siebie w nim doskonalących. Ich myśl tylko z
pozoru jest indywidualistyczna — zajmuje się jednostką, ale nie jest
tworem jednostki.
Co chwila namiętność Camusa rozbija ten szkielet i wówczas
oddycham. Niemniej męczy mnie owo sumienie wyśrubowane, które
mi podsuwa, sumienie ostateczne i kosmiczne. Jak ożywić moralność,
odebrać jej ten aspekt teorii, jak sprawić, aby trafiała do mnie, do
człowieka? Na próżno Camus chce mi pogłębić sumienie. Mój problem,
to nie doskonalenie mojego sumienia, a to przede wszystkim, jak
dalece moje sumienie jest moim. Albowiem sumienie, jakim dzisiaj
dysponuję jest tworem kultury, a kultura jest czymś co wprawdzie z
ludzi powstało, ale z człowiekiem bynajmniej nie jest identyczne. I tu
chcę powiedzieć: stosując do mnie ten wytwór zbiorowy, nie traktujcie
mnie jak gdybym był samoistną duszą w kosmosie — droga do mnie
wiedzie poprzez innych ludzi. Jeśli chcecie przemówić do mnie
skutecznie, nigdy nie mówcie do mnie wprost.
Samotność, bijąca z Camusa, męczy niemniej od marksistowskiego,
suchego, kolektywizmu. Im prawdziwsze są wartości tej książki, tym
bardziej męczy. Podziwiam, zgadzam się, podpisuję się pod tym,
popieram — a jednocześnie odnoszę się do własnej mojej afirmacji z
niedowierzaniem.
W tym kierunku idę — i nie dlatego żebym chciał, ale że muszę.

V

Sobota

Wczoraj u Gośki na garden party petites tables thé dansant
przechwalałem się do przesytu swoim drzewem genealogicznym i
przechwalałem się w obliczu wszystkich obecnych, raz ciężko i grubo,
to znowu cienko, potem nachalnie i tubalnie, potem znów kręto i
dookoła Wojtek, potem znów ujmująco, a dalej namiętnie, lub też
naukowo, i tak przechwalałem się aż w końcu Hala z Zosią ze
sztucznym poziewaniem zawołały: — Na miłość boską, przestań nudzić,
przecież to nikogo nie obchodzi!

Niedziela

Gdy to zawołały, powiedziałem: — Wyobraźcie sobie! Wszak
wiadomo że nie jestem hrabią. A jednak przed kilku laty ogłosiłem się
hrabią w kawiarni Rex, dokąd chodzę co wieczór, i przez dłuższy czas
wołano mnie do telefonu „conde Gombrowicz” — przez dłuższy czas
tylko — gdyż w ręce moich przyjaciół z Café Rex wpadł tom Braci
Karamazow Dostojewskiego w którym przeczytali że każdy Polak
podróżujący za granicą jest hrabią.
Zaledwie to powiedziałem, rzekł jeden z obecnych: — Cóż za mania w
panu, cóż za chęć nieustająca kompromitowania imienia polskiego
przed cudzoziemcami!
– Ha! — zawołałem. — Ja wcale nie dla kompromitowania, ja dlatego
że to przyjemnie!
A na to Ira z Mają i z Lusią zawołały:
– Ależ, Witoldzie, ależ prosimy cię bardzo, ależ nie będziesz nam
wmawiał, że człowiek jak ty, że ktoś na twoim poziomie hołduje takim
głupstwom! A Fila dodała: — Wszak jesteś pisarzem, a to więcej znaczy
niż gdybyś był hrabią.
Wówczas…
Wówczas…
Wówczas…
Spojrzałem na nie jakoś dziwnie tym wzrokiem moim łazarzowatym
samoobnażenia i nędzy — i powiedziałem szczerze na bosaka.
– Wolę być uważany za hrabiego tout court niż za hrabiego sztuk
pięknych, markiza intelektu i księcia literatury.
I zawołały chórem: — Jak ty się zgrywasz!

Poniedziałek

Ale te rozmowy u Gośki przypominają mi inne, u Zygmuntów,
przeżycie. Tak, tak, wtedy na tym wieczorze wcale nieźle zareferowałem
siebie! Przyszedłem późno, gdy wieczór był już w swoim apogeum i —
wszedłszy — usiadłem w bocznym pokoju rozmawiając z Krysią i z
Jolantą, oraz z Ireną. Ale zjawienie się moje nie przeszło
niepostrzeżenie i dwie, trzy osoby przysiadły się do nas a po chwili już
wszyscy prawie, już całe grono tych Polaków… ciekawych…
spragnionych… zasłuchanych… łowiących z natężeniem moje słowa,
ach, raczej niedbałe, ale ostre i z hamowanym rzucane podnieceniem.
O czymże mówiłem? Mówiłem, gdyż tak wynikło z toku pogawędki, o
faustowskiej i apolińskiej koncepcji człowieka i o decydującej dla
współczesności roli baroku, a mówiłem z tą wewnętrzną, szlachetną
wibracją genialności, która narzuca przemożnie zwykłemu życiu
własną, wyższą rację. Surowość moja („Nie, tego nie wolno wam
powiedzieć!”) łączyła się z tajemnicą („Czym jest niepokój?”) i z
kategorycznością wodza duchowego („Oto droga i po tej linii — linii
krzywej — musimy iść!”). A światła przyćmiono. Więc w pewnej chwili
słuchacze, oczarowani moim mrocznym lśnieniem, jęli się domagać
abym powiedział czym jest sztuka, na czym polega sztuka, co to jest
sztuka? — i te pytania opadły mnie jak psy mnie opadały gdym niegdyś,
przed laty, zajeżdżał przed dwór we Wsoli. Odrzekłem:
– Nie, tego wam nie powiem!
Dodałem:
– To mogę powiedzieć tylko osobie równej mnie rangą. W tym
towarzystwie — tylko jednej osobie.
Zapytano: — Komu?
– Tylko jej — odrzekłem, wskazując jedną z pań — tylko jej, bo ona
jest księżną!

Wtorek

Ta u Zygmuntów scena bardziej bolesne, a niedawne, nasuwa
wspomnienia…
Na tej kolacji u Iksów coś się ze mną stało!
Byliżby lepsi ode mnie pod względem towarzyskim? Nie sądzę. To
jedna z tych rodzin argentyńskich z tak zwanej oligarchii,
wprowadzonych w arystokrację międzynarodową mariażami z
Castellane, z Buccleuch-et-Queensberry, z Wurmbrand-Stuppachami i
z Brancacio-Ruffano. Ale, gdybym nawet uznał lepszość tych
dostojeństw… gdzież moja przewaga artysty? Subtelność i
wydoskonalenie smaku, które powinny ich zmusić do liczenia się ze
mną!
Ale coś się stało…
Zamiast wejść do salonu swobodnie, wszedłem nieśmiało. Być może
przez jedną tylko chwilę pozwoliłem aby mi zaimponowali. I to
wystarczyło — od razu tamto moje ja, rodem z biednej mej kawiarni,
skoligacone z drobiazgiem podrzędnych poetów czy nawet zwykłych
owocarzy, od razu cała ma nieelegancja smutna, szara wdarła się… Jak
strasznie! Byłem zupełnie zmiękczony… Dłuższy czas siedziałem w
milczeniu. I nagle zacząłem się starać! Ach, tak, zacząłem rozmawiać i
starałem się… starałem się być swobodny — i elegancki — przyjemny…
Cały mój świat zawalił się. Wszystko zdobyte wysiłkiem wielu lat
poszło w gruzy. Gdzież duma moja? Rozum? Dojrzałość? Wzgarda?
Wszystko przepadło, ty zaś starasz się, o, starasz się, starasz, na
kolanach przed bogiem, którego tysiąc razy obalałeś!
A wyszedłszy z tej łaźni pobiegłem w nocy, pustymi miasta ulicami,
do podrzędnej mojej kawiarni aby móc powiedzieć kilku znajomkom i
kompanom moim, którzy tam grali w kości popijając wino Toro:
— Wracam od…

Środa

Ale to z czym innym, z czymś odleglejszym mi się kojarzy.
Przed wojną. Kawiarnia Ziemiańska w Warszawie. Dymna chmura.
Stolik młodych pisarzy i poetów. Awangarda. Proletariat. Surrealizm.
Socrealizm. Wyzwoleni z przesądów. Mówią: — Głupie snobizmy epoki
kończącego się mieszczaństwa! Albo: — Śmieszne uprzedzenia rasowe
feudalizmu!
Lecz ja przysiadam się i z miejsca zaznaczam, chociaż mimochodem,
że moja babka była kuzynką Burbonów hiszpańskich. Po czym
najuprzejmiej podsuwam im cukier — nie Kazimierzowi jednak (który
wśród nich królował gdyż najlepszym był poetą) ale Henrykowi (który
jest bardziej z towarzystwa i ojca ma pułkownika). Gdy zaś rozpoczyna
się dyskusja popieram zdanie Stefana, ponieważ on z ziemiańskiej
rodziny. Albo mówię: — Stasiu, poezja poezją, ale przede wszystkim ci
radzę: nie bądź gminny! Albo: — Sztuka jest zjawiskiem w pierwszym
rzędzie heraldycznym! Śmieją się lub poziewają, albo protestują — ale
ja tak miesiącami, latami całymi z niezłomną konsekwencją absurdu, z
powagą nonsensu, z największą pracowitością dlatego właśnie iż rzecz
nie warta pracy. — Nuda! Idiotyzm! Kretyństwo! — krzyczą, ale
powolutku jeden, potem drugi ulega, oto już ten bąknął że dziadek miał
willę w Konstancinie, tamten daje do zrozumienia, że siostra babki była
„ze wsi”, a inny jeszcze niby dla zabawy wyrysował swój herb na
bibułce. Socrealizm? Surrealizm? Awangarda? Proletariat? Poezja?
Sztuka? — Nie. Las drzew genealogicznych, a my w ich cieniu.
Powiedział mi poeta Broniewski.
— Co pan robi? Co to za dywersja? Pan nawet komunistów zaraził
herbarzem!

Czwartek

W Argentynie znalazłem się bez grosza — w bardzo trudnej sytuacji.
Wprowadzony zostałem w świat literacki i ode mnie tylko zależało
abym rozumnym postępowaniem pozyskał tych ludzi. Lecz ja
poczęstowałem ich genealogią i sprawiłem, że się uśmiechnęli.
Ta pasja, ten obłęd stylizowania i to możliwie najbardziej
idiotycznego! Ta mania genealogiczna, która rujnuje mnie, za którą
płacę moją karierą społeczną! Gdybym naprawdę był snobem. Ale nie
jestem nim. Nigdy nie zrobiłem najmniejszego wysiłku aby „bywać” i
„towarzystwo” mnie nudzi, nawet mnie mierzi.
Cóż skłania mnie do tych wspomnień? Co? Herbarz. Powiedziano mi
że ktoś w Argentynie nosi się z zamiarem wydania herbarza,
specjalnego herbarza dla emigrantów. Herbarz emigrancki, oto szczyt,
arcydzieło naszego absurdu. A mimo to, jeśli ta książka się pojawi,
będzie jedną z najprawdziwszych jakie urodziły się między nami. Gdyż
te rzeczy nie skończyły się — ani we mnie, ani w wielu innych Polakach.
Przejechały się po nas wojny i rewolucje, zburzenie miast, śmierć
milionów, ideologie, ale łąka nasza po staremu zakwita mitologią
herbarzy, wyobraźnia pozostała wierna dawnej miłości: kocha hrabiów.
I nie ma potworności o którą nie owinąłby się ten powój. Słyszałem
przecież niedawno najzacniejszą w świecie kobietę, opowiadającą ze
łzami w oczach jak Niemcy zamęczyli w Polsce X-a. Ale ja wiedziałem
dlaczego ona to opowiada. Czyhałem jak kot na mysz… i usłyszałem w
końcu to co, wiedziałem, było nieuniknione. — Nie dziwcie się że się
tym tak przejmuję, ale to właściwie moja rodzina… Moja matka była l-o
voto…
Więc przyznajcie, że dla tego szału waszego nie ma dość krwawego
pretekstu.
Nie bądźcie zakłamani i przyznajcie, że do dzisiaj, choć wyrzuceni z
salonów, odmawiacie litanię górnobrzmiących nazwisk.
Dlaczego rumienicie się? Dlaczego zżymacie się i protestujecie, że już
z tego wyrośliście — jeśli dobrze wiecie, żeście wcale nie wyrośli, że to
w was jest.
Ale w takim razie… ale, jeśli tym jesteście nadziani… jeśli to w was
tkwi… jakże pretendować do rzeczywistego istnienia? W rzeczywistym
życiu? Hierarchie, mity, godności powstałe w dawniejszym
ćwierćświatku waszym i dziś już umarłe — albowiem ów fragment bytu,
z którego powstały, już sczezł — ciągle jeszcze przesłaniają nam byt i
tym to zdechłym bożyszczom składamy pokątnie śmieszne ofiary.
Dość, dość… Dlaczego mówię o was? Lepiej abym mówił o sobie.
Posłuchajcie mojej opowieści. Dla mnie arystokracja to było jedno z
tych niedojrzałych zaburzeń, potwornych, zielonych urzeczeń, nie
wiedzieć — zrodzonych ze mnie, czy też mnie narzuconych z którymi
zmagałem się w literaturze, bardziej jeszcze w życiu. I, jak zawsze bywa
z taką niedojrzałą mitologią, wydaje się ona niesłychanie łatwa do
przezwyciężenia — a dopiero głębsze w nią wejrzenie i ściślejszy
rachunek sumienia ukazuje całą jej drapieżną niezniszczalność. Co do
mnie — czyż nie mogłem po prostu wzgardzić snobizmem i obrócić go
wniwecz, ubierając siebie w te gotowe frazesy, które czekają na nas w
takich wypadkach: »Nie, mnie to nie imponuje, dla mnie nie tymi ma
znaczenie, lecz wartość człowieka, nie, któż by wierzył w te śmieszne
przesądy!” I mówiąc tak nie skłamałbym o tyle, iż rzeczywiście byłoby
to zgodne z moim rozumem, raczej postępowym i wypranym z owej
przedwiecznej głupoty. Ale, będąc prawdą, byłoby nią tylko do
pewnego stopnia i takie postawienie sprawy nie jest według mnie dość
inteligentne, owszem, świadczy o powierzchownym ujęciu — gdyż moc
wszelkiej mitologii niedojrzałej na tym się zasadza, że ona daje się nam
we znaki choć jej nie uznajemy i doskonale wiemy, że jest bzdurna.
Wystarczy aby do dojrzalca, który proklamuje swoje wyzwolenie z
przesądów, zbliżył się książę z krwi i kości, a w nim cała jego „równość”
stanie się pracowita, wysilona, ha, będzie musiał dobrze mieć się na
baczności aby nie stoczyć się w nierówność! Jeśli więc musisz bronić
się przed tym, to dowód że jednak istnieje to coś! Sprawy nie zawsze
układają się tak gładko, jak by tego pragnęła demokratyczna
poczciwość.
I nietrudno pojąć, dlaczego muszą liczyć się z tymi hierarchiami
nawet ci — nowocześni. Czyż nie dlatego, że choć tobie markiz nie
imponuje, imponuje jednak innym — ty zaś musisz liczyć się z innymi.
Nie przyjdzie ci łatwo potraktować za pan brat kogoś przed kim inne
schylają się głowy — daremnie będziesz wymyślał im po cichu od
głupców — i tak to niedojrzałość znajduje zawsze swoich ludzi i nimi
się trzyma. Ale można by także powiedzieć że, nie uznając wartości
osobistej arystokraty, nie jesteśmy jednak nieczuli na fakt, że on jest
produktem wielowiekowego luksusu (do którego wszyscy wzdychamy),
że jest uosobieniem bogactwa, beztroski, wolności, tworem środowiska
które, słusznie czy niesłusznie, wydobyło się z nędzy życia. Arystokracja
rodowa nie wyróżnia się zaletami. To ludzie nieraz źle wychowani. To
niezbyt światłe umysły i jakże często rozmiękczone i niesmaczne
charaktery. To bardzo kiepska estetyka i charme dość wątpliwy. Ich
służba jest na ogół o wiele lepsza od nich, nawet pod względem manier.
Ale wady arystokracji wynikają z jej trybu życia, są świadectwem jej
stopy życiowej i tę to stopę delikatną uwielbiamy wbrew moralnej i
estetycznej naturze zjawiska. Można też dodać, że arystokracja pociąga
i zachwyca jak wszystkie światy hermetyczne, ekskluzywne, które mają
swój sekret — wabi ona tą samą tajemnicą, która migotała i lśniła
Proustowi tyleż w grupce jeunes filles en fleur co w salonie pani de
Guermantes.
A zatem takie sumaryczne załatwienie się ze snobizmem kilkoma
pseudodojrzałymi frazesami nie świadczyłoby zbyt korzystnie o osobie,
która tak się broni i musiałem szukać innej drogi — ale jakiej? Nie
wiem, doprawdy, czy nie będzie nadużyciem z mojej strony jeśli znów
otworzę księgę wspomnień moich… Tak, tak! Nie mogłem naturalnie
pozwolić aby Rotszyldowie lub Faucigny Lucinge… aby stara księżna
Franciszkowa lub Eddy Montague Stuart zapanowali nade mną —
musiałem się bronić, o, tak, jeżeli chciałem znaczyć cokolwiek w
kulturze musiałem roztrzaskać na mym niebie hrabski i książęcy
zodiak! Ale jak? Na te choroby znam tylko jedno lekarstwo: jawność.
Choroby sekretne leczą się tylko ujawnieniem. Nie to męczyło, gdym
spotykał na fajfach starą Franciszkową, że ona mnie dominowała
bezkresnym i, zda się, nieomal wyuzdanym wyrafinowaniem kończyn,
ale że ja wstydziłem się do tego przyznać — i ta to dyskrecja była mi
klęską! W dniu, w którym odważyłem się głośno obwieścić moją
słabość, pękł łańcuch przykuwający mnie do tej pęciny. Pamiętam jak
dziś, stało się to przed laty w Sztokholmie, gdziem przypadkowo
spotkał księcia Gaetano, który z siostrą swoją Pauliną de Anticoli-
Corrado, markizą Pescopagano, mieszkał u Oppedheimherra. Tak, tam
po raz pierwszy ustaliłem swoją metodę podejścia do arystokracji.
Łączyła księcia z nieboszczykiem ojcem moim dość bliska zażyłość a
nawet, być może, subtelna nić dalekiego pokrewieństwa; więc,
dowiedziawszy się kim jestem, prosił abym co dzień po obiedzie
zachodził do nich na kawę. Ale już wspomniałem, że nie mam w sobie
nic z bywalca salonowego, a czułość moja na arystokrację w tym
jedynie przejawia się iż mnie doskwiera jej wyższość. Te więc wizyty u
księcia Kajetana niezbyt mi były na rękę, a nawet wkrótce stały się
trudnym do zniesienia ciężarem — albowiem przewijał się tam
najbłyskotliwy krem haute société i rodził się genre, który mnie
unicestwiał. Nie byłem, bezsprzecznie, dość wprowadzony w
podniebną strefę durchlaucht ani dość biegły w koligacjach rodzin
panujących, ani dość au courant plotek, komeraży, będących żerem
tego wykwintu, wykwint ten określających. O, z jakąż rozkoszą byłbym
wyznał moją podrzędność i skurcz gardła mego, aby rzecz postawić na
ostrzu noża i w świetle białego dnia! Ale te hierarchie opierają się na
tym, że są nie wyznane, świat wyższy dlatego właśnie posiada moc
imponowania iż wszyscy zachowują się tak, jak gdyby wcale nie
chodziło o imponowanie, jakby imponowanie ciągłe, nieustanne nie
było jego najesencjonalniejszą treścią. Świat wyższy nie pozwala
uchwycić się w swoim właściwym sensie i to sprawia że jest
niezwalczony. I książę, a wraz z nim cała jego czereda, traktowali mnie
jak gdyby nie było wiadomo, że mnie zaszczycają…
Tak — rozbić, zniszczyć salon dlatego jest niepodobieństwem, że
salon natychmiast wÿtzuca za drzwi wszystkich, którzy nie są salonowi.
Musiałem przeto działać chytrze — i pierwsze zwycięstwo odniosłem
gdy, spoglądając w lustro, zapytałem księcia czym dość dystyngowany
(croyez-vous que je suis assez distingué?).
Pytanie, które w pierwszej chwili poczytano za żart. Ja jednak
powtórzyłem je i to tak aby zrozumiano, że to jednak nie żart!
Wówczas nastąpił moment lekkiej paniki, gdyż salon, właśnie
dlatego, że dystynkcja jest jego naczelnym zadaniem, udaje, że nic o
tym nie wie, przyjmuje że dystynkcja jest czymś wrodzonym wszystkim
bywalcom jego!
Wtedy jednak powtórzyłem jeszcze raz moje pytanie; ale tym razem
żartobliwie, jakbym się zabawiał.
Po czym zapytałem: — Pourrais-je un jour être aussi imposant et
aussi distingué que vous, prince, et vous, madame? Voilà mon rêve!
(Czy kiedyś zdołam być równie dystyngowany, jak państwo — oto moje
marzenie!)
Pytanie bardziej jeszcze drastyczne niż poprzednie i bez kwestii, było
to chodzenie po linie — pytanie to, postawione poważnie, byłoby
nieprzyzwoitością, lecz, jako żart, stałoby się jeszcze karygodniejszym
nietaktem, bliskim bezczelności. Musiało być wypowiedziane w ten
sposób aby stało się jasne, iż ja rzeczywiście uznaję ich książęcość (tutaj
hołd im oddawałem), ale jednocześnie musiało zawierać odciążający
element uciechy i rozbawienia — że niby ja bawię się tą sytuacją, to
znaczy, bawię się nimi i sobą.
Do tego zmierzałem. Tak, bawić się nimi — to była meta sekretna
mego przedsięwzięcia, oznaczająca triumf ostateczny i nieodwołalny!
Lecz bawić się nimi było mi wolno tylko pod warunkiem, że potrafię
bawić się sobą, to jest moją wobec nich nieśmiałością, moją
niezręcznością — jedynie , taka obosieczna zabawa mogła zapewnić im
i mnie dystans wobec tej gminnej, ba, ordynarnej prawdy, którą
ujawniłem. Kajetan zrozumiał. Uchwycił zarówno moją szczerość i
moją zabawę. A zabawa moja spodobała mu się dlatego właśnie, że
wprowadzała w krwawy i okrutny a jakże zamaskowany sens
arystokracji — więc powoli dał się wciągnąć w gierkę, która polegała z
mojej strony na coraz jaskrawszym akcentowaniu różnic między nami
— i w ten sposób niepostrzeżenie zdołałem wyzuć tych arystokratów z
wszystkich masek, rozebrać ich niejako do goła, sprawić że
Arystokracja już przestała się kryć ze swą prawdziwą istotą. Po
pewnym czasie już jawnie pozwalano mi na to abym się nimi
delektował i Gaetano bez żenady wtajemniczał mnie w swoje drzewo,
po to tylko aby mi zaimponować — lub, podnosząc nogawkę, pozwalał
by mnie unicestwiała uszlachetniona, jak wino, pędna. Ja zaś
delektowałem się, ubawiony, że się delektuję…
Rzecz jasna, był to jedynie epizod… wyzwalający błysk stylu na niebie
mętnym i niewydarzonym. Wkrótce wyjechałem ze Sztokholmu i
rozbełtane życia odmęty zalały moje chwilowe zwycięstwo; a gdym po
latach w Paryżu, u mojej ciotki Fleury, spotkał się z książęciem,
książęcość, niepomna naszych zabaw, znów była hermetyczna jak
butelka starego koniaku. Wszelako od Sztokholmu datuje się sekretna
praca ducha mego, zmierzająca do oswojenia tygrysa arystokracji. Od
tej chwili począł się wyrabiać we mnie ten sposób bycia, polegający na
wyzwoleniu poprzez ujawnienie. Odtąd wchodziłem w półświatek
hrabski nie bez lubieżności — i brałem udział w ich nabożeństwie,
oddając cześć należną, wypełniając ceremoniał, celebrując święty
obrządek — aż słupiała i do rozpuku gorszyła się demokratyczna
mądrość na widok intelektualisty przemienionego w fircyka. Ale cóż wy
wiecie o triumfie, który pozwala rozkoszować się własną
niedojrzałością i jest jednocześnie jej wyswobodzeniem i
przezwyciężeniem? A także — czy znana jest wam boskość
przeciwstawiania istotnym i brutalnym wartościom życia (jak zdrowie,
rozum, charakter) tych wartości fikcyjnych, hrabiowskich, wyssanych z
niedojrzałego palca, których jedyne znaczenie polega na tym, że
stanowią czystą grę hierarchii i wartościowania? Czy wiecie, zresztą, co
to — upierać się przy własnej rzeczywistości, takiej jaka ona jest, wbrew
wszystkim protestom rozumu? Czy znacie szał rozkoszowania się
absurdem? Ha, jeśli klękam przed książętami to nie po to aby im się
poddać…

Klęknij, Ryszardzie, by czymś wyższym zostać
Wstań, sir Ryszardzie i Plantagenecie…

Klękając przed książętami, ja, Plantagenet, cieszę się nimi i sobą i
światem — nie oni moimi są książętami, ja jestem księciem tych
książąt!
(Po co to napisałem?
Mnie idzie o metodę.
Zwróćcie uwagę na moją metodę i spróbujcie zastosować ją do
rozładowania innych mitów).

Sobota

Niestety, jest pewne, że ewolucja psychiczna tego pokolenia obrała
zgoła inny kierunek — nie ten, który ja proponuję. Oto pokolenie
ubogie i poważne pracowników, dążących do zaspokojenia
elementarnych potrzeb — szare pokolenie robotników, urzędników,
gdy ja jestem wyrazicielem luksusu, zabawy, nieomal — igraszki.
Azali szarość przytłoczy wszystek blask egzystencji? Nie wątpię, że
nigdy nie zostanę zrozumiany przez tych inżynierów. Ale… przyszłość
pokaże kto był tu głęboki, a kto powierzchowny. Czyż zabawa nie jest
także elementarną potrzebą? Młodzież z proletariatu póki nie zostanie
wprzęgnięta w kierat, okiełznana pracą — czyż nie bywa uśmiechnięta?

VI

Środa

W „Kulturze” z września artykuł Jana Winczakiewicza o Balińskim,
Lechoniu, Łobodowskim i Wierzyńskim. Figurują oni w antologii, którą
dr St. Lam przyrządził pod kategorycznym tytułem Najwybitniejsi
poeci emigracji.
Recenzja Winczakiewicza zawiera tylko jedną prawdę i dlatego tym
silniej uderza… gdyby jednak jej autorem nie był poeta, pełen kultu,
ukłonów, delikatności dla Poezji, nie nazwałbym jej druzgoczącą. Ale w
tym rzecz, że cała nieco staroświecka galanteria, z jaką Winczakiewicz
całuje końce paluszków Muzy wierszowanej, nie zdołała stłumić w nim
jęku, który podzielam: dlaczego to wszystko myszką trąci? „Wszyscy
czterej zapatrzeni są w przeszłość” — stwierdza z żalem wielbiciel, aby
dodać zaraz coś jeszcze gorszego: „Więcej: patrząc w przeszłość, patrzą
oczyma przeszłości. I więcej: spoglądając na wypadki bieżące, patrzą
również oczyma przeszłości”.
Jaka szkoda! Gdyby chodziło o zwykłe wiersze to ostatecznie, nic
wielkiego. Ale to są przecież wiersze „świetne”, „znakomite”, które
budzą tyle naszego podziwu— więc niechby przynajmniej nas nie
kompromitowały. Tak, lepiej by było aby te cztery oblicza
„najwybitniejszych” nie spoglądały na nas jak z albumu starych
rodzinnych fotografii, aby te uwielbiane tomiki nie były albumami
jesiennych zasuszonych liści. Ou sont les neiges d’antan? Cóż nam
ględzą czterej subtelni królewicze naszego marzenia, jakąż to kantyczkę
nuci ich tkliwa harfa? O, ta kantyczka jest właściwie kołysanką! Spać…
Nie atakuję bynajmniej czterech znakomitych poetów (trudno, jak
słusznie pisze Winczakiewicz, aby zmienili sobie oczy) — atakuję li
tylko nasz podziw. Ou sont les neiges d’antan? W tej logice, która
poezji emigracyjnej każe być poezją wspomnień, żalu, odwrotu,
ucieczki, lub, w najlepszym wypadku, nieteraźniejszości, w tej logice
jest coś tak dialektycznie i historycznie logicznego, iż to nieomal daje w
pysk. Cóż innego pozostało nam, prócz tej subtelnej wspomnień
perfumy? Azaliż nie jest historycznie uzasadnione i zapisane w
księgach marksizmu-leninizmu, że poezja warstw kończących się musi
być poezją dnia wczorajszego? Wsiądźmyż tedy posłusznie do
dyliżansu tych czterech historycznie uzasadnionych poetów i jedźmyż
wraz z nimi ku tym gajom byłych słowików i byłych róż, ku
starodawnym pocztówkom, mołojcom i babcinym sztambuchom. Ou
sont les neiges d’antan? Daremnie „poloniści” w rodzaju p.
Weintrauba pocieszają nas że jednak Wierzyński szuka nowych form
wypowiedzi i że jego rytmika staje się „swobodniejsza” a liryzm
bardziej bezpośredni i ściszony. Tu nie idzie, niestety, o rytmikę ani o
liryzm, głośniejszy lub cichszy, ale o nastawienie duchowe, o samo
nastrojenie — i nie tyle harf, ile harfiarzy.
Ou sont les neiges d’antan? Ale nie zgadzam się z Winczakiewiczem
gdy mówi, że to romantyzm zmusza ich do unikania współczesności i że
ich aintelektualizm jest przyczyną ich bezradności w świecie
dzisiejszym, antyromantycznym, w którym jest miejsce tylko na poezję
intelektualną. Nie. Dzień, źle mówię, noc, którą przeżywamy,
wypełniona jest po brzegi romantyzmem o mocy tysiąca Byronów. Nie
było nigdy takiej burzy w udręczonym łonie ludzkości, ocean nasz ryczy
i rozbija się o skały. I nawet skłonny jestem mniemać, że cuda tej grozy
nie są obce czterem historycznie uzasadnionym bardom, o których
mowa. Ale tej piękności nie mogą oni zmieścić w swoim Wierszu, w
Wierszu, który wyrobił się im w dawnych przedwojennych czasach i to
nie włazi im w metaforę, to nie mieści się im w stylu.
Jak zemściła się na tych ludziach naiwność ich wiary w Poezję i w
Poetę, ich kult formy poetyckiej, ich zapamiętanie we wszystkich
fikcjach, jakie wytwarza środowisko poetów! Poeta dnia dzisiejszego
powinien być dzieckiem, ale dzieckiem chytrym, trzeźwym i ostrożnym.
Niechaj uprawia poezję, lecz niech w każdej chwili będzie zdolny zdać
sobie sprawę z jej ograniczenia, brzydot, głupot i śmieszności — niech
będzie poetą, lecz poetą gotowym w każdej chwili poddać rewizji
stosunek poezji do życia i-rzeczywistości. Niech, będąc poetą, nie
przestaje ani na chwilę być człowiekiem i niech człowieka nie
podporządkowuje „poecie”. Ale tego auto-szyderstwa, tej auto-ironii,
auto-pogardy, auto-nieufności nie była w stanie zapewnić naiwna
szkoła Skamandra, której jedyną ambicją było pisać „piękne wiersze”.
Gdy więc dzisiaj Lechoń powinien by odnowić i zreformować w sobie
poetę-Lechonia, w czym znajdzie punkt oparcia, gdzież jest to coś co by
mu pozwoliło zaryzykować jakąkolwiek zmianę? Boi się on naruszyć w
sobie choćby jednego przecinka, gdyż kto wie, a nuż przestanie
wówczas być poetą i wiersze będą mniej pięknymi wierszami? Jak
Lechoń może w tym sensie zwrócić się przeciw poecie-Lechoniowi, jeśli
Lechoń jest — tak czytaliśmy — „altissimo poeta”, i jeśli poezja stała się
jego fachem, sytuacją społeczną, postawą duchową? Jakże popsuć
sobie tak szczęśliwie ustaloną harmonię z czytelnikami?
Tym czterem historycznie uzasadnionym, którzy zostali nam dani
abyśmy ich podziwiali i, podziwiając, poczuli rozkosz wymierania i
bezsilności, nie brak formy — brak im dystansu do formy. Swobodni
wobec świata, na jednym tylko punkcie są skrępowani: na punkcie
poezji. A to okropne, to ciasne „ja jestem poetą”, wypowiedziane z
namaszczeniem świętego wtajemniczenia, odcina ich od wszelkiej
piękności, która rodzi się w gąszczach życia i uderza w uświęcone
formy. Co pewien czas, dokonywując śmiałego zamachu na własną
sztywność, wprowadzają jakąś straszliwą innowację — nowy rym lub
asonans — i na tym koniec.
Artysta, który urzeczywistnia się wewnątrz sztuki, nigdy nie będzie
twórczy — musi on koniecznie umieścić się na tym jej pograniczu, gdzie
sztuka styka się z życiem, tam gdzie powstają niemiłe pytania w
rodzaju: o ile ta poezja, którą piszę, jest konwencjonalna, a o ile
naprawdę jest żywa? Jak dalece kłamią ci, którzy mnie wielbią, i jak
dalece kłamię, uwielbiając siebie jako poetę? Gdy jednak kilka takich
pytań postawiłem w artykule Przeciw poetom, pytań wcale
nieskomplikowanych, których jedyną specyficzną właściwością było, że
dotyczyły nie samej sztuki wierszowanej a tylko jej związku z
rzeczywistością, okazało się że nikt nic nie zrozumiał, a już
najdoskonalej nie zrozumieli poeci. Gdyż cechą tej religii, jak wszelkiej
innej, jest, że ona nie dopuszcza zwątpienia, nie chce wiedzieć. Ale
dość. Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację
mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko
zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem —
aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pełne
zadośćuczynienie i sto razy powiem, że są poetami, tak, wybitnymi
poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nic
nie mam przeciwko temu).
Ty jednak, narodzie, strzeż się ich historycznie uzasadnionego
zmierzchu. Nie daj się wciągnąć w gierkę, która polega na tym, że oni
„śpiewają” a ty podziwiasz. Zrewiduj swoje komunały. Czasem bywa
tak, że podziwiamy, bośmy przyzwyczaili się podziwiać, a także dlatego,
że nie chcemy popsuć sobie parady. Bywa też, że podziwiamy przez
delikatność, aby nie robić przykrości. Na wszelki wypadek doradzam:
uderzmy w nich mocno aby zobaczyć, czy się nie przewrócą. A ten cios,
być może, wyzwoli w nas teraźniejszość i da nam klucz do przyszłości.
Głupcy! Dlaczego pozwalacie aby poetów narzucała wam historia? Wy
sami musicie ich stwarzać, ich i historię.

Piątek

Poszedłem do modnego sklepu Ostende i kupiłem parę bucików
żółtych, które okazały się za ciasne. Wróciłem więc do sklepu i
wymieniłem tę parę na inną, tego samego fasonu i numeru i w ogóle
identyczną pod każdym względem, która okazała się równie ciasna.
Bywa, iż sobą zdumiewam siebie.

Sobota

X., jego żona, oraz p. Y. nader czynny w Polonii argentyńskiej,
opowiadali mi ploteczki. Podobno na posiedzeniu organizacyjnym
jakiegoś stowarzyszenia postawiono moją kandydaturę na członka —
wówczas prezes, czy tam ktoś, wyskoczył i ryknął, że dla takich
wyrodków miejsca tu nie ma! A na posiedzeniu innego komitetu
uchwalono, że moja „współpraca” jest niepożądana.
Bóg z nimi. Nawet gdyby wysłano do mnie delegację z muzyką i
kwieciem, nie współpracowałbym z komitetami, które śmiertelnie mnie
nudzą, a także nie przyjąłbym prezesury gdyż, będąc człowiekiem
poważnym, nie nadaję się na figuranta. Te zabawki w prezesów,
komitety i sesje dobre są dla sontangsjaegerów, nie dla znojnego
pracownika na niwie literatury i kultury rodzimej, jak ja. Wiem zresztą,
że żadna delegacja mi nie grozi, gdyż nienawiść komitetów do mnie
wynika z samej ich natury i komitety, jako takie, zawsze będą mnie
zwalczały, nawet gdy wszyscy ich członkowie prywatnie i na osobności
będą mi szeptać na ucho: babrz pan ile wlezie! Oby jednak spadł z
nieba ogień, który by oczyścił życie argentyńskie Polaków z nadmiaru
tandety. Ludzi tych nie mogę zrozumieć. Jest dla mnie zagadką, że
facet, który przeszedł przez siedem kręgów piekła, zaznał sytuacji
sięgających samego dna duszy, wyczerpał ostatecznie sens walki, bólu,
rozpaczy, wiary i zwątpienia, tu, w Argentynie, wylądowawszy,
wstępuje jakby nigdy nic do komitetu i zaczyna recytować
nieśmiertelny, jak się okazuje, frazes. Wiedza o życiu, którą uzyskali,
którą musieli uzyskać, jest jak gdyby obok nich — mają ją w kieszeni
swojej, ale nie w sobie — a zresztą i ta kieszeń została zaszyta.
Dzieciństwo ich tonu jest nieznośne. Tygodnik „Głos” zasilony
nowymi piórami w ciągu ostatnich lat, przestał być okropną szmatą i
przerodzi! się w dumny i pożyteczny „organ”, niemniej jest to w
dalszym ciągu zgromadzenie cioć i wujciów, oddających się wszelkim
możliwym ostrożnościom aby nie zgorszyć nieletniej siostrzenicy. Ta
troska o przedpotopową niewinność dzisiejszych Polaków jest
rzeczywiście wzruszająca. Osoby, które doznały najostrzejszego życia,
są traktowane jak pensjonarki z piątej klasy i dozwolone są im jedynie
pewne tematy, należycie ocukrzone i złagodzone. Może jednak lepiej,
że „Głos” zachowuje te ostrożności, gdyby bowiem „Głos” przemówił
prawdziwym swoim głosem to obawiać się należy, że głos ten
rozsadziłby „Głos” w pięć minut może nawet z całą kolonią. Lękamy się
naszego prawdziwego głosu i dlatego używamy „Głosu” doskonale
nijakiego.
Daleki jednak jestem od zwalczania tego stanu rzeczy środkami zbyt
drastycznymi. Co pewien czas ktoś — najczęściej prezes, skarbnik, lub
sekretarz — zwraca się do mnie z poufnym wezwaniem abym stał się
biczem kolonii i zjechał wszystko jak należy. Nie uśmiecha mi się ta
rola. Niczego nie dokażemy babrząc się wzajemnie i wymyślając sobie
od hipokrytów, głupców i niedołęgów. Natomiast dążyć trzeba do tego,
aby w tych Polakach obudziła się świadomość ich nierealności, tej
fikcji, jaką żyją, i aby ta świadomość stała się w nich decydująca.
Trzeba im powtarzać: ty nie jesteś taki, ty naprawdę już wyrosłeś z tego
co mówisz, ty zachowujesz się tak bo dostrajasz się do innych,
celebrujesz, bo wszyscy celebrują, kłamiesz, bo wszyscy kłamią, ale i ty
i my wszyscy jesteśmy lepsi od farsy w której występujemy — to im
trzeba mówić póki ta myśl nie stanie się dla nich deską ratunku. Ten
rodzaj Ketmanu jest nam koniecznie potrzebny. Musimy poczuć się jak
aktorzy złej sztuki, którzy w swych ciasnych i banalnych rolach nie
mogą się wygrać. Ta świadomość pozwoli nam przynajmniej
przechować naszą dojrzałość do czasów, w których będziemy mogli stać
się bardziej rzeczywiści.
Nie winię nikogo, gdyż to nie ludzie winni, tylko sytuacja.

Czwartek

On, Miłosz, podobnie jak oni wszyscy (literaci pewnej szkoły,
wychowani na „społecznej” problematyce), doświadcza zmagań,
udręczeń, wątpliwości, które były zupełnie nie znane dawniejszym
pisarzom.
Rabelais nie miał pojęcia o tym, czy jest „historyczny czy „ponad-
historyczny”. Nie zamierzał uprawiać „pisarstwa absolutnego” ani
hołdować „czystej sztuce”, ani też — na odwrót — wypowiadać swojej
epoki, w ogóle nic nie zamierzał ponieważ pisał, jak dziecko załatwia
się pod krzakiem, aby sobie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało;
zwalczał, co stawało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy — własnej i
cudzej — pisał, co mu podchodziło pod pióro.
Niemniej Rabelais wypowiedział swoją epokę i przeczuł epokę
nadchodzącą i, w dodatku, stworzył nieprzemijającą i najczystszą
sztukę — a stało się to ponieważ, wypowiadając siebie z najpełniejszą
swobodą, wypowiadał zarazem wieczną istotę swej ludzkości i siebie,
jako syna swojego czasu, i siebie, jako zarzewie nadchodzącego czasu.
Ale dzisiaj Miłosz (i nie on jeden) przykłada palec do czoła i
medytuje: jak i o czym mam pisać? Gdzie jest moje miejsce? Jakie są
moje obowiązki? Mamże zanurzyć się w historii? A może szukać
„drugiego brzegu”? Kim mam być? Co mam robić? Nieboszczyk
Żeromski, bodaj, miał zwyczaj odpowiadać w takich razach: pisz, co ci
serce dyktuje — i oto rada, która najbardziej mi trafia do przekonania.
Kiedyż położymy kres tyranii chochołów abstrakcji, aby ujrzeć na
nowo świat konkretny? Potęga tych wyfilozofowanych antynomii jest
tak wielka, iż Miłosz zupełnie zapomina z kim rozmawia i podsuwa mi
rolę obrońcy „czystej sztuki”, rolę nieomal estety. Cóż mam z tym
wspólnego? Jeśli przeciwstawiam się schematom, grożącym literaturze
nazbyt aktualnej, to wcale nie po to aby narzucać inny schemat. Ja nie
opowiadam się za sztuką wieczną, ani czystą, mówię jedynie Miłoszowi
że trzeba uważać aby życie nie przetworzyło się nam pod piórem w
politykę — albo w filozofię, albo w estetykę. Nie domagam się ani
sztuki stosowanej, ani czystej — domagam się swobody, domagam się
twórczości „naturalnej”, takiej, która jest niepremedytowanym
urzeczywistnianiem się człowieka.
Lecz on mówi: — Lękam się… i lękam się tego, że gdy oddalę się od
Historii (to znaczy od truizmów doby obecnej), będę samotny. Na co ja
powiem: — Ten lęk jest nieprzyzwoity i, co gorzej, urojony.
Nieprzyzwoity, gdyż jest, zaiste, rezygnacją nie tylko z wybitności, ale i
z własnej prawdy, jest rezygnacją z jedynego — chyba — heroizmu,
który stanowi dumę, siłę, żywotność literatury. Ten kto się boi ludzkiej
wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy. Ale lęk ten jest także
urojony — albowiem popularność, którą zdobywa się na służbie
czytelnika i prądów epoki oznacza jedynie duże nakłady — i nic, nic
więcej a tylko ten, kto zdołał wyodrębnić się z ludzi i zaistnieć jako
człowiek osobny, a dopiero potem zdobywa sobie, dwóch, trzech,
dziesięciu wyznawców, braci, ten tylko wydobył się z samotności w
granicach sztuce dozwolonych.
I mówi (wciąż we władzy tej wyrozumowanej wizji, która w nim tak
kłóci się z najcenniejszymi właściwościami jego osoby): — My, Polacy,
możemy dziś z góry i śmiało przemawiać do Zachodu „dlatego po
prostu (tu cytuję dosłownie), że nasz kraj jest terenem przemian
najważniejszych, jakie mogą się zdarzyć i że w tych przemianach jest
’śpiew przyszłości’, […]. Na to odpowiedziałbym radą, aby tę myśl
przyłożył do Bułgarii albo Chin, które także są przecież w owej
historycznej awangardzie. Nie, Miłoszu: żadna historia nie zastąpi ci
osobistej świadomości, dojrzałości, głębi, nic nie rozgrzeszy cię z ciebie
samego. Jeżeli jesteś osobiście ważny, to choćbyś zamieszkiwał w
najbardziej konserwatywnym punkcie globu, świadectwo twoje o życiu
będzie ważne; ale żaden historyczny magiel nie wyciśnie słów ważnych
z ludzi niedojrzałych.
Więc to wszystko staje się trudne, wątpliwe, ciemne, zagmatwane
pod najazdem skomplikowanej sofistyki naszych czasów; ale odzyskuje
krystaliczną jasność swoją gdy pojmiemy, że dziś nie mówimy, nie
piszemy w jakiś nowy i szczególny sposób, ale tak właśnie jak to się
działo od początku świata. I żadne koncepcje nie zastąpią przykładu
wielkich mistrzów, żadna filozofia nie zastąpi literaturze jej drzewa
genealogicznego, obfitującego w nazwiska które napełniają dumą. Nie
ma wyboru: można tylko tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub
Gogol — albo wcale. Dziedzictwo tej wielkiej rasy, które nam zostało
przekazane, jest jedynym prawem które nami rządzi. Lecz ja tutaj nie
polemizuję z Miłoszem, który jest rasowym koniem — polemizuję tylko
z jego chomątem, z tym wozem wypełnionym skrupułami, które mu
przeszłość jego doczepiła.

Poniedziałek

Dlaczego nie wymieniłem Wittlina, pisząc o recenzji Winczakiewicza,
skoro i jego wiersze zawarte są w antologii?
Pominąłem go, ponieważ Winczakiewicz również go pomija — gdyż,
jak twierdzi, te dawne wiersze Wittlina nie są miarodajne. Ale
chciałbym postawić kropkę nad i.
Gdyby Wittlin był tylko autorem wierszy z antologii, na pewno
zahaczyłbym i o niego. Ale Wittlin to stwór ziemnowodny i mieszkaniec
dziesięciu rzeczywistości — poeta, który jest prozaikiem, święty, który
jest buntownikiem, klasyk spokrewniony z awangardą, patriota i
kosmopolita, społecznik, który jest samotnikiem. Jeden z tych
Wittlinów wywodzi się wprawdzie ze Skamandra i obarczony jest w
pewnej mierze jego dziedzictwem, ale oto dziewięciu pozostałych
Wittlinów napiera na niego, domagając się rewizji. Ta cicha burza
Wittlinów w Wittlinie, to wrzenie na pozór jakże układnego wulkanu,
ta umęczona i aktywna jego ludzkość nie jest moim wrogiem — jest
sprzymierzeńcem. A siła wszelkiego wittlinowskiego buntu na tym
polega, że on za nic nie chce się buntować i, jeśli buntuje się, to dlatego
że musi. Oto czemu nikt z nas nie jest tak przekonywujący, jak on, i
niczyje słowo nie jest zdolne zjednać w tym stopniu ludzi
zatwardziałych w przesądzie. Doświadczyłem na sobie tej siły, gdyż
przedmowa Wittlina do mojej książki jest majstersztykiem klarownej
perswazji i dobroci, naładowanej najbardziej współczesną dynamiką.
Lecz właśnie z powodu tej przedmowy uderzyłbym chętnie na Wittlina
— uderzyłbym, aby nie powiedziano, że oszczędzam go, ponieważ mnie
broni i popiera (nędzne są moje uczucia!).

Sobota

Tak, cokolwiek by się powiedziało, lękam się tych felietoników, które
usiłują doróść mi do pięty żeby zatopić w niej swe złośliwe uzębienie.
Cóż, że gonią w piętkę? Sąd głupca o tobie, choćby to był najbardziej
paradny i monumentalny arcyultrakretyn, wcale nie jest pozbawiony
znaczenia gdyż głupcowi na imię Milion. Ale, co ważniejsza, opinia taka
choćby nacechowana najdoskonalszą nieinteligencją i skłamana od a
do zet z tupetem prawdziwie dziennikarskim, przenika do ludzi, którzy
nie znają ani ciebie ani twoich książek — którzy zatem pozbawieni są
możności wyrobienia sobie własnej o tobie opinii.
Gdy po takich zjadliwych wypryskach, dyszących żądzą ośmieszenia,
unicestwienia, odebrania czytelników, narażenia na szkody materialne
i moralne (wszystko w obronie świętości i ideałów) natknie się człowiek
na uczciwie napisany artykulik, wypełnia pierś boskie powietrze dumy.
Cześć Ryszardowi Wradze! Nie wymagam od niego aby mu się
podobały moje rzeczy — wdzięczny jestem, że prowadzi grę fair play.
Słowo jego nie zakrada się chyłkiem do mej twarzy aby przyprawić jej
maskę idioty. Proszę! Na koniec przyzwoity dziennikarz! Jeśli ostro
krytykuje moje poglądy, to jednak nie waha się przyznać, że pod
pewnymi względami książka przekracza jego pojemność i że to właśnie,
czego nie może zrozumieć, uważane jest przez innych za „wielkie i
wspaniałe”. Taka szczerość jest moralnie cenna. Jego zastrzeżenia
natury ideologicznej nie przeszkadzają mu oddać mi sprawiedliwości i
nawet stwierdza „gdzież tam Sienkiewiczowi do Gombrowieża!” O
Ślubie pisze „rewolucyjny dramat” i cytuje nawet „jedną z najbardziej
wstrząsających jego scen”.
Nie łakomię się na te pochwały. Ale słowa uznania, jakimi mnie
darzy p. Wraga, mają dla mnie wartość złota gdyż pochodzą od
przeciwnika — przeciwnika umiejącego zdobyć się na elegancję
bezstronności i zdolnego wzgardzić przewagą wynikającą z faktu, że
czytelnik, który nie zna moich utworów, nie byłby w stanie wykryć jego
ewentualnych przeinaczeń (w obronie zagrożonych ideałów) i
fałszerstw (w obronie naruszonych świętości).
Zaprawdę! Trzeba wzór czerpać z tak godnego publicysty! Czynię to
niniejszym.

Wtorek

Mowa, wygłoszona do narodu na bankiecie w gościnnym domu pp.
X., u schyłku A.D.1953.

Gdy święta nadejdą, lubicie podlewać Izami klomb wspomnień i
wzdychać rzewnie do utraconych miejsc rodzinnych. Nie bądźcie
śmieszni, ani ckliwi! Nauczcie się dźwigać własne przeznaczenie.
Przestańcie opiewać mdlawo piękności Grójca, Piotrkowa lub
Biłgoraja. Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani
Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na
policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście!
Cóż z tego, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż
kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście
u siebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie,
ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istnością
człowieka.
Przestańcie zatem hodować w sobie pobożne iluzje i sztuczne
sentymenty. Nie, nigdy nie byliśmy szczęśliwi w Kraju. Tamte sosny,
brzozy i wierzby są w istocie zwykłymi drzewami, które wypełniały
was bezbrzeżnym poziewaniem gdy, znudzeni, oglądaliście je niegdyś
przez okno każdego ranka. Nieprawda, że Grójec jest czymś więcej
niż przeraźliwą i prowincjonalną dziurą, w której ongiś biedowała
wasza szara egzystencja. Nie, to kłamstwo: Radom nigdy nie był
poematem, nawet o wschodzie słońca! Nie są cudowne i
niezapomniane tamtejsze kwiaty — a nędza, brud, choroby, nuda i
krzywda osaczały was i wówczas, jak psy wyjące głuchych polskich
wsi o zmroku.
Nie bądźcie, mówię, mazgajami. Nie zapominajcie, że póki
mieszkaliście w Polsce nikt z was Polską się nie przejmował, ponieważ
ona była codziennością. Dziś natomiast nie mieszkacie już w Polsce,
ale za to Polska silniej w was zamieszkała — ta Polska, którą określić
należy jako najgłębszą ludzkość waszą, urobioną pracą pokoleń.
Wiedzcie, że wszędzie tam gdzie wzrok młodzieńca odkrywa swoje
przeznaczenie w oczach dziewczyny, tworzy się ojczyzna. Gdy na
ustach waszych jawi się gniew lub zachwyt, gdy pięść godzi w
łajdactwo, gdy słowo mędrca lub pieśń Beethovena rozpala wam
duszę, uwodząc ją w nieziemskie kręgi, wówczas — na Alasce i na
równiku — rodzi się ojczyzna. Ale na placu Saskim w Warszawie, na
Rynku krakowskim, będziecie bezdomnymi włóczęgami,
domokrążcami bez przydziału i wędrownymi, beznadziejnie
ordynarnymi groszorobami jeśli pozwolicie aby trywialność zabiła w
was piękność.
Trzeba ubolewać, że nie jesteście dość szlachetni i dość natchnieni
aby odkryć patetyczny sens waszej tułaczki.
A jednak nie traćcie nadziei. W tej walce o głębszy sens życia i jego
piękność nie jesteście osamotnieni. Na szczęście madę przy boku
sztukę polską, która dziś stała się czymś ważniejszym i
prawdziwszym niż bezdomne ministerstwa i urzędy wyzute z władzy
— i ona to, sztuka, nauczy was głębi, jej bicz, surowy i dobrotliwy
zarazem, spadnie na was ze świstem ilekroć zaczniecie się rozklejać,
ślimaczyć i mazgaić. Ona, sztuka, otworzy wam oczy na ostrą
piękność współczesności, na wielkość waszego zadania, a zbyt
prowincjonalne uczucie zastąpi uczuciem nowym, na miarę świata,
na miarę • tych horyzontów, które dziś się przed wami otwierają.
Przywróci wam zdolność lotu i mocy aby nie powiedziano o was
słowami Szekspira:

Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą
Pomiędzy ostrza potężnych szermierzy!

1954

VII

Piątek

Zjawiłem się na tej zabawie tanecznej (było to w Nowy Rok) o 2-ej
rano, mając w sobie, oprócz indyka, sporo wódki i win. Umówiłem się
tu ze znajomymi — ale ich nie było — chodziłem po rozmaitych salach
— usiadłem w ogródku — gdzie niespodziewanie tłum rozłamał się w
pary i zatańczono.
Nastąpiło to za sprawą muzyki, która jednak z miejsca mojego
prawie nie dawała się słyszeć i dochodziła do mnie li tylko głuchym
odgłosem perkusji lub kilkoma tonami skocznej melodii, ginącej
zaledwie dała znak istnienia. A niebiańskiemu wezwaniu rozigranych
fragmentów, które objawiały się zawsze konsekwentne, zawsze
skupione wokół jakiejś, mnie niedostępnej, frazy, odpowiadał tu rytm
ciał zabawny i gwałtowny, dowcipny i natrętny, do rozpuku
roztańczony — i bardziej namacalny, bardziej rzeczywisty od tamtej
dalekiej aluzji aż zdawało się, że nie muzyka wywołuje taniec lecz
taniec muzykę — tak, miało się wrażenie jak gdyby rytm tu, w dole,
zbyt już nieodparty, wydzierał tam, w górze, zarys potwierdzającego
dźwięku.
Ale cóż za taniec! Taniec brzuchów, taniec rozbawionych łysin, taniec
zwiędłego oblicza, taniec spracowanej, zwykłej codzienności, która tu
hulała przy święcie, taniec szarości i nieforemności. To nie znaczy aby
ta publiczność była gorsza od jakiejkolwiek innej — ale byli to
przeważnie ludzie starsi i, ostatecznie, była to zwykła ludzkość wraz ze
swoją nieuniknioną nędzą — ta zaś nędza w sposób bezwstydny
pyszniła się sobą w podrygach — które to podrygi, pozbawione muzyki,
były czymś bluźnierczo bezczelnym, przerażająco pogańskim i dziko
rozwiązłym… Wyglądało, jak gdyby oni postanowili siłą zdobyć i
posiąść Piękność, Żart, Elegancję, Wesołość i oto, puściwszy w pląs
defekty swoje i całą swoją przyziemność, wytwarzali wspólnie kształt
roztańczony, rozbawiony… do którego nie mieli prawa, który był
właściwie uzurpacją. Ale to szaleńcze domaganie się wdzięku,
dochodząc do maksymalnego napięcia, wydzierało nagle ów znak życia
melodii, tych kilka szczęsnych tonów, które, spływając na taniec, przez
jedną chwilę go uświęcały — po czym znowu następowała dzika,
ciemna, głucha, Boga pozbawiona, współpraca roztrzęsionych, sobą
porwanych, ciał.
A więc taniec stwarzał muzykę, taniec gwałtem zdobywał melodię i to
wbrew niedoskonałości swojej! Na widok tej myśli doznałem jakże
głębokiego wzruszenia — gdyż ze wszystkich myśli świata, ta właśnie
była dla nas, dzisiaj, najważniejsza, nam najbliższa, tak, to objawienie
czaiło się za zasłoną o której żarliwie mówiłem do siebie wierszem
Valéry’ego w tłumaczeniu bodaj Lechonia:

Snu ciężka brama, wciąż nieukończona


Ciężko wznosząca się z rubinu zasłona…


I to było na dnie naszych ksiąg, naszych zmagań, naszego geniuszu,
naszej niebosiężnej śmiałości! Ku tej idei — że taniec stwarza muzykę
— parła ludzkość wszystkimi drogami swoimi, ona stała się
natchnieniem i metą mojego czasu, ku niej i ja dążyłem po spirali,
coraz ciaśniejsze zataczając kręgi. Ale w tejże chwili zostałem
unicestwiony. Gdyż zdałem sobie sprawę, że myśl tę myślę jedynie dla
jej patosu!

Czwartek

Ptak leci. Jednocześnie zaszczekał pies.
Zamiast powiedzieć: „Ptak lata, pies szczeka” powiedziałem
naumyślnie: „Lata pies, ptak szczeka”.
Co jest w tych zdaniach mocniejsze — podmiot czy orzeczenie? Czy w
„lata pies” raczej „lata” jest nie na miejscu, czy „pies”? A także: czy
można by napisać coś opartego na takim perwersyjnym kojarzeniu
pojęć, na rozpuście języka?

Sobota

Rozmowa z Karolem Świeczewskim o Ślubie, a jednocześnie list od S.
z zawiadomieniem, że w Stanach ktoś pragnie wystawić Ślub, oraz list
od Camusa z zapytaniem, czy zgadzam się aby polecił Ślub pewnemu
dyrektorowi teatru w Paryżu.
Co robić? Ślub bez teatru jest jak ryba bez wody — tak, bo to nie
tylko dramat pisany dla teatru, ale, przynajmniej w zamierzeniu
swoim, to sama wyzwalająca się teatralność istnienia. Mam jednak
obawy, że nikt oprócz mnie nie zdoła tego wyreżyserować i że
przedstawienie runie z wielkim wstydem moim, grzebiąc na długie lata
karierę sceniczną utworu.
Największa trudność na tym polega, że Ślub nie jest opracowaniem
artystycznym jakiegoś problemu czy sytuacji (do czego przyzwyczaiła
nas Francja) ale luźnym wyładowaniem wyobraźni, wytężonej, co
prawda, w określonym kierunku. To nie znaczy, aby Ślub nie opowiadał
nam pewnej historii: to dramat człowieka współczesnego, którego
świat został zrujnowany, który (we śnie) ujrzał dom swój zamieniony w
karczmę, narzeczoną — w dziewkę. Pragnąc odzyskać przeszłość,
człowiek ten ogłasza ojca swojego królem, w narzeczonej chce widzieć
dziewicę. Daremnie. Gdyż nie tylko świat mu zrujnowano, on sam uległ
ruinie i już skończyły mu się tamte uczucia… Natomiast na gruzach
dawnego odsłania się świat nowy, pełny okropnych zasadzek i
nieobliczalnej dynamiki, pozbawiony Boga, stwarzający się z ludzi w
przedziwnych konwulsjach Formy. Upojony wszechwładzą swojej
rozpętanej ludzkości, on ogłasza się królem, bogiem, dyktatorem i chce
za pomocą tej nowej mechaniki sprawić aby odżyła w nim czystość,
miłość… tak, on sam sobie da ślub, narzuci go ludziom, zmusi aby to
ratyfikowali! Lecz ta rzeczywistość, stwarzana poprzez formę, zwraca
się przeciwko niemu i go druzgocze.
To anegdota… Ale nie wyczerpuje ona treści Ślubu, gdyż ten nowy
świat, który ujawnia się tutaj, nie jest z góry wiadomy, nawet autorowi,
dramat jest jedynie próbą artystycznego dotarcia do rzeczywistości,
którą kryje Przyszłość. To sen o epoce, wyrażający męczarnie naszej
współczesności, ale też sen wyprzedzający epokę, usiłujący odgadnąć…
na marginesie akcji śniący duch bohatera-artysty chce przebić
ciemność, to senna walka z demonami jutra, to celebracja świętego
obrządku nowego i nieznanego Stawania się… Więc Ślub na scenie
powinien stać się górą Synaj, pełną mistycznych objawień, chmurą,
brzemienną tysiącem znaczeń, rozpędzoną pracą wyobraźni i intuicji,
Grand Guignolem, obfitującym w igraszki, zagadkową missa solemnis
na przełomie czasów u stóp niewiadomego ołtarza. Ten sen jest snem i
toczy się w ciemnościach, on ma prawo do tego aby go rozjaśniały tylko
błyskawice (bardzo przepraszam, że w sposób tak górnolotny wyrażam
się, ale inaczej nie mógłbym dać do zrozumienia, jak ma być
wystawiony Ślub).
Jeżeli tak go ujmiecie — jako wyładowanie duszy, brzemiennej
niejasnym przeczuciem nadchodzących czasów, jako nabożeństwo
przyszłości — powinien zagrać na scenie; ale nie zapominajcie, że to
przedstawienie ma być tyleż zmysłowe, ile metafizyczne, to jest że
wszystkie blaski i grozy rozpętanej formy, upojenie się maską,
wyżywanie się w grze dla samej gry, powinny uczynić je rozkoszą. A
wreszcie nie zapomnijcie, że jego ostateczny tragizm polega na
przerażeniu człowieka, który widzi, że kształtuje się w sposób dla siebie
nieprzewidziany — na rozdźwięku pomiędzy człowiekiem a formą.
Melancholijny jest sens tych wskazówek. Naprawdę chodzi o to, że ja
w ogóle nie mam żadnej pewności, czy za mojego życia Ślub zostanie
wystawiony.

Niedziela

Chciałbym przynajmniej powiedzieć, jak wyobrażam sobie w
ogólnych zarysach reżyserię 1-go aktu.
Pierwsza scena Henryk—Władzio: nostalgiczna, gniotąca melodia
snu i patos Henryka w próżni i „łatwość” Władzia, przerażająca łatwość
młodości. A „hola” jak zaklęcie, narastające sobą i rodzące oczekiwanie.
Gdy ukazują się rodzice, Henryk przybiera styl „podróżnego”, to
typowa scena z karczmarzem. Ale zaraz gwałtowne rozkrzyczenie się
Ojca i wejście Matki, której krzyk winien Zgrać się z krzykiem Ojca. I
dwa monologi Henryka:

Tak by się zdawało
Ale nie jest to zupełnie pewne.

oraz

I nie mogę mówić po prostu…

jak dwa crescenda: tu on zaczyna czuć się kapłanem i rozpoczyna się
msza. Odtąd będzie on zarazem w akcji i poza akcją; będzie czasem
popierał ją zażarcie jakby w pragnieniu wyczerpania jej sensu, będzie
stowarzyszał się z nią w upojeniu, albo będzie asystował jej z boku,
albo, na chwilę, zupełnie ją zatrzyma.
Dialogi z rodzicami o zmiennym rytmie, zmiennych nastrojach — ale
trzeba opracować je głosowo, jak tekst muzyczny i wydobyć ich
teatralność. I obrzędowość tej uczty. A pochód parami do stołu to
irrupcja groteski, zgranie się w tanecznej paradzie — tu. oni na chwilę
zapomnieli o dramacie i tylko się bawią.
Po czym ukazanie się Mańki-Mani, zaprawione dręczącą snu
tajemnicą. I Henryk zrozpaczony, ale rozbawiony, oddający się z
Władziem lekkości i lekkomyślności, rytm, rym ich oszałamia! Po czym
wtargnięcie Pijaków, wyczarowane ową „świnią”, którą zachłysnął się
Ojciec i leit-motiv „Mańka świniny, Mańka Świnia” natrętny — a
Henryk z boku, daje się wciągnąć i już zażarcie przytwierdza, popiera:
„Butelka gorzki świni!”
Albo, powtarzając na stronie słowa Pijaków (Mańka, ogórki!… W
sam krucyfiks!) czyni to jakby się stowarzyszał w jakimś obrządku. A
gdy w pewnej chwili mówi do siebie „Kiedy to wszystko się skończy?”,
Pijak, jak gdyby wychodząc z roli, odpowiada: „Prędko” i przez chwilę
następuje jedno z tych, typowych dla Ślubu, zawieszeń akcji:
Henryk (do Pijaka): — Co tam jest za oknami?
Pijak: — Tam są rozległe pola.
To rozpaczliwa potrzeba nietykalności i dziki lęk przed palcem Pijaka
rodzą królewskość Ojca — palec ten niechaj będzie dość duży i
odrażający.
Wejście drugiego głównego tematu tej „symfonii” (Henryku, o,
Henryku!), który przeciwstawia się wzniosłością pierwszemu,
poniżającemu (Świnia — Świnia), powinno zabrzmieć należycie,
poparte okrzykami „król, król!” i ukazaniem się Dostojników.
Dostojnicy niechaj ukażą się spowici mrokiem snu i stopniowo tylko
niech scena skonsoliduje się w swoim nowym aspekcie królewskiego
dworu.
W scenie modlitwy Ojcostwo nabiera boskiego charakteru — Bóg jest
ojcem Ojca — i to ojcostwo męczy, narzuca się, podsuwając Henrykowi
słowa wiernopoddańcze… i on, w próżni, nie wie co robić ze sobą… Ale
naraz spływa lekkie, cudowne słówko „Ślub” i scena się rozjaśnia — i
marsz weselny, triumfalna posuwistość finału, ów polonez, którym
Ojciec chce „przeprzeć” rzeczywistość — zakłócony ostatnim, krótkim
wybuchem „świni”.

Poniedziałek

Czy wolno mi ogłaszać drukiem takie komentarze do własnych
utworów? Czy nie jest to nadużycie? I czy nie znudzi?
Powiedz sobie: ludzie marzą o tym aby cię poznać. Pragną cię. Są
ciebie ciekawi. Wprowadzaj ich siłą w swoje sprawy, nawet w te, które
dla nich są obojętne. Zmuszaj aby się zainteresowali tym, co ciebie
interesuje. Im więcej będą wiedzieć o tobie, tym bardziej będziesz im
potrzebny.
„Ja” nie jest przeszkodą w obcowaniu z ludźmi, „ja” jest tym czego
„oni” pożądają. Idzie jednak o to aby „ja” nie było przemycane, jak
towar zakazany. Czego nie znosi „ja”? Połowiczności, lękliwości,
wstydliwości.

Wtorek

W czym różnimy się, p. Goetel i ja?
Goetel mówi (.Znużenie w „Wiadomościach”) że Polacy na wygnaniu
żyją połowicznym, nieprawdziwym życiem i że, aby ciż Polacy zaczęli
żyć naprawdę, muszą odzyskać Polskę. Że, wprawdzie, ogarnia nas od
czasu do czasu znużenie na myśl o tej ciągłej, wiekowej, nigdy nie
kończącej się walce o Polskę, że diabeł eskapizmu szepcze nam do ucha
podsuwając takie czy inne próby wyminięcia tego zadania — ale nie da
rady, nie może być dla nas prawdziwego życia poza Polską, nie ma dla
nas innego losu, innego powołania, innego zadania, jak tylko to,
kapitalne — odzyskać Polskę.
Przede wszystkim zapytam: czy tak pewne jest i oczywiste, że życie
Polaka w Polsce było mniej połowiczne i mniej nieprawdziwe? Czy
tamto życie nie było także nędzne, ubogie i ciasne — czy nie było
wiecznym oczekiwaniem na życie, które „zaczyna się jutro”?
Przypomnijcie sobie twarze w warszawskim, przedwojennym,
tramwaju. Jakże zmęczone! Jak udręczone! Na tych twarzach
czytaliście złowrogi sens życia — sens uniwersalny.
Po wtóre zapytam: czy prawda, że życie Polaka na obczyźnie musi
być pozbawione najbardziej zasadniczej treści? Czegóż uczył was
Kościół katolicki? Że macie nieśmiertelną duszę, niezależną od
równoleżnika na którym się znajdujecie. Że, gdziekolwiek jesteście,
macie troszczyć się o zbawienie — własne i bliźniego.
Moje stanowisko pokrywa się ściśle ze stanowiskiem Kościoła, z tą
tylko różnicą iż, zamiast mówić o duszy w pojęciu kościelnym,
wymieniłbym pewne naczelne wartości człowieka, takie jak rozum,
szlachetność, zdolność rozwoju, swoboda i szczerość… Wynikałoby ze
słów pana Goetla, że do tych wartości droga wiedzie tylko poprzez
Polskę; ja zaś uważam, że do nich nie ma żadnej drogi, gdyż każdy nosi
je w sobie.
A teraz dochodzę do pytania, będącego próbą ogniową, doprawdy
demonicznego: czy, gdyby wam powiedziano, że aby pozostać Polakami
musicie zrezygnować z części tej waszej ludzkiej wartości, to znaczy, że
będziecie mogli być Polakami tylko pod warunkiem iż staniecie się
gorsi, jako ludzie — nieco mniej zdolni, mniej rozumni, mniej
szlachetni — czy zgodzilibyście się na takie poświęcenie dla utrzymania
Polski?
Ci z was, których nauczono umierać odpowiedzą twierdząco.
Jednakże przygniatająca większość odpowie, że taki dylemat nie może
w ogóle powstać, gdyż Polska jest nieodzownym warunkiem tych cnót,
a Polak bez Polski nie może być pełnym człowiekiem. Ale taką
odpowiedź nazwę eskapizmem w najklasyczniejszym stylu, oto tu ją
macie tę odpowiedź tchórza, który boi się rzeczywistości. Gdyż
wartości, o których mowa, mają charakter absolutny i nie mogą być
uzależnione od niczego — ten kto mówi, że tylko Polska może zapewnić
mu rozum lub szlachetność rezygnuje z własnego rozumu, z własnej
szlachetności.
Widzę też, że ja z p. Goetlem nigdy nie będę mógł się porozumieć —
gdyż jemu idzie o Polskę a mnie o Polaków. Tak bardzo Goetel jest
obciążony Polską, że nawet osiągnięcia Conrada lub Curie-
Skłodowskiej rozważa jedynie pod kątem ich znaczenia
propagandowego — o ile one przyczyniły się do popularyzacji imienia
Polski za granicą. Z lekceważeniem ocenia Goetel rolę
„intelektualistów” — ponieważ oni nie na wiele mogą się przydać
sprawie polskiej. Więc i Conrad i Curie i intelekt stali się insektami
wirującymi wokół jednej świecy — Polski.
Cóż powie na to p. Goetel? Powie, że jestem eskapista, cherlak,
megaloman, intelektualista (pseudo), zdrajca, tchórz, pięknoduch.
Goetel nic ihnego nie może powiedzieć. Goetel musi to powiedzieć (z
najczystszym sumieniem).

Czwartek

Język. Nie w tym rzecz aby nie było błędów językowych — ale w tym
aby błąd nie hańbił. Każdemu może się zdarzyć omyłka w pisaniu,
nawet gramatyczna, nawet ortograficzna — ale jedni ubierają się w togę
klasyka i tych rozkłada od razu błąd, choćby niewielki. Natomiast
pisarz, który w wysłowieniu nie chce być zanadto nieskazitelny, może
pozwolić sobie na wiele potknięć i nikt go za to nie pociągnie do
odpowiedzialności. A zatem pisarz musi dbać nie tylko o język, ale —
przede wszystkim — o znalezienie właściwego stosunku do języka.
Właściwego, to znaczy, o ile się da, niekrępującego. Kiepski to stylista
który pozwoli łapać się za słówka. Kiepski ten, kto jak niektóre kobiety
wyrabia sobie opinię bezgrzesznego — wówczas najmniejszy grzeszek
staje się skandalem.
Pisarze nazbyt delektujący się rzekomą precyzją stylu, usiłujący
zaepatować jakąś nie istniejącą matematyką języka, kokietujący (szkoła
Anatola France’a) „mistrzostwem” — to już nie na nasze czasy,
zwłaszcza że sybarytyzm stał się niemodny. Stylista współczesny musi
mieć wyczucie języka jako czegoś nieskończonego i w ruchu, nie
dającego się opanować. Położy on nacisk raczej na swoje zmaganie się z
formą niż na samą formę. Odniesie się do słowa nieufnie, jak do czegoś
co mu się wymyka. To rozluźnienie związku pisarza ze słowem
zapewnia większą śmiałość w użyciu słów.
Najważniejsze aby nadmiar teorii, zbyt przemądrzałe podejście do
stylu, nie odebrały słowu jego skuteczności w praktyce, w życiu. Wszak
sztuka dzieje się między żywymi, konkretnymi ludźmi — a więc
niedoskonałymi. Roi się dziś od stylów, które nudzą — które męczą —
które wyciągają flaki — ponieważ są tworem intelektualnej recepty,
dziełem ludzi nietowarzyskich i po prostu źle wy chowanych. Celować
słowem w ludzi a nie w teorie, w ludzi a nie w sztukę. Mój język w tym
dzienniku jest zanadto poprawny — w utworach artystycznych jestem
swobodniejszy.

Piątek

Dobra literatura polska, współczesna czy dawniejsza, nie na wiele mi
się przydała i niewiele mnie nauczyła — a dlatego, że nie odważyła się
nigdy dojrzeć pojedynczego człowieka.
Indywiduum, jeżeli pojawiło się na jej kartach, to tylko trwożliwie,
słabo, nieprawdziwie, zawsze nie dopowiedziane do końca. Literatura
polska to typowa literatura uwodzicielska, pragnie oczarować
jednostkę, poddać ją masie, znęcić do patriotyzmu, obywatelstwa,
wiary, służby… To literatura pedagogiczna, więc nie wzbudzająca
zaufania.
Ale zła literatura polska była dla mnie i ciekawa i pouczająca.
Studiując okropne nowelki rozmaitych ciotek w niedzielnym numerze
„Kuriera Warszawskiego” albo powieści Germana, Mniszkówny,
Zarzyckiej, Mostowicza, odkrywałem rzeczywistość… gdyż te powieści
demaskują, one są zdradzieckie. Ich nieudolna fikcja pęka co chwila a
przez szczelinę można rzucić okiem na wszystkie brudy tych dusz
autorskich, niechlujnych.
Historia literatury… Owszem, ale dlaczego historia tylko dobrej
literatury? Zła sztuka może być bardziej charakterystyczna dla narodu.
Historia grafomanii polskiej więcej może powiedziałaby nam o nas niż
historia Mickiewiczów i Prusów.

Poniedziałek

Pojechaliśmy do Tigre. To delta Parany. Płyniemy motorówką po
ciemno i cicho ścielącej się tafli w gąszczu wysp. Zielono, niebiesko,
przyjemnie i zabawnie. Przystanek i wsiada dziewczę, które… Jak
powiedzieć? Piękność ma swoje tajemnice. Wiele jest pięknych
melodii, ale tylko niektóre są jak ręka która dławi. Ta piękność była tak
„biorąca” że wszystkim zrobiło się dziwnie a może nawet wstydliwie — i
nikt nie śmiał zdradzić się z tym że się jej przypatruje, choć nie było
oczu, które by ukradkiem nie podglądały jej olśniewającego istnienia.
Wtem dziewczę najspokojniej zaczęło dłubać w nosie.

Środa

Virgilio Piniera (pisarz kubański): — Wy, Europejczycy, macie nas za
nic! Nigdy, ani przez pięć minut, nie uwierzyliście że tu może urodzić
się literatura. Wasz sceptycyzm na punkcie Ameryki jest absolutny i
bezgraniczny! Niewzruszalny! Maskowany hipokryzją, która jest
jeszcze bardziej morderczym rodzajem pogardy. W tej pogardzie jest
coś nieubłaganego. Niestety! My nie umiemy odpowiedzieć równą
pogardą.
Atak naiwności amerykańskiej — podlegają im najlepsze tutejsze
umysły. W każdym Amerykaninie, choćby zjadł wszystkie mądrości i
przejrzał wszystkie pychy świata, siedzi gdzieś ukryta ta prowincja — i
naraz wybuchnie świeżą, dziecięcą skargą. — Virgilio — powiedziałem
— niech pan nie będzie dzieckiem. Te podziały na kontynenty i
narodowości — przecież to kiepski schemat narzucony sztuce. Przecież
wszystko co pan pisze wskazuje na to, że pan nie zna słowa „my”, że
tylko „ja” jest panu znane. Skądże więc ten podział na „my,
Amerykanie” i „wy, Europejczycy”?

Czwartek

Czy będę mógł umrzeć, jak inni, i jakie będą potem moje losy?
Pośród ludzi uciekających od siebie ja tkwię skupiony na sobie.
Wyolbrzymiam siebie — do jakich granic? Czy to jest niezdrowe? Jak
dalece i w jakim znaczeniu jest niezdrowe? Czasami podejrzewam, że
czynność wyolbrzymiania, której się oddaję, nie jest obojętna naturze,
że jest prowokacją. Czy nie naruszyłem czegoś zasadniczego w samym
stosunku moim do sił przyrodzonych i czy losy moje nie będą „potem”
odmienne wskutek tego że nie postępowałem z sobą jak inni?

VIII

Niedziela

Tragedia.
Chodziłem po deszczu w kapeluszu nasuniętym na czoło, z
kołnierzem palta podniesionym, z rękami w kieszeniach. Po czym
wróciłem do domu.
Wyszedłem jeszcze raz żeby kupić coś do zjedzenia.
I zjadłem.

Piątek

Z malarzem hiszpańskim Sanzem w Galeonie. Przybył tutaj na dwa
miesiące, sprzedał obrazów za kilkaset tysięcy, zna Łobodowskiego i
bardzo go ceni. Pomimo, iż zarobił w Argentynie sporo forsy, odzywa
się o niej bez zapału. „W Madrycie człowiek siedzi przy stoliku
kawiarnianym na ulicy i, choć nic konkretnego go nie oczekuje, wie, że
wszystko może się zdarzyć: przyjaźń, miłość, przygoda. Tutaj wiadomo,
że nic się nie. stanie”.
Ale niezadowolenie Sanza jest bardzo umiarkowane w porównaniu z
tym co mówią inni turyści. Te dąsy cudzoziemców na Argentynę, ich
wyniosłe krytyki i sumaryczne osądy nie wydają mi się w najlepszym
gatunku. Argentyna pełna jest cudów i czarów, ale czar ten jest
dyskretny, spowity w uśmiech który nie chce wyrazić za dużo.
Posiadamy tu niezłą materia prima (surowiec) choć nie stać nas
jeszcze na fabrykaty. Nie mamy katedry Notre-Dame ani Luwru,
natomiast często widzi się na ulicy olśniewające zęby, wspaniałe oczy,
kształt ciała harmonijny i zręczny. Gdy odwiedzają nas od czasu do
czasu kadeci marynarki francuskiej, Argentynka wpada, rzecz jasna i
nieunikniona, w zachwyt jak gdyby ujrzała sam Paryż, ale mówi: —
Jaka szkoda, że nie są ładniejsi. Aktorki francuskie upajają naturalnie
Argentyńczyków paryską perfumą, ale mówią oni: — Nie ma ani jednej,
która by miała wszystko w porządku. Kraj ten, nasycony młodzieżą, ma
w sobie jakiś arystokratyczny spokój właściwy istotom, które nie
potrzebują się wstydzić i poruszają się łatwo.
Mowa tu wyłącznie o młodzieży, ponieważ cechą Argentyny jest
uroda młoda i „niska”, ta przy ziemi, nie znajdziecie jej w większych
ilościach w sferze wyższej lub średniej. Tu tylko gmin jest
dystyngowany. Tylko lud jest arystokratyczny. Tylko młodzież jest
nieomylna w każdym akcencie. Jest to kraj na wywrót, w .którym
szczeniak, sprzedawca literackiej revisty, ma więcej stylu od wszystkich
jej współpracowników gdzie salony — plutokratyczne lub intelektualne
— przerażają swoją nijakością, gdzie na granicy trzydziestki następuje
katastrofa, zupełne przeobrażenie się młodości w dojrzałość na ogół
niezbyt interesującą. Argentyna, wraz z całą Ameryką, jest młoda gdyż
umiera młodo. Ale jej młodość jest także, pomimo wszystko,
nieskuteczna. Na zabawach tutejszych ujrzycie, jak przy dźwiękach
mechanicznej muzyki dwudziestoletni robotnik będący melodią
Mozarta zbliża się do dziewczyny, która jest wazą Benvenuta Cellini,
ale z tego zbliżenia arcydzieł nie wynika nic… Więc to kraina, w której
poezja się nie urzeczywistnia, ale tym silniej wyczuwa się za kurtyną jej
obecność, straszliwie cichą.
Nie należy zresztą mówić o arcydziełach, gdyż to słowo jest w
Argentynie nie na miejscu — tu nie ma arcydzieł, są tylko dzieła, tu
piękność nie tylko nie jest niczym anormalnym, lecz właśnie stanowi
ucieleśnienie zwykłego zdrowia i przeciętnego rozwoju, jest triumfem
materii nie zaś objawieniem Boga. I ta zwykła uroda wie, że nie jest
niczym nadzwyczajnym, wobec czego wcale się nie ceni — uroda,
zatem, całkowicie świecka, pozbawiona łaski — a jednak, ponieważ z
istoty swojej związana z łaską i z boskością, więc tym bardziej
elektryzująca, jako wyrzeczenie.
A teraz:
Podobnie jak z urodą fizyczną, rzecz ma się z formą Argentyna jest
krajem formy wczesnej i łatwej, tu niewiele dostrzec można owych
bólów, upadków, brudów, udręczeń, które towarzyszą formie tylko z
wolna i z wysiłkiem się doskonalącej. Rzadko zdarza się gaffa.
Nieśmiałość jest wyjątkiem. Wyraźne głupstwo nie jest częste i ci ludzie
nie popadają ani w melodramat, ani w sentymentalizm, ani w patos,
ani w błazeństwo — przynajmniej nigdy nie popadają bez reszty. Ale
wskutek owej wcześnie i gładko dojrzewającej formy (dzięki której
dziecko rusza się ze swobodą dorosłego), która ułatwia, która wygładza,
w kraju tym nie wykształciła się na miarę europejską hierarchia
wartości i to, być może, najbardziej mnie pociąga w Argentynie. Oni
nie brzydzą się… ani nie oburzają się… ani nie potępiają… oni nie
wstydzą się… w tym stopniu, co my. Oni nie przeżyli formy, nie zaznali
jej dramatu. Grzech w Argentynie mniej jest grzeszny, świętość mniej
święta, wstręt mniej wstrętny i nie tylko uroda ciała lecz wszelka w
ogóle cnota jest tu mniej wyniosła, skłonna jeść z grzechem z jednego
talerza. Pojawia się tu w powietrzu coś rozbrajającego… i Argentyńczyk
nie wierzy własnym hierarchiom, lub też przyjmuje je jako coś
narzuconego. Wydźwięk ducha w Argentynie nie jest przekonywujący,
o czym oni sami najlepiej wiedzą, i istnieją tu dwa osobne języki —
jeden publiczny, służący duchowi, który jest rytuałem i retoryką, oraz
drugi, prywatny, którym ludzie porozumiewają się za plecami tamtego.
Pomiędzy tymi dwoma językami nie ma najmniejszego związku i
Argentyńczyk naciska w sobie guzik, który przestawia go na
górnolotność, po czym naciska guzik, który powraca go zwyczajności.
Czym jest Argentyna? Ciastem, które jeszcze nie stało się plackiem,
czymś po prostu niedokształtowanym, czy też protestem przeciwko
mechanizacji ducha, niechętnym, niedbałym gestem człowieka, który
oddala od siebie zbyt automatyczną akumulację — inteligencję zbyt
inteligentną, piękność zbyt piękną, moralność zbyt moralną? W tym
klimacie, w tej konstelacji mógłby powstać rzeczywisty i twórczy
protest przeciw Europie, gdyby… gdyby miękkość znalazła sposób na to
ażeby być twarda… gdyby nieokreśloność mogła stać się programem,
czyli definicją.

Czwartek

List do członków Klubu Dyskusyjnego w Los Angeles:

Dziękuję za sympatyczne Merry Christmas and a Happy New Year, a
wiadomość, że pierwsze posiedzenie Klubu zostało poświęcone
omawianiu moich prac, bardzo mnie cieszy. Pozwólcie, drodzy
Członkowie, że odwzajemnię się Wam kilkoma uwagami na temat
czynności, której się oddajecie, to jest sztuki dyskutowania.
Pragnę zastanowić się z Wami nad tą sprawą, gdyż z przykrością
widzę, że dyskusja należy do tych zjawisk w kulturze, które na ogół
nie przynoszą nam nic prócz upokorzenia, które nazwałbym
„dyskwalifikującym”. Pomyślmy, skąd się bierze ten jad hańby,
którym nas poi dyskusja. Zabieramy się do niej sądząc, że ma
wyświetlić, kto ma rację i jaka jest prawda — wobec czego primo
określamy temat, secundo ustalamy pojęcia, tertio dbamy o ścisłość
wysłowienia i quarto o logikę wywodu. Po czym wytwarza się wieża
Babel, mętlik pojęć, chaos słów i prawda tonie w gadaninie. Lecz
jakże długo jeszcze zachowamy ową profesorską naiwność, rodem z
zeszłego stulecia, której zdaniem dyskusję można zorganizować? Czy
jeszcze nie zrozumieliście pewnych rzeczy? Czy potrzeba wam więcej
jeszcze gadaniny w świecie chorym na dyskusję abyście pojęli, że
gadanie nie jest żadnym pomostem do prawdy? Chcecie ciemność
waszą rozjaśnić tą świeczką., gdy latarnie morskie nie mogą przebić
jej muru?
Jeśli powiedziałem, że dyskusja należy do zjawisk
„dyskwalifikujących”, to oczywiście mam na myśli tylko dyskusję
dotyczącą spraw wzniosłych i oderwanych, nikt bowiem nie narazi
się na wstyd ani na śmieszność, rozprawiając na temat sposobów
przyrządzania zupy kartoflanej. Lecz śmieszność jest następstwem
nie tylko tego, iż dyskusja nie może sprostać swojemu zadaniu —
rodzi się ona stąd przede wszystkim, że my sami dopuszczamy się
pewnej mistyfikacji, która właśnie staje się tym bardziej drastyczna
im większa jest waga tematu. Mianowicie udajemy przed innymi i
przed sobą, że idzie nam o prawdę, gdy w rzeczywistości prawda jest
jedynie pretekstem dla naszego osobistego wyżycia się w dyskusji, dla
naszej, krótko mówiąc, przyjemności. Gdy gracie w tennis, nie
usiłujecie wmówić w nikogo, że idzie wam o coś innego poza grą —
ale, gdy przerzucacie się argumentami, nie chcecie przyznać że
prawda, wiara, światopogląd, ideał, ludzkość albo sztuka stały się
piłką, i w gruncie rzeczy ważne jest kto kogo pokona, kto zabłyśnie,
kto się wykaże w owym starciu, tak mile zapełniającym południe.
Czy więc Dyskusja służy Prawdzie, czy Prawda — Dyskusji?
Najpewniej jest i tak i owak — i chyba w rozdwojeniu tego aspektu
ukrywa się to coś nieuchwytnego, co jest sekretem życia i kultury.
Lecz człowiek mówiący musi zdawać sobie sprawę, dlaczego mówi, i
wystarczy, abyśmy wstydliwie ukryli owo mniej poważne oblicze
dyskusji a już styl nasz się zakłamuje i załamuje, i powstają wszystkie
związane z tym hańby. Osoby, które, zapominając o osobach,
skupiają się wyłącznie na dążeniu do Prawdy, przemawiają ciężko i
nieprawdziwie, mowa ich pozbawiona życia staje się nie piłką lecz
pilą. Ale ci, którzy umieją wyzwolić przyjemność, dla których
dyskusja będzie zarazem pracą i zabawą, zabawą dla pracy, pracą
dla zabawy, ci nie dadzą się przytłoczyć i wówczas wymiana zdań
stanie się uskrzydlona, zabłyśnie wdziękiem, pasją i poezją i — co
najważniejsze — niezależnie od swego rezultatu stanie się triumfem.
Gdyż nawet głupstwo, nawet nieprawda nie położą cię na obie
łopatki, jeśli potrafisz się nimi bawić.
Wydaje mi się iż tu, przypadkowo, zdradziłem największy i
ostateczny sekret stylu: musimy umieć rozkoszować się słowem. I jeśli
literatura w ogóle ośmiela się mówić, to wcale nie dlatego że jest
pewna swojej prawdy a tylko dlatego, że jest pewna swojej rozkoszy.
Jeżeli jednak, drodzy członkowie, pragnę zwrócić waszą uwagę na tę
właściwość dyskusji to dlatego, że świat stal się śmiertelnie i głupio
poważny, a prawdy nasze, którym odmawiamy zabawy, zanadto się
nudzą i przez zemstę nas zaczynają nudzić. Zapominamy, że człowiek
nie jest po to tylko aby drugiego człowieka przekonać — że jest po to
aby go pozyskać, zjednać, uwieść, oczarować, posiąść. Prawda me
jest sprawą argumentów tylko — jest sprawą atrakcji, czyli
przyciągania. Prawda nie urzeczywistnia się w abstrakcyjnym
turnieju idej, ale w starciu osób. Skazany będąc na czytanie sporej
ilości książek wypełnionych tylko argumentami, wiem co to jest
prawda odarta z osoby, prawda-elaborat. Dlatego zwracam się do
was z wezwaniem: nie pozwólcie aby idea rosła w was kosztem
osobowości.
Piszecie, że ja byłem przedmiotem waszego mówienia. Otóż
chciałbym zapytać: czy uszanowaliście moją osobę? Czy słowa wasze
nie były pozbawione wibracji, czy mówiliście o mnie ze wzruszeniem,
polotem i pasją, jak przystoi mówić o sztuce, czy też tylko
wydobyliście ze mnie jakieś moje „poglądy” i obgryzaliście je jak
suchy gnat z mojego szkieletu? Wiedzcie, że o mnie nie wolno mówić
w sposób nudny, zwykły, pospolity. Zabraniam tego stanowczo.
Domagam się — o sobie — słowa odświętnego. Tych, którzy
pozwalają sobie mówić o mnie nudno i rozsądnie, karzę okrutnie:
umieram im w ustach i oni mają w swoim otworze gębowym pełno
mego trupa.

Poniedziałek

Dionys Mascolo: Le Communisme {Relation et communication ou la
dialectique des valeurs et des besoins, Gallimard, Paris, 1953).
Przypuszczam, że jeszcze będę miał coś do zanotowania o tej ważnej
książce (ważnej, gdyż to komunizm wyrafinowany, zaprawiony
wszystkimi smakami elity, komunizm dla arystokracji), z której
przeczytałem zaledwie sto stronic.
Na razie:
Tekst sprawia dziwne wrażenie. Absolutnej powagi i absolutnego
dzieciństwa. Absolutnej szczerości i absolutnego fałszu. Absolutnej
wiedzy o rzeczywistości i absolutnej niewiedzy.
Czy więc nie należałoby powiedzieć, że Mascolo wyczerpał
gruntownie pewien sens egzystencji, ale brak mu wyczucia drugiego,
uzupełniającego, sensu? To dzieło stoi mocno, ale na jednej nodze.
Dlatego rzuca ono nieraz olśniewający snop światła na jadowitą
alchemię obecnej kultury i naszą grę w fałszywe karty. Tutaj Mascolo
może się przydać. Ale jest on zupełnie bezsilny wobec własnego
fałszerstwa. Dzieje się tak ponieważ on nie chce być sobą, tylko
narzędziem, to człowiek który podporządkował się swemu zadaniu. Nie
może pojąć świata ponieważ chce narzucić się światu, co więcej uważa,
że narzucenie się jest jedyną formą rozumienia. To dusza z
premedytacją nachalna.
Odbija się to na stylu. Język ten krzyczy: jestem na poziomie! Jestem
głęboki. Jestem przenikliwy. Jestem świadomy i autentyczny. Potrafię
użyć wszystkich chwytów, znam wszystkie recepty, nie złapiecie mnie
na żadnej naiwności. A jednak ten język nie jest osobisty. Wygląda to
tak jak gdyby Mascolo przyswoił sobie tę ilość świadomości,
subtelności, ostrości etc. która jest w powietrzu, w tym powietrzu,
mianowicie, którym oddycha intelektualizm współczesny — wszystko
to on sobie przywłaszczył i biegle tego używa, ale to nie jego własność.
Nic nie jest własnością Mascola, gdyż on sam nie jest swoją własnością.
Można by wyjąć z książki ten „styl” i posłać go przeciwko niemu —
wystarczy wsadzić w inną kopertę i skierować pod innym adresem.
W tym dziele gdzie demon komunizującej inteligencji rzuca się na
kosmos, równie demoniczny i równie abstrakcyjny, brak jednej jedynej
prawdy, to jest, skromnej, ciepłej, poufnej prawdy autora.

Czwartek

Krytyka stała się dla mnie zagadnieniem palącym od dawna — bodaj
od pierwszych moich kontaktów literackich z ludźmi. Polacy nie są na
ogół psychologami. Polak nie jest w stanie, na przykład, właściwie
ocenić człowieka z którym rozmawia, lub którego książkę czyta.
Wiedziałem, że Polak nie zada sobie trudu by wniknąć w miejsce moje,
gdzie żart staje się powagą, nieodpowiedzialność —
odpowiedzialnością, niedojrzałość — dojrzałością, że nie potrafi ani
odkryć mojej gry ani zrozumieć jej przyczyn. Ale ze wszystkich Polaków
krytyk literacki, ten fachowy oceniacz, jest właśnie istotą najmniej
znającą się na ludziach a, co za tym idzie, na literaturze — gdyż w nim
balast intelektualny do reszty przytłacza bezpośrednie, intuicyjne
odczucie człowieka. Wiedziałem przeto, pisząc Ferdydurke, książkę
niezwykle trudną, więcej nawet, zwodniczą i mylącą, że jeśli bezbronny
oddam się w ręce tych panów, jestem zgubiony.
A zarazem zadałem sobie szereg pytań. Czy jest w porządku, aby
autor był bezbronny wobec krytyka? Dlaczego niby mam się godzić bez
protestu aby mnie sądził publicznie p. X. który, być może, posiada
mniej wiedzy o życiu ode mnie, a już na pewno prawie o wiele mniejsze
ma pojęcie o tym, co jest moją — nie jego — problematyką? Dlaczego to
opinia p. X., która jest ostatecznie jedną więcej prywatną opinią, ma
być wyniesiona na wyżynę wyroku przez sam fakt, że on pisuje w
gazecie? Dlaczego mam znosić tę arogancję i impertynencję, to
pośpieszne niechlujstwo mieniące się uroczyście krytyką? Czyż,
gdybym godził się na podobną zależność od sądu ludzkiego, nie byłbym
w sprzeczności z zasadniczym dążeniem mojego utworu, który miał mi
zapewnić swobodę i suwerenność — przysporzyć mi „pewności siebie”?
Ale przede wszystkim zadałem sobie pytanie (gdyż w Ferdydurke
dążyłem do ujawnienia siebie w możliwie szerokiej skali) czy jest w
porządku aby autorzy przybierali minę podczas pisania jak gdyby
krytyka nic ich nie obchodziła, jak gdyby owe osądy działy się na innej
planecie — gdy w rzeczywistości wszyscy piszemy dla ludzi, sąd ich jest
dla nas decydujący, lęk przed nim — dominujący.
Te zaś pytania o tyle bardziej były dotkliwe, że będąc autorem prawie
nieznanym i pozbawionym autorytetu, pisałem książkę bezczelnie
śmiałą i prowokującą, w której ja, pętak, rozprawiałem się z całą
kulturą. Moja siła jednak miała polegać właśnie na obnażeniu mojej
słabości. Sam punkt wyjścia książki — ujawnienie własnej
niedojrzałości — miał być ostoją jej mocy. Postanowiłem więc ujawnić
także mój stosunek do krytyki i, zamiast pominąć ten aspekt twórczości
wstydliwym milczeniem, jak to się praktykuje, postarałem się aby
dobrze i jaskrawo stało się widoczne, że książka pisana jest w strachu
przed krytyką, w nienawiści do krytyki i w żądzy uchylenia się krytyce.
Dziś, naturalnie, czuję się o wiele pewniej. Jestem lepiej osadzony w
ludziach. Nie jestem już tak przerażająco samotny, jak wtedy, gdy z
pierwszymi maszynopisami chodziłem do Kistera. Dzisiaj opinii pani
X., która mnie uważa za półgłówka, mogę przeciwstawić opinię pana
Y., który mnie ceni. Ale…

Niedziela

Zimny wiatr z południa wymiótł z Buenos Aires masę gorącego i
wilgotnego powietrza, dmie teraz posuwiście, wyjąc, świszcząc,
brzęcząc i trzaskając szybami, wyrzucając w górę papiery a na
skrzyżowaniach ulic powodując istne orgie niewidzialnych czarownic.
Ten wiatr pseudo-jesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną — a
zawsze w przeszłość — ma on przywilej wywoływania we mnie
przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce.
Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej —
nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych.
Rekonstrukcji mojej przeszłości poświęciłem wiele czasu, ustalałem
pracowicie chronologię, wytężałem pamięć do ostateczności szukając
siebie, niczym Proust, ale nic nie da się zrobić, przeszłość jest bezdenna
a Proust kłamie — nic, zupełnie nic nie da się zrobić… Ale wiatr
południowy, powodując jakieś zaburzenia w organizmie, wytwarza we
mnie stan nieomal miłosnego pożądania w którym, błądząc
rozpaczliwie, usiłuję ze skrzywionymi ustami choć przez chwilę obudzić
w sobie dawne moje istnienie.
Na avenida Costanera, wpatrzony w fale wyrzucane w górę białymi
kłębami przez kamienne obmurowanie brzegu z uporczywą furią,
przyzywałem ja, dzisiejszy Gombrowicz, tamtego dalekiego mego
protoplastę w całej jego drżącej i młodej bezbronności. Trywialność
tamtych zdarzeń nabierała dziś dla mnie (dla mnie, który już
wiedziałem, który dzisiaj byłem właśnie swoją ówczesną przyszłością,
rozwiązaniem zagadki tamtego chłopca) otóż nabierała ona świętości
legend o dalekich początkach; i dziś ja znałem powagę tamtego
śmiesznego cierpienia, znałem ex post… Więc przypominałem sobie
jak, na przykład, pewnego wieczoru pojechał on — ja — w sąsiedztwo
do Bartodziej na zabawę, gdzie była osoba, która jego — mnie —
wprowadzała w stan oczarowania i przed którą ja — on — chciałem
wykazać się, zabłysnąć; i to było mnie — jemu — koniecznie potrzebne.
Ale wchodzę do salonu a tam, miast podziwu, politowanie ciotek, żarty
kuzynek, grubawa ironia tych wszystkich okolicznych ziemian. Cóż się
stało?! Stało się, że Kaden-Bandrowski „zjechał” jakąś moją nowelkę w
słowach zresztą pełnych pobłażliwości, ale niedwuznacznie odsądzając
mnie od talentu. I ta gazeta wpadła im w ręce. I oni uwierzyli jej bo
przecież „pisarz, zna się na rzeczy”. Więc tego wieczoru nie wiedziałem,
rzeczywiście, gdzie się schować.
Jeżeli on — ja — był w takich razach bezsilny, to wcale nie dlatego,
aby to go przerastało. Wręcz przeciwnie. Te sytuacje były nie do
odparcia ponieważ były niegodne odparcia — ponieważ były zbyt głupie
i śmieszne aby można było wziąć na serio cierpienie, które zadawały.
Więc cierpiałeś a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia i ty,
który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele
groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie, dyskwalifikowany
własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy
nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i
stanąć tuż za tobą abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem
twego życia. Lecz ja — twoje urzeczywistnienie — byłem — jestem — o
tysiące mil, o wiele lat, od ciebie i siedziałem — siedzę — tutaj, na
amerykańskim brzegu tak gorzko spóźniony… i tak wpatrzony w wodę,
wytryskującą ponad mur kamienny, wypełniony odległością wiatru
pędzącego ze strefy polarnej.

Niedziela

Gdy dzisiaj, po latach, i będąc już o wiele spokojniejszy, mniej zdany
na łaskę i niełaskę sądów, rozważam założenia Ferdydurke odnośnie
do krytyki, jeszcze raz podpisuję się pod nimi bez zastrzeżeń. Dość już
dzieł niewinnych, dzieł, które wchodzą w życie z minką jakby nie
wiedziały że będą gwałcone tysiącem idiotycznych ocen; dość autorów,
którzy udają, że ów gwałt dokonywany na nich przez sąd
powierzchowny, byle jaki, jest czymś co nie jest w stanie ich dotknąć i
czego nie należy dostrzegać. Dzieło, choćby zrodzone z najczystszej
kontemplacji, powinno być tak napisane aby zapewnić autorowi
przewagę w jego rozgrywce z ludźmi. Styl, który nie umie bronić się
przed sądem ludzkim, który wydaje swego twórcę na pastwę byle
kretyna, nie spełnia swojego najważniejszego zadania. Lecz obrona
przed tymi opiniami jest możliwa tylko wtedy, gdy zdobędziemy się na
pokorę i wyznamy, jak dalece są one dla nas ważne — nawet gdy
pochodzą od głupca. Dlatego bezbronność sztuki wobec sądów
ludzkich jest smutnym następstwem jej dumy: ach, ja jestem wyższy
ponad to, ja liczę się tylko ze zdaniem rozumnych! Ale ta fikcja jest
absurdalna, a prawdą jest właśnie, prawdą trudną i tragiczną, że sąd
głupca także ma znaczenie, także nas stwarza, urabia nas od wewnątrz i
od zewnątrz, pociąga za sobą daleko idące konsekwencje natury
praktycznej i życiowej.
Jednakże krytyka ma jeszcze inny aspekt. Można ją oglądać od
strony autora, ale można także spojrzeć na nią od strony publiczności
— i wtedy nabiera barw jeszcze jaskrawszych skandalu, fałszu,
nabierania gości. Jak rzeczy się mają? Publiczność pragnie być
informowana przez prasę o książkach, które się ukazują. Stąd powstała
gałąź krytyki dziennikarskiej, obsadzona przez ludzi mających
styczność z literaturą. Lecz gdyby ci ludzie mieli naprawdę coś do
zrobienia na terenie sztuki, gdyby w nim zapuścili korzenie, na pewno
nie poprzestaliby na tych artykulikach — więc nie, to są prawie zawsze
drugo- i trzeciorzędni literaci, osoby pozostające tylko w luźnym, raczej
towarzyskim, stosunku ze światem ducha, osoby nie będące na
poziomie sprawy, którą mają referować. I na tym właśnie polega
największa trudność, która nie da się pominąć, z której rodzi się cały
skandal krytyki i jej niemoralność. Pytanie jest takie: w jaki sposób
człowiek niższy może krytykować człowieka wyższego, oceniać jego
osobowość, wartościować jego pracę — w jaki sposób to może stać się,
nie stając się jednocześnie absurdem.
Przenigdy panowie krytycy, przynajmniej polscy, nie poświęcili tej
delikatnej kwestii ani pięciu minut uwagi. A jednak Iksiński,
osądzający człowieka tej klasy, na przykład, co Norwid, umieszcza
siebie w sytuacji karkołomnej, niemożliwej. Gdyż, aby sądzić Norwida,
musi być powyżej Norwida — a jednocześnie jest poniżej Norwida. Ten
zasadniczy fałsz wywołuje nie kończący się łańcuch dalszych fałszów. I
krytyka staje się właśnie zaprzeczeniem wszystkich swoich
najgórniejszych pretensji.
Chcą być sędziami sztuki? Ale do tej sztuki musieliby naprzód
dotrzeć, oni są w przedpokoju, brak im dojścia do stanów duchowych, z
których ona powstaje i nic nie wiedzą o jej natężeniu.
Chcą być metodyczni, fachowi, obiektywni, sprawiedliwi? Lecz oni
sami są triumfem dyletantyzmu, wypowiadając się na tematy, których
nie są w stanie opanować: są przykładem najbardziej nieprawnej
uzurpacji.
Stróże moralności? Lecz moralność zasadza się na hierarchii
wartości, a oni właśnie są kpiną z hierarchii, sam fakt ich istnienia jest
esencjonalnie niemoralny. Wszak niczym się nie wykazali, niczym nie
udowodnili że mają prawo do tej roli. Tyle tylko — że redaktor pozwala
im pisać. Oddając się pracy niemoralnej, która polega na
wypowiadaniu tanich, łatwych, pospiesznych sądów bez pokrycia,
pragną osądzać moralność ludzi, którzy życie swoje wsadzili w sztukę.
Chcą oceniać styl? Lecz oni sami są parodią stylu, uosobieniem
pretensjonalności; do tego stopnia są złymi stylistami, iż nie razi ich
nieuleczalny dysonans owego przeklętego „powyżej” i „poniżej”. Nie
mówiąc już o tym, że piszą pośpiesznie i niechlujnie; to brud najtańszej
publicystyki…
Nauczyciele, wychowawcy, kierownicy duchowi? W istocie, oni
nauczyli czytelnika polskiego tej prawdy o literaturze, że ona jest czymś
w rodzaju szkolnych wypracowań, pisanych po to aby belfer mógł
postawić stopień; że twórczość nie jest grą sił, nie dających się w pełni
skontrolować, wybuchem energii, pracą stwarzającego się ducha, lecz
tylko coroczną „produkcją” literacką wraz z nieodłącznymi recenzjami,
konkursami, nagrodami i felietonami. Są to mistrzowie trywializacji,
artyści w przemienianiu ostrego życia w nudną papkę, gdzie wszystko
jest mniej więcej równie mierne i nieważne.
Takie zgubne skutki powoduje nadmiar pasożytów. Pisać o
literaturze jest łatwiej niż pisać literaturę — w tym sęk. Więc ja, na ich
miejscu, zastanowiłbym się bardzo głęboko jak wybrnąć z tej hańby,
której na imię: ułatwienie. Ich przewagi bowiem są natury czysto
technicznej. Głos ich rozlega się potężnie nie dlatego, aby był potężny,
a tylko dlatego że pozwolono im przemawiać przez megafon prasy.
Jak wybrnąć?
Odrzucić z wściekłością i dumą wszystkie sztuczne przewagi, jakie ci
zapewnia twoja sytuacja. Gdyż krytyka literacka nie jest osądzaniem
człowieka przez człowieka (któż dał ci to prawo?), lecz starciem dwóch
osobowości na absolutnie równych prawach.
Wobec czego — nie sądź. Opisuj tylko swoje reakcje. Nigdy nie pisz o
autorze ani o dziele — tylko o sobie w konfrontacji z dziełem albo z
autorem. O sobie wolno ci pisać.
Ale, pisząc o sobie, pisz tak aby osoba twoja nabrała wagi, znaczenia i
życia — aby stała się decydującym twoim argumentem. Więc pisz nie
jak pseudo-naukowiec, ale jak artysta. Krytyka musi być tak natężona i
wibrująca jak to, czego dotyka — w przeciwnym razie staje się tylko
wypuszczaniem gazu z balonu, zarzynaniem tępym nożem, rozkładem,
anatomią, grobem.
A jeśli nie chce ci się lub nie potrafisz — odejdź.
(To napisałem, dowiedziawszy się że Związek Pisarzy Polskich na
Obczyźnie — uważając krytykę za szczególnie ważną dla twórczości
pisarskiej — ustanowił nagrodę w wysokości 25 funtów za najlepszą
pracę krytyczną. Aczkolwiek wszystkie nagrody dzieją się poza mną,
aczkolwiek to taniec do którego nie zostałem zaproszony… lecz może
tym razem? Zgłaszam niniejszą „pracę krytyczną” do nagrody i
polecam ją gorąco uwadze Komitetu).

Sobota

Osobom, interesującym się moją techniką pisarską, przekazuję
następującą receptę.
Wejdź w sferę snu.
Po czym zacznij pisać pierwszą lepszą historię, jaka ci przyjdzie do
głowy i napisz ze 20 stron. Potem przeczytaj.
Na tych 20 stronach znajdzie się może jedna scena, kilka
pojedynczych zdań, jakaś metafora, które wydadzą ci się podniecające.
Napisz więc wszystko jeszcze raz, starając się aby te podniecające
elementy stały się osnową — i pisz, nie licząc się z rzeczywistością,
dążąc tylko do zaspokojenia potrzeb twojej wyobraźni.
Podczas tej powtórnej redakcji wyobraźnia twoja przyjmie już
pewien kierunek — i dojdziesz do nowych skojarzeń, które wyraźniej
określą teren działania. Wówczas napisz 20 stron dalszego ciągu, idąc
wciąż po linii skojarzeń, szukając zawsze pierwiastka podniecającego —
twórczego — tajemniczego — objawicielskiego. Potem napisz wszystko
jeszcze raz. Tak postępując ani się spostrzeżesz, kiedy wytworzy ci się
szereg scen kluczowych, metafor, symboli (jak w Trans-Atlantyku
„chodzenie “, „pusty pistolet”, „ogier” lub w Ferdydurke „części ciała”) i
uzyskasz szyfr właściwy. I wszystko zacznie ci się pod palcami
zaokrąglać mocą własnej swojej logiki, sceny, postacie, pojęcia, obrazy
zażądają swego dopełnienia i to, co już stworzyłeś, podyktuje ci resztę.
Jednakże cała rzecz w tym, abyś, poddając się w ten sposób biernie
dziełu, pozwalając aby stwarzało się samo, nie przestał ani na chwilę
nad nim panować. Zasada twoja w tym względzie ma być następująca:
nie wiem dokąd dzieło mnie zaprowadzi ale, gdziekolwiek by mnie
zaprowadziło, musi wyrażać mnie i mnie zaspakajać. Zaczynając
Trans-Atlantyk nie miałem pojęcia o tym, że on doprowadzi mnie do
Polski, gdy jednak to się stało postarałem się aby nie kłamać — aby
kłamać jak najmniej — i aby wyzyskać tę okazję dla wyładowania się i
wyżycia… I wszystkie problemy, które nasuwa ci takie samorodne i na
oślep stwarzające się dzieło, problemy etyczne, stylu, formy, intelektu,
muszą być rozwiązywane z pełnym udziałem twojej najostrzejszej
świadomości oraz z maksymalnym realizmem (gdyż wszystko to jest
grą kompensacji: im bardziej jesteś szalony, fantastyczny, intuicyjny,
nieobliczalny, nieodpowiedzialny, tym bardziej musisz być trzeźwy,
opanowany, odpowiedzialny).
W rezultacie: pomiędzy tobą a dziełem powstaje walka, taka jak
pomiędzy woźnicą a końmi, które go ponoszą. Nie mogę opanować
koni, lecz muszę dbać abym się na żadnym zakręcie tej jazdy nie
wywrócił. Dokąd zajadę — nie wiem, lecz muszę zajechać cało. Więcej
— muszę przy sposobności wydobyć całą rozkosz z tej jazdy.
I w ostatecznym rezultacie: z walki pomiędzy wewnętrzną logiką
dzieła, a moją osobą (gdyż nie wiadomo: czy dzieło jest tylko
pretekstem abym ja się wypowiedział, czy też ja jestem pretekstem dla
dzieła), z tego zmagania rodzi się coś trzeciego, coś pośredniego, coś
jakby nie przeze mnie napisanego, a jednak mojego — nie będącego ani
czystą formą, ani bezpośrednią moją wypowiedzią, lecz deformacją
zrodzoną w sferze „między”: między mną a formą, między mną a
czytelnikiem, między mną a światem. Ten twór dziwny, tego bastarda,
wsadzam w kopertę i posyłam wydawcy.
Po czym czytacie w prasie: „Gombrowicz napisał Trans-Atlantyk aby
dowieść…”, „Tezą dramatu Ślub jest…”, „W Ferdydurke Gombrowicz
chce powiedzieć…”

Piątek

List od nie znanego mi p. H. z Londynu. Zapytuje: czy, zdaniem
moim, nie jest antysemitą godnym napiętnowania pewien dyplomata
polski, który w swoim dzienniku wyraził się o pewnym Żydzie
„parszywiec”.
Żałuję że nie zachowałem kopii mojej odpowiedzi, która była mniej
więcej taka:
„Myli się Pan najzupełniej. Wyzwiskiem, które określa Żyda, jest
’parch’. Słowo ’parszywiec’ używane jest w języku potocznym równie
często w stosunku do Aryjczyków więc, choć oba te wyrazy mają
wspólny źródłosłów, nic nie upoważnia do przypuszczenia że zostało
ono użyte ze względu na żydowskie pochodzenie danej osoby. Czytałem
tekst, o który Panu chodzi, kilka dni temu i do głowy mi nie przyszło
podejrzenie o antysemityzm pod adresem autora. Zresztą muszę Panu
się przyznać, że i mnie — choć łatwo wywnioskować z mojej literatury,
że niewiele mam wspólnego z antysemityzmem — czasem wymknie się
nawet słówko ’parch’ gdy jakiś poszczególny Semita da mi się we znaki.
Dzieje się tak ponieważ nie jestem filosemitą sztywnym, wysilonym, ale
filosemitą w stanie luźnym, ze wszystkimi atawizmami szlachcica,
panie święty, ze wsi”.
Przypuszczam, że ta odpowiedź nie zadowoli mego korespondenta.
Trudno. Zresztą, pewna wstydliwość nie pozwala mi pisać akurat tego,
czego się po mnie oczekuje. Bezmiary zbrodni, dokonanej na Żydach, i
mnie przeszyły na wskroś i na zawsze. Wolałem jednak nie zamieszczać
tego w liście. Napisałbym — ale w liście do antysemity.
Lecz muszę także zaznaczyć, że owo łapanie za słówka niezbyt trafia
mi do przekonania. W tym jest uraz — właśnie ze względu na powagę
tragedii — niepoważny. A nawet posunę się dalej i powiem, że Żyd zbyt
uporczywie domagający się aby go traktowano „jak człowieka”, to jest,
jakby niczym nie różnił się od innych, wydaje mi się Żydem nie dość
świadomym swojego żydostwa. Żądając tej równości, oni mają rację —
to słuszne, to zrozumiałe — ale to nie na miarę ich rzeczywistości. Zbyt
proste, zbyt łatwe…
Nie podoba mi się w Żydach, gdy nie są na wysokości swego
powołania. Ileż razy zdumiewało mnie, gdym w rozmowach, i to z
rozumnymi Żydami, natrafiał na taką małostkowość w ocenie własnego
losu. Dlaczego świat nie lubi Żydów? Ależ dlatego, że są zdolniejsi,
mają pieniądze, stwarzają konkurencję. Dlaczego świat nie chce uznać,
że Żyd to taki sam człowiek, jak inni? Ależ to kwestia propagandy,
przesądów rasowych, braku oświecenia…
Gdy słyszę z ust tych ludzi, że naród żydowski jest jak inne,
odczuwam to mniej więcej jak gdybym słyszał Michała Anioła
twierdzącego, że niczym od nikogo się nie różni, Szopena,
domagającego się „normalnego” życia, Beethovena, zapewniającego że i
on ma prawo do równości. Niestety! Ci, którym dano prawo do
wyższości, nie mają prawa do równości.
Nie ma narodu bardziej oczywiście genialnego — i mówię to nie tylko
dlatego, że oni zawarli w sobie najważniejsze inspiracje świata, że co
chwila wybuchają jakimś wiekopomnym nazwiskiem, że wycisnęli
pieczęć swoją na dziejach. Geniusz żydowski jest oczywisty w samej
swojej strukturze, to jest w tym, że podobnie jak genialność
indywidualna, jest najściślej połączony z chorobą, upadkiem,
poniżeniem. Genialny, dlatego że chory. Wyższy, gdyż poniżony.
Twórczy, bo anormalny. Ten naród, jak Michał Anioł, Szopen i
Beethoven jest dekadencją, która przetwarza się w twórczość i postęp.
Ten naród nie ma łatwego dostępu do życia, jest w niezgodzie z życiem
— dlatego staje się kulturą.
Nienawiść, pogarda, lęk, niechęć, jakie wzbudza w innych narodach
ten naród, są z tego samego gatunku co uczucia, które wywoływał w
wieśniakach niemieckich chory, głuchy, brudny, histeryczny,
gestykulujący Beethoven podczas swoich przechadzek. Droga krzyżowa
Żydostwa jest z natury swojej ta sama, co droga Szopena. Historia tego
narodu jest tajną prowokacją, podobnie jak biografie wszystkich
wielkich ludzi — prowokacją losu, ściąganiem na siebie wszystkich
klęsk, jakie mogą przyczynić się do spełnienia misji… narodu
wybranego. Jakie moce życia wywołały ten fakt straszliwy, nie
wiadomo — ci, którzy są nim, którzy go stanowią, niech ani na chwilę
się nie łudzą, że z tych przepaści zdołają wydostać się na gładką
równinę.
I ciekawe, że życie choćby najpospolitszego, najzdrowszego Żyda,
jest jednak zawsze, w pewnej mierze, życiem człowieka wybitnego:
choć zdrowy, zwykły, niczym nie różniący się od innych, jest jednak
odmienny i traktowany inaczej, musi być odosobniony, jest — choćby
nie chciał — na marginesie. Więc można powiedzieć, że nawet
przeciętny Żyd skazany jest na wielkość, dlatego jedynie, że jest Żydem.
Nie tylko na wielkość. Jest skazany na samobójczą i rozpaczliwą walkę
z własną formą, gdyż nie lubi siebie (jak Michał Anioł).
Więc tej grozy nie załatwicie, wyobrażając sobie że jesteście „zwykli”
i karmiąc się idylliczną zupką humanitaryzmu. Oby jednak walka z
wami stała się mniej podła. Co do mnie — blask od was bijący nieraz
mnie oświecił i wiele mam wam do zawdzięczenia.

Czwartek

Wstałem, jęk zwykle, około 10-ej i zjadłem śniadanie: herbata z
biszkoptami, potem quaker. Listy: jeden od Litki z New Yorku, drugi
od Jeleńskiego, Paryż.
Na 12-tą poszedłem do biura (piechotą, niedaleko). Rozmawiałem
przez telefon z Marril Alberes w sprawie tłumaczenia i z Russo,
omawiając projektowany wyjazd do Goya. Telefonował Ríos, że
powrócili już z Miramaru, oraz Dąbrowski (w związku z mieszkaniem).
O 3-ej kawa i chlebek z szynką.
O 7-ej wyszedłem z biura i udałem się na avenida Costanera żeby
odetchnąć świeższym powietrzem (bo upał, 32 stopnie). Myślałem o
tym, co wczoraj opowiadał mi Aldo. Po czym poszedłem do Cecylii
Benedit i poszliśmy razem na kolację. Ja zjadłem: zupa, befsztyk z
kartofelkami i sałatką, kompot. Dawno jej nie widziałem, więc
opowiadała o swoich przygodach w Mercedes. Przysiadła się do nas
jakaś śpiewaczka. Była też mowa o Adolfo i jego astrologii. Stamtąd, już
około 12-tej, poszedłem do Rexa na kawę. Przysiadł się do mnie Eisler,
z którym moje rozmowy są mniej więcej takie: — No, co tam słychać,
panie Gombrowicz? — Niech pan się opamięta na jedną chwilę, Eisler,
bardzo bym pana o to prosił.
Powracając do domu, zaszedłem do Tortoni żeby zabrać paczkę i
rozmówić się z Poczo. W domu czytałem Dziennik Kafki. Zasnąłem
około 3-ej.
Powyższe ogłaszam, abyście wiedzieli jaki jestem w mojej
codzienności.

IX

Sobota
Wybitnie mądre Niezwykle głupie
Głęboko moralne Rażąco niemoralne
Absolutnie realne Szaleńczo nierealne
Bardzo szczere Bardzo nieszczere
Taka jest dwutorowość moich doznań podczas czytania Mascola
(Dionys Mascolo: Le Communisme, relation et communication ou la
dialectique des valeurs et des besoins). Książka przenikliwa i groźna w
swojej wojowniczej monotonii. Cel specjalny tej pracy, to wydobycie na
plan pierwszy w marksizmie teorii potrzeby, jako bazy materializmu
dialektycznego. Lecz przy tej okazji Mascolo krzyżuje ostrze z
intelektualizmem współczesnym, z całym obszarem myśli
niekomunistycznej, a ciosy jego są celne gdyż swojego wroga ma w
sobie — on, typowy intelektualista Paryża, Madrytu lub Rzymu,
bywalec tychże kawiarni, wielbiciel tychże poematów, słuchacz tej
samej muzyki, smakosz tych samych smaków i hodowca nie innych
myśli…
Lecz dlatego — to książka napisana z czujnością, ani na chwilę nie
słabnącą, która przewiduje wszystkie zarzuty. Jak zabezpiecza on swoje
pozycje! Primo: ta książka nie przemawia do ciebie głosem komunisty,
lecz właśnie głosem niezależnego intelektualisty, który zrozumiał
komunizm; ale zarazem (wobec tego, że taka niezależność niezbyt
godzi się z Diamatem) nie jest to dzieło klasycznego intelektualisty, a
tylko człowieka, który „jest dość intelektualistą, aby nie być komunistą
i dość komunistą, aby nie być intelektualistą”. Tu zatem Mascolo
organizuje sobie własne stanowisko między komunizmem a
intelektualizmem klasycznym. Secundo: tu obowiązuje najwyższy
poziom myślenia, tu się myśli na serio i naprawdę — więc nie tylko
krytykuje się Rosję Sowiecką, ale nawet nie ukrywa się faktu, że
komunizm jest najcięższym i najkrwawszym z zadań. Ale mówi się: to
jest nieuniknione; nikt tego nie zahamuje; to jest moralnie i
materialnie konieczne; to imperatyw historii i sumienia. Tertio:
największą i nigdy nie słabnącą energię wkłada się w wykazanie, że
komunizm jest alfą i omegą dzisiejszości, rewizją wszystkich wartości w
skali dotąd nie spotykanej — zasadniczym przewrotem wszystkiego —
jedyną możliwą rewolucją i rewolucją, obejmującą wszystkie możliwe
rewolucje — że jesteśmy w tym tak zupełnie, iż niemożliwe staje się
wszelkie „poza” — i ten to punkt widzenia nadaje tekstowi siłę czegoś
nadrzędnego, ogrom wieloryba, który dźwiga na sobie świat. I Mascolo
niczego bardziej się nie wystrzega, jak rozpowszechnionego wśród
inteligencji komunizującej błędu, który, przyznając komunizmowi
charakter idei, wprowadza go jako ideę, jedną więcej. Nie, komunizm
nie jest ideą, nie jest żadną prawdą, jest tylko czymś co człowiekowi
umożliwia prawdę i ideę. Komunizm, to wyzwolenie człowieka z
materialnych uzależnień, które dotąd nie pozwalały mu myśleć i czuć
prawidłowo, zgodnie z jego prawdziwą naturą. Quarto: miażdżąca teza
o współrzędności ducha i materii, ta myśl fascynująca i objawicielska,
ukazuje się tutaj jak Bóg ukazał się Mojżeszowi — i dyktuje prawo.
To wszystko nie jest rewelacją — ale działanie tych objawień, które
już wielekroć mi się przejadły, staje się znów dotkliwe, ponieważ
zostały one przepuszczone przez pryzmat umysłu takiego mniej więcej,
jak mój, kultury, jak moja — i tu mówi do mnie ktoś mi bliski, na tych
samych, co ja, wychowany mistrzach — kto jednak, idąc po wspólnej ze
mną drodze, doszedł do innego miejsca, skąd odmienna roztacza się
panorama. Dlaczego? Jak to się stało? Kto z nas dwóch zmylił
kierunek? A i to trzeba wyznać, że ludziom, jak ja, o wiele trudniej
oprzeć się komunizmowi, gdyż złączeni są z nim całą swoją tendencją
myślową do tego stopnia, iż ta myśl komunistyczna jest prawie ich
własną myślą — która gdzieś, w jakimś jednym punkcie, zniekształca
się i odtąd staje się obca i wroga. Nietrudno być pogromcą komunizmu
gdy się wierzy w Trójcę Św. Nietrudno — gdy się oddycha minioną
pięknością. Łatwo — gdy się jest wiernym eksponentem swego
środowiska, gdy się jest hrabią, kawalerzystą, ziemianinem,
handlowcem lub przemysłowcem, inżynierem lub lekarzem, członkinią
Stowarzyszenia Ziemianek, konserwatystą lub finansistą,
Sienkiewiczem lub antysemitą. Ale ja? Ja domagający się ludzkości bez
fetyszów, ja, „zdrajca” i „prowokator” w mojej „sferze”, ja, dla którego
kultura współczesna jest mistyfikacją… gdy ręka moja zdziera z mej
twarzy i z innych oblicz maski, gdy to samo pragnienie niefałszowanej
rzeczywistości żyje we mnie i tak intensywnie, gdy kocham te bolesne
narodziny nowego świata i witam go, torującego sobie ścieżki już od
dwustu prawie lat, zdobywającego jedną pozycję za drugą… jakżeż
mogę być w sprzeczności z komunizmem? Sądzę, doprawdy, iż na
własny rachunek i może w sposób bardziej własny i autentyczny niż
wielu z nich, komunistów, przebyłem wstępne fazy tego procesu.
Utrąciłem w sobie Boga. Nauczyłem się myślenia bezwzględnego.
Nauczyłem się, co więcej, piękność moją odkrywać w burzeniu dawnej
piękności, a miłość w rozstawaniu się z dawnymi miłościami. Inne
więzy, które mogły mnie krępować, natury majątkowej, towarzyskiej,
socjalnej, dawno już opadły. Dziś nie ma czci, ani autorytetu, ani
przywiązania, które by mnie hamowały, jestem wolny, wolny i etcetera
wolny! Dlaczego odrzucam komunizm?

Niedziela

Eichler wyjechał na wieś i przeniosłem się na kilka dni do jego
mieszkania. Zanotowałem już w tym dzienniku, że wolę nie lubić sztuki
— to znaczy, że czekam, aby ona mnie się narzuciła — nie należę do
osób, które uganiają się za nią… Otóż obrazy Eichlera zaczęły narzucać
mi się ze ścian tego wąskiego pokoju jakąś treścią, której nie byłem w
stanie odgadnąć. W tym człowieku i w jego malarstwie, które jest
bardzo do niego podobne — i bardzo, uporczywie własne — i czyste,
doprowadzone do maksymalnego wyrazu w skali niezwykle wąskiej
swojego stylu, tkwi jakaś tajemnica „biologiczna” której nie mogę
odgadnąć. Podejrzewałem go o histerię, tymczasem, przy bliższym
poznaniu, odkryłem w nim naturę mocną i zrównoważoną. Tak czy
owak, te barwy, te linie, z takim uporem (będącym cechą sztuki)
powtarzające jedno i to samo w wielorakich kombinacjach formy,
nasunęły mi myśl o „jedwabistej zdradzie” i w braku czegoś lepszego
uczepiłem się tego określenia. Zdrada? Jaka zdrada? Czy można
dociec? Każdy z nas przez inną furtkę wymyka się życiu i milion drzwi
prowadzi na bezmierne pola zdrady. Ale (myślałem, siedząc
naprzeciwko tych form dwulicowych) jakaż bezsilność teorii wobec
istnienia — i Eichler wydał mi się jak woda przeciekająca Mascolowi
przez palce, jak wąż ginący w trawie, jak mrówka, jak owad w
migotliwym listowiu na wietrze.

Poniedziałek

Mógłbym wysunąć przeciw komunizmowi pewne zarzuty natury
intelektualnej.
Filozofia ta z wielu względów nie trafia mi do przekonania — przede
wszystkim zaś dlatego, że, w moim pojęciu, komunizm jest nie tyle
problemem filozoficznym lub etycznym, ile technicznym. Mówicie, iż
na to, aby duch zaczął prawidłowo funkcjonować, potrzeby ciała muszą
być zaspokojone? Twierdzicie, że wszystkim zapewnić trzeba minimum
dobrobytu? Gdzież gwarancja, jednak, że system wasz zdoła zapewnić
dobrobyt? […] — czy w waszych rozumowaniach, gdzie mowa o
wszystkim, lecz nie o technicznej sprawności systemu? Jeżeli
komunizm jest materializmem i poprzez zmianę warunków
materialnych chce wpłynąć na ducha, dlaczegóż tyle prawicie mi o
duchu a tak mało o tym, w jaki sposób byłoby możliwe owo
przezwyciężenie materii? Dyskusja, która powinna się toczyć między
specjalistami od produkcji i organizacji, przewekslowana została na
tory ogólne, jak gdyby chodziło o jakąkolwiek zwykłą filozofię. Ale póki
nie zostanie wyjaśniona możliwość techniczna komunizmu, wszelkie
inne rozważania są tylko marzeniem.
Lecz gdyby nawet czarno na białym z waszych kalkulacji wynikało, że
system wasz podwoi czy też potroi ilość dóbr na głowę, wyzwalając
człowieka z nędzy, to jednak ja osobiście nie byłbym zdolny sprawdzić
tych obliczeń — gdyż ta sprawa techniczna wymaga technicznej wiedzy
o świecie, której ja, nie będąc specjalistą, nie posiadam. Więc mógłbym
jedynie uwierzyć wam — ale, równie dobrze, mógłbym uwierzyć innym
specjalistom, których obliczenia wykazują coś wręcz przeciwnego.
Mamże na tak kruchych podstawach oprzeć mój akces do rewolucji,
która rujnuje całą dotychczasową organizację, stworzoną dla
opanowania natury? Przełknąwszy gładko, na dodatek, wszystek gwałt,
który tym poczynaniom towarzyszy?

Czwartek

Miałbym, na gruncie intelektualnym, wiele innych argumentów
przeciw komunizmowi.
Ale czy nie byłoby właściwsze z punktu widzenia mojej osobistej
polityki, gdybym nie pisał o tym i nawet nie zastanawiał się nad tym?
Artysta,, który da się uwieść na tereny tych spekulacji mózgowych,
jest zgubiony. My ludzie sztuki, ostatnio zbyt potulnie pozwoliliśmy,
aby nas wodzili za nos filozofowie i inni naukowcy. Nie potrafiliśmy
być dostatecznie odrębni. Nadmierne poszanowanie dla prawdy
naukowej przysłoniło nam własną prawdę — w zbyt gorącej chęci
zrozumienia rzeczywistości, zapomnieliśmy, że nie jesteśmy od
rozumienia rzeczywistości, lecz tylko od jej wypowiadania — że my,
sztuka, jesteśmy rzeczywistością. Sztuka to fakt, a nie komentarz
doczepiony do faktu. Nie do nas należy tłumaczenie, wyjaśnienie,
systematyzowanie, dowodzenie. Jesteśmy słowem, które stwierdza: to
mnie boli — to mnie zachwyca — to lubię — tego nienawidzę — tego
pożądam — tego nie chcę… Nauka pozostanie zawsze abstrakcyjna, lecz
głos nasz to głos człowieka z krwi i kości, to głos indywidualny. Nie
idea, lecz osobowość jest dla nas ważna. Nie urzeczywistniamy się w
sferze pojęć, lecz w sferze osób. Jesteśmy i musimy pozostać osobami,
rola nasza polega na tym, aby w świecie, coraz bardziej abstrakcyjnym,
nie przestało rozlegać się żywe, ludzkie słowo. Myślę więc, że literatura
zanadto poddała się w tym stuleciu profesorom i że my, artyści,
będziemy musieli wywołać skandal aby zerwać te stosunki — będziemy
zmuszeni zachować się wobec nauki bardzo arogancko i bezczelnie, aby
odeszła nam ochota do niezdrowych flirtów z formułami naukowego
rozumu. Nasz własny, indywidualny rozum, nasze osobiste życie i
nasze uczucia trzeba będzie przeciwstawić w najostrzejszej formie
prawdom laboratoryjnym.
Może więc byłoby lepiej, abym nie usiłował zrozumieć marksizmu i
pozwolił, aby to zjawisko przenikało mnie o tyle tylko, o ile jest ono w
powietrzu, którym oddycham.
Ale taka ucieczka intelektualna oznaczałaby, że nie jestem w stanie
oprzeć się mu jako konkretna osoba. Raczej więc muszę wejść w to
obce mi królestwo, ale jak najeźdźca, który proklamuje własne prawo.
To muszę powiedzieć: mnie niewiele obchodzą argumenty i kontr-
argumenty, ten kontredans, w którym mędrcy gubią się równie łatwo
jak ostatni laik. Ale, mając bezpośrednie wyczucie człowieka,
przyglądam się waszym twarzom, gdy mówicie, i widzę jak teoria
wykrzywia wam twarz. Nie jestem powołany do stwierdzenia słuszności
waszych racji — mnie o to idzie, aby wasza racja nie przemieniła wam
twarzy w mordę, abyście pod jej wpływem nie stali się odstręczający,
nienawistni i nie do przełknięcia. Nie jestem od kontrolowania idej, a
tylko od bezpośredniego stwierdzenia jak idea wpływa na osobę.
Artysta jest tym, który mówi: ten człowiek mądrze gada, ale on sam jest
głupcem. Albo: najczystsza moralność płynie z ust tego człowieka, ale
strzeżcie się, gdyż on sam, nie mogąc nastarczyć własnej moralności,
staje się szują.
Co o tyle jest, sądzę, wartościowe, że idea w oderwaniu od człowieka
nie istnieje w pełni. Nie ma innych idej, jak ucieleśnione. Nie ma słowa,
które by nie było ciałem.

Poniedziałek

Dramat Mascola i jemu podobnych…
Ten proces duchowy, z którego on wynika — cóż za wspaniałość! Nic
bardziej wstrząsającego niż widok zrywania przez ludzkość wszystkich
kotwic w ciągu ostatnich dwóch stuleci, aby ze statyki przejść w
absolutną dynamikę — od człowieka i świata danych do człowieka i
świata podległych nieustannemu stwarzaniu się — niczym okręt
wypływający z portu na pełne wody. Zburzywszy sobie niebo,
zburzywszy w sobie wszelką stałość, sami sobie objawiliśmy się jako
nieobliczalny żywioł, a nasza samotność i jedyność w kosmosie, to
niesłychane rozpętanie się naszego człowieczeństwa w przestrzeni nie
wypełnionej niczym, oprócz nas, może zdumiewać i przerażać.
Śmiałość tego parcia nie ma paraleli. Ludzie, biorący udział w tym
procesie, jak Mascolo, jak ja, jak cała prawie inteligencja europejska,
słusznie mogliby doświadczać najokropniejszych lęków i skrupułów,
gdyby rzecz nie miała charakteru czegoś nieuniknionego.
A jeśli komunizm stał się dla wielu zjawiskiem tak fascynującym, to
ponieważ stanowi on najsilniejszą, jak dotąd, materializację inteligencji
— to tak jak gdyby zaklęcia najświatlejszych duchów wywołały w końcu
z niebytu siłę społeczną, czyli z ludzi złożoną, zdolną do konkretnego
działania. Ten wilk musiał być wywołany z lasu — teraz idzie o to, aby
nas nie pożarł.
W Mascolu uosabia się dramat inteligencji, która spłodziła
komunizm, aby dać mu się pożreć. W całej tej myśli odkrywa się gra
dwóch elementów, doprowadzonych do wielkiego natężenia, a
wzajemnie się wykluczających: siły i słabości. I tu chyba kryje się klucz
zagadki — dlaczego ta myśl wydaje się zarazem moralna i niemoralna,
mądra i niedorzeczna, trzeźwa i pijana.
Myśl ta, zburzywszy, jak się rzekło, stary porządek metafizyczny —
ujrzała się sam na sam ze światem. I był to świat niezmiernie łatwy —
zdawałoby się — do opanowania przez myśl ponieważ zniknęły
wszystkie hamulce, które myśl hamowały, ponieważ stała się ona
jedynym arbitrem rzeczywistości. Mascolo przeto poczuł się panem
świata (stąd duma i poczucie potęgi, wiejące z tej książki). Ale, z
drugiej strony, gdy Mascolo z wyżyn swoich ogarnął cały świat
spojrzeniem, okazał się on czymś tak oszałamiająco wielkim w swoim
zróżnicowaniu, nie dającym się wyczerpać w swoim ruchu, iż,
zaprawdę, Mascolo, ów władca, poczuł się zgubiony w świecie, a myśl
jego zaczęła mu dyszeć ciężko z przerażenia (stąd panika tej książki).
Lecz z chwilą gdy Mascolo oderwał wzrok od świata, aby
skonfrontować się z własną myślą, znalazł się w kleszczach tej samej
sprzeczności. Oto, z jednej strony — ta myśl to jedyny i najwyższy
sędzia, przewodnik ludzkości, organizator materii. Ale, z drugiej strony
— rzecz nieczysta, uzależniona od bytu, poddana materii, coś co
zaledwie może być nazwane „myślą” w dawniejszym znaczeniu tego
słowa. Więc i na ten widok doznał on zarazem najwyższego upojenia
mocą i najbardziej katastrofalnego poczucia przygniatającej niemocy.
Cóż robić tedy? Czy uwierzyć w siłę myśli i porwać się z nią na świat?
Czy też, nie ufając nadmiernie rozumowi, pozwolić światu aby sam się
stwarzał? W tym drugim wypadku rozum już nie pyta, jaki ma być
świat, a tylko zwężając pole swojego zasięgu: jak ja mam postępować w
świecie? I staje się tym czym był od wieków, to jest narzędziem
rozeznania jednostki, w skali życia indywidualnego. I w tej
zredukowanej skali czuje się pewniejszy.
Lecz Mascolo wybrał pierwszą z tych dróg. Dlaczego? Przede
wszystkim dlatego, że — na pozór — myśli, która uzależnia się od
materii, nie pozostaje nic innego jak przetworzyć materię, że dla
heglisty, który jest marksistą, nie ma po prostu innej drogi, jak tylko ta,
która wiedzie do reformy warunków myślenia, a zatem do reformy
świata. To jednak nie zdołałoby, samo przez się, skłonić myśli Mascola
do tak szalonego skoku na świat cały, ta myśl indywidualna, jeśli choć
trochę pozostało w niej poczucia proporcji, nie zdobyłaby się na czyn
tak zuchwały. I tutaj, aby zrozumieć sytuację Mascola, musimy wziąć
pod uwagę, że jego myśl nie jest bynajmniej jego własną myślą, tylko
myślą zbiorową, wynikiem tysiącletniego procesu, na który złożył się
bezlik indywidualnych osiągnięć. Gdy używam rozumu aby
zdecydować, czy mam wsiąść do tramwaju, nie potrzebuję uciekać się
do owej wiedzy zbiorowej — sam wiem, co mam robić. Gdy jednak
mam rozstrzygnąć jaka powinna być ludzkość, nie mogę dokonać tego
inaczej, jak tylko posługując się myślą skumulowaną bibliotek.
Problem, dotyczący ludzkości, może być rozwiązany tylko myślą
ludzkości, nie — jednostki. Ale ta myśl ludzkości, potężniejsza od
naszej własnej, upaja nas i oszałamia — pcha w dziedzinę rozstrzygnięć
pozaindywidualnych.
Mascolowi zdarzyło się co następuje: że, aby opanować świat, uciekł
się do myśli silniejszej, niż własna; ale tej właśnie myśli nie jest w
stanie opanować i ona to, teraz, rzuca go na świat.

Poniedziałek

Góry. Cordoba. Przybyłem tu, do Vertientes, dziś rano i osiadłem w
pięknym châlet Lipkowskich. Wzrok odrywa się od koni, kur, psów,
krów, aby utonąć w przestrzeni, wypełnionej skomplikowaną geografią
górskich łańcuchów i grzbietów. Panorama.
Czeka mnie jazda do Mendozy.

Wtorek

Ta przygoda Mascola, wyżej opisana, ujawnia się w jego języku, który
jest całkowicie oderwany od rzeczywistości namacalnej, nasycony do
cna abstrakcją, podobny w tym do wszystkich języków, jakimi
przemawia intelekt. Znajdziecie tu tę samą wyższą szkołę jazdy,
polegającą na zachowaniu pozorów swobody gdy, naprawdę,
dokładamy kurczowych wysiłków aby nie spaść z siodła. Ale co chwila
staje się to tak głębokie, że Mascolo w tym tonie, tak subtelne, że
Mascolo wikła się we własnej pajęczynie, tak ogólnikowe, że może mieć
sto innych znaczeń i tak precyzyjne, że to robota zegarmistrza
zawieszonego nad przepaścią. Gdy czytam Mascola, mniej interesuje
mnie myśl sama, którą już znam skądinąd, więcej — rozpaczliwa walka
myśliciela z myślą. Ileż wysiłku! Ale pomnóżcie te wysiłki autora przez
wysiłki jego czytelników, uprzytomnijcie sobie jak te góry sylogizmów
najeżdżają inne, słabsze umysły, które czytają piąte przez dziesiąte po
to aby rozumieć dziesiąte przez dwudzieste, jak w każdej z tych głów
myśl Mascola zakwita innym nieporozumieniem. Więc gdzież
jesteśmy? W krainie siły, światła, precyzji, czy też w brudnym
królestwie niedostateczności?
Siła Słabość
Jasność Ciemność
Metoda Chaos
Triumf Klęska
Jak blisko sąsiadują ze sobą te dwie litanie — dwie siostry! A bardziej
jeszcze dziwi i niepokoi, że to przez nadmiar cnoty myśl stacza się w
grzech. Głupia przez nadmiar mądrości. Słaba wskutek nadmiaru siły.
Ciemna, bo nazbyt spragniona jasności.
Przyjrzyjmy się jeszcze sytuacji Mascola.
On zabrnął… ale mógłby się wyratować… gdyby zachował wolność —
wolność, która pozwala nam wycofać się, gdyśmy zabrnęli. Ta możność
odwrotu, to „sfolgowanie”, wydobycie się z nadmierności w wymiar
bardziej ludzki, swobodniejszy — oto dla mnie jedyna prawdziwa
wolność. Ale dziś nawet wolność stała się sztywna i nadmierna.
Otrzymałem list, zawierający pochwałę, która tak bardzo mi
zasmakowała iż poznałem od razu jak dalece trafia w sedno moich
aspiracji. „Wolność, jaką pan daje w swoim dzienniku, jest
prawdziwsza od profesorskiej, wysilonej wolności Sartre’a”. To
zestawienie ukazało mi znienacka różnicę pomiędzy wolnością, do
której aspiruję tutaj, a tamtą wolnością — intelektualną, i tak
„wysiloną”, że w istocie staje się nowym więzieniem. Ale moja wolność,
to ta zwykła, codzienna, normalna swoboda, potrzebna nam do życia,
będąca sprawą instynktu raczej niż mózgowej medytacji, wolność,
która nie chce być niczym absolutnym — swobodna, czyli byle jaka,
swobodna nawet w stosunku do własnej swobody. Sartry i Mascole
zdają się zapominać, że człowiek jest istotą stworzoną do życia w sferze
średniego ciśnienia, średnich temperatur. Znamy dziś chłód
śmiertelny, znamy ogień żywy, ale zapomnieliśmy sekretów letniego
wietrzyka, który orzeźwia, pozwala oddychać.
Wolność! Na to aby być wolnym potrzeba nie tylko chcieć być
wolnym — potrzeba chcieć być wolnym nie za bardzo. Żadne
pragnienie, żadna myśl za daleko posunięta nie zdoła przeciwstawić się
ekstremizmom. Ale Mascolo zabił w sobie wolność z chwilą, gdy swoje
zwykłe, bezpośrednie wyczucie wolności poddał racjom
intelektualnym. leżelibyśmy zapytali tego niewolnika, czy jest wolny,
odpowie, że tak, że oczywiście — bo wolny jest ten tylko, kto rozumie
swoją zależność od dialektycznego procesu historii itd., itd. Więc jakżeż
ta wolność wyrozumowana może bronić go przed intelektem, jakżeż ta
koncepcja wolności ma zapewnić mu swobodę wobec innych koncepcji
— i o tym, aby cokolwiek mogło spowodować w nim jakieś
rozluźnienie, nie ma mowy.
Mascolo przeto nie może się cofnąć — musi iść ciągle, naprzód — jest
to tak, jak gdyby jechał na rowerze: jeśli stanie, przewróci się. I
Mascolo jest zmotoryzowany, to już nie rower, lecz motocykl —
naładowany myślą zbiorową i zbiorowym cierpieniem, pchany
dynamiką proletariatu. Pchany całym mechanizmem kultury i
cywilizacji, który polega na nieustannym piętrzeniu, na kumulacji. Czy
sądzicie, iż mogłoby go powstrzymać podejrzenie, że z przyśpieszoną
szybkością pędzi ku zadaniu nad siły? Mylicie się grubo: to człowiek,
który stracił swoje centrum. Jeżeli zadanie jest nad siły, to dla niego
oznacza tylko, że on musi siebie samego przerobić, aby być na
wysokości zadania — i stąd on dla siebie jest tylko narzędziem, stąd
Mascolo jest dla Mascola jedną więcej przeszkodą do przezwyciężenia.
I dlatego książka jego jest pisana bardziej jeszcze dla niego samego, niż
dla innych: tu Mascolo przerabia Mascola, odcinając mu, przede
wszystkim, drogi odwrotu. Tak pędzi on na kosmos, pobudzając siebie
do pędu. A im bardziej kosmos staje się olbrzymi i nieuchwytny w całej
przeraźliwej płynności swojego bezmiaru, tym bardziej kurczowo
zaciskają się te palce. Gdyż ta istota ludzka, podobnie jak wszystkie
inne ludzkie istoty, pragnie świata skończonego. Cała dialektyka
rozwoju, stawania się, uzależnienia, jest tu subtelnym kłamstwem
mającym przysłonić jedyną istotną żądzę — skończoności. Rozwala
formę po to aby nadać nową formę — istnieć bez formy nie może — i,
jaka by nie była ta forma, z chwilą, gdy ją wybrał, musi doprowadzić ją
do pełnego urzeczywistnienia. Dlaczego powiedział A? Nie wiadomo.
Ale, gdy powiedział A, musi powiedzieć B.

Środa

Wiatr i kłęby chmur, które z południa walą na szczyty. Samotna kura
na trawniku… dziobie…

Być konkretnym człowiekiem. Być indywiduum. Nie dążyć do
przemiany świata, jako całości — żyć w świecie, przerabiając go o tyle
tylko, o ile to leży w zasięgu mojej natury.
Urzeczywistniać się zgodnie z moimi potrzebami — potrzebami
indywidualnymi.
Nie chcę powiedzieć, że tamta myśl — zbiorowa, abstrakcyjna — że
Ludzkość, jako taka, nie jest ważna. Ale musi być przywrócona
równowaga. Najbardziej nowoczesny kierunek myślenia to ten, który
znów odkryje pojedynczego człowieka.

X

Piątek

W „Wiadomościach” list Jeleńskiego w którym odpowiada na
notatkę Collectora o publikacji moich rzeczy w „Preuves”. Choć
całkowicie zgadzam się z Jeleńskim, że istnieje pewne powinowactwo
pomiędzy mną a Pirandellem (problem deformacji) a także Sartrem (w
Ferdydurke znalazłoby się niejedno przeczucie wschodzącego
egzystencjalizmu), wolałbym nawet aby, jak twierdzi Collector, z moimi
poglądami nie mieli oni wiele wspólnego. Na wszelki wypadek wolę nie
być do nikogo podobny — choć myśl to tylko jeden z elementów sztuki,
choć zdarzało się, że brano myśl najpospolitszą w rodzaju „miłość
uświęca” lub „życie jest piękne” i wydobywano z niej dzieło
olśniewające natchnieniem i zdumiewające oryginalnością i siłą. Czym
jest idea, czym jest nawet wizja świata w sztuce? Same przez się są
niczym — mogą mieć znaczenie tylko ze względu na sposób w jaki
zostały odczute i duchowo wyczerpane, na wysokość swego wzniesienia
i na blask jaki z tej wysokości rozsiewają. Dzieło artystyczne nie jest
sprawą jednej tylko myśli, ani jednego odkrycia, ale tworem powstałym
z tysiąca drobnych inspiracji, tworem człowieka, który w swojej kopalni
zamieszkał i z niej coraz nowy wydobywa minerał.
Ale od Sartrów i Pirandellów pragnąłbym odseparować się z innych
względów — towarzyskiej, światowej natury. Zbyt często się zdarza w
specyficznych warunkach naszego, polskiego, obcowania, że ktoś za
pomocą tych „rozgłośnych nazwisk” usiłuje mnie zlekceważyć i,
nadymając się Sartrem, mówi z politowaniem: Gombrowicz. I na to ja
nie mogę się zgodzić w tym dzienniku, który jest dziennikiem
prywatnym, gdzie idzie zawsze i tylko o sprawy osobiste, gdzie pragnę
bronić mej osoby i wyrobić jej miejsce wśród ludzi.
Ach! Przyjacielu Jeleński!

Wydobyć się na koniec z tego przedmieścia, przedpokoju, kredensu,
stać się nie autorkiem — polskim, czyli podrzędnym, nieprawdaż? —
ale zjawiskiem mającym własny sens i rację! Przebić się przez
morderczą drugorzędność mego środowiska i wreszcie zaistnieć!
Sytuacja moja jest dramatyczna i, rzekłbym, rozpaczliwa — ja już od
dłuższego czasu sugeruję delikatnie tym umysłom, umeblowanym
„rozgłośnymi nazwiskami” że jednak i bez światowej sławy można coś
znaczyć jeśli się jest naprawdę i bezwzględnie sobą; ale oni chcą abym
ja naprzód stał się rozgłośny; dopiero wówczas wciągną mnie do swego
inwentarza i będą się nade mną głowić. W opinii tych wszystkich
polskich roztargnionych koneserów gubi mnie to właśnie, że istnieje
pewna zbieżność pomiędzy mną a myśleniem Sartrów czy też
Pirandellów. Sądzi się przeto, że ja chcę powiedzieć to samo, co oni,
wywalając otwarte drzwi; i że, jeśli jednak mówię coś innego, to dlatego
tylko, że jestem bardziej nieudolny i mniej poważny, a także bardziej
mętny; im wydaje się, na przykład, że moje odczucie formy wraz z jego
konsekwencjami praktycznymi to „nic nowego” i mniemają, że moja
krytyka sztuki to nieprzemyślany grymas, złośliwość i kaprys — z
zarozumiałością snobów (gdyż snob jest zarozumiały nie w poczuciu
własnej wartości, lecz dlatego, że zna kogoś kto wartość posiada) nie
zadadzą sobie trudu sprawdzenia, jaka jest wewnętrzna logika tych
moich reakcji, a ich dusza lokajska będzie zachwycona gdy zdoła ująć
moją duszę jako służebnicę i korną a niezręczną naśladowczym ę
tamtych pańskich duchów.
Mogę bronić się przed tym tylko definiując siebie — wciąż, bez
przerwy siebie określając. Tak długo będę musiał siebie określać aż w
końcu najpowolniejszy ze znawców dostrzeże moją obecność. Metoda
moja polega na tym: ukazać moją walkę z ludźmi o własną osobowość i
wykorzystać wszystkie te osobiste zadrażnienia, jakie powstają między
mną a nimi, dla coraz wyraźniejszego ustalenia własnego ja.

Określić siebie wobec sartryzmów i całej, zaostrzonej, rozpalonej do
białości, myśli współczesnej?
Ależ nic łatwiejszego! Ja jestem myślą niezaostrzoną, istotą średnich
temperatur, duchem w stanie pewnego rozluźnienia… Tym, który
rozładowuje. Jestem jak aspiryna, która, jeśli wierzyć reklamie, usuwa
nadmierny skurcz.

Czytając mój dziennik, jakiego doznajecie wrażenia? Czyż nie
takiego, że wieśniak z Sandomierskiego wszedł do fabryki
roztrzęsionej, wibrującej i spaceruje po niej jakby chodził po własnym
ogrodzie? Oto piec rozżarzony, w którym fabrykują się
egzystencjalizmy, tu Sartre z rozpalonego ołowiu przyrządza swoją
wolność-odpowiedzialność. Tam warsztat poezji, gdzie tysiąc
ociekających siódmym potem robotników w pędzie zawrotnych taśm,
trybów, operuje coraz ostrzejszym nożem superelektromagnetycznym
w coraz twardszym materiale, tam zasię kotły bezdenne, w których
warzą się ideologie, światopoglądy i wiary. Oto czeluść katolicyzmu.
Tam dalej huta marksizmu, tu młot psychoanalizy, oto studnie
artezyjskie Hegla i obrabiarki fenomenologiczne, tam dalej stosy
galwaniczne i hydrauliczne surrealizmu, lub też pragmatyzmu. I
fabryka pędząc i pędząc w łoskocie i wirze produkuje i produkuje coraz
to doskonalsze instrumenty, te zaś instrumenty służą do ulepszenia i
przyśpieszenia produkcji, więc coraz to wszystko staje się potężniejsze,
gwałtowniejsze, bardziej precyzyjne. Ale ja przechadzam się pośród
tych maszyn i wytworów z miną zamyśloną i zresztą bez większego
zainteresowania, zupełnie jak gdybym chodził po sadzie tam u siebie,
na wsi. I co pewien czas, próbując tego lub owego wyrobu (jak gruszkę
lub śliwkę) mówię: — Hm… hm… to jakieś dla mnie za twarde. Albo: —
To, na moją miarę, zbyt obfite. Albo: — Do diabła z tym, to
niewygodne, za sztywne. Lub też: — Ha, nie byłoby to złe, gdyby nie
było takie rozpalone!
Więc robotnicy obrzucają mnie spode łba niechętnym wzrokiem.
Oto, wśród producentów, zjawił się konsument!

Sobota

Tak! Być ostrym, rozumnym, dojrzałym, być „artystą”,
„myślicielem”, „stylistą” tylko do pewnego stopnia i nie być nigdy za
bardzo i właśnie z tego „nie za bardzo uczynić siłę równą wszystkim
bardzo, bardzo, bardzo intensywnym siłom. Pilnować w obliczu zjawisk
gigantycznych własnej, ludzkiej miary. Nie być w kulturze niczym
więcej, jak tylko wieśniakiem, jak tylko Polakiem, ale nawet
wieśniakiem i Polakiem nie być zanadto. Być swobodnym, ale nawet w
swobodzie nie być nadmiernym.
W tym cała trudność.
Albowiem, gdybym wszedł do kultury jako czysty barbarzyńca,
absolutny anarchista, doskonały prymityw lub idealny wieśniak, czy
klasyczny Polak, wy wszyscy przyklasnęlibyście temu natychmiast.
Uznalibyście, że jestem wcale niezłym producentem prymitywu w
stanie czystym.
Ale byłbym wtedy takim samym fabrykantem, jak oni wszyscy — ci,
którym produkt staje się ważniejszy od nich samych. Wszystko co jest
czyste pod względem stylu, to elaborat.
Prawdziwy bój w kulturze (o którym tak mało się słyszy) nie toczy
się, według mnie, między wrogimi prawdami, czy też odmiennymi
stylami życia. Jeśli komunista przeciwstawia swój światopogląd
katolikowi, to jednak są to dwa światopoglądy. A także nie jest
najważniejsza ta inna antynomia: kultura— dzikość, wiedza—
niewiedza, jasność—ciemność, owszem, można by powiedzieć, że to są
zjawiska, które współgrają, wzajemnie się uzupełniając. Natomiast
najważniejszy i najbardziej drastyczny , nieuleczalny spór, to ten, który
wiodą w nas dwa podstawowe nasze dążenia: jedno, które pragnie
formy, kształtu, definicji, drugie, które broni się przed kształtem, nie
chce formy. Ludzkość jest tak zrobiona, że wciąż musi siebie określać i
wciąż uchylać się własnym definicjom. Rzeczywistość nie jest czymś, co
dałoby się bez reszty zamknąć w formie. Forma nie jest zgodna z istotą
życia. Lecz wszelka myśl, która by pragnęła określić tę
niedostateczność formy, też staje się formą i przeto potwierdza jedynie
nasze dążenie do formy.
A więc cała ta nasza dialektyka — filozoficzna, etyczna — toczy się na
tle bezmiaru, któremu na imię niedokształt, który nie jest ani
ciemnością, ani jasnością, lecz właśnie mieszaniną wszystkiego,
fermentem, nieporządkiem, nieczystością i przypadkiem.
Przeciwnikiem Sartre’a nie jest ksiądz. Jest nim mleczarz, aptekarz,
dziecko aptekarza i żona stolarza, są nim obywatele sfery pośredniej,
sfery niedokształtu i niedowartości, będącej zawsze czymś
nieprzewidzianym, niespodzianką. I Sartre w sobie samym znajdzie
przeciwnika z tejże sfery, którego można by nazwać „niedo-Sartrem”. A
ich racje stanowi, że żadna myśl, ani forma w ogóle nie zdoła objąć bym
i, im bardziej wszechobejmująca, tym bardziej kłamliwa.
Czy przeceniam siebie? Naprawdę, wolałbym odstąpić komu innemu
niewdzięczną i ryzykowną rolę komentatora własnych, wątpliwych
osiągnięć, ale w tym sęk, że w warunkach w jakich się znajduję, nikt
tego za mnie nie wykona. Nawet mój nieoszacowany poplecznik
Jeleński. Twierdzę, że na własnym podwórku sporo zdziałałem, aby ten
konflikt z kształtem stał się wyczuwalny.
W moich utworach ukazałem człowieka rozpiętego na prokrustowym
łożu formy, znalazłem własny język dla ujawnienia jego głodu formy i
jego niechęci do formy, specyficzną perspektywą spróbowałem
wydobyć na światło dzienne dystans, jaki istnieje pomiędzy nim a jego
kształtem. Ukazałem w sposób chyba nie nudny, lecz właśnie zabawny,
czyli ludzki, żywy, jak forma powstaje między nami, jak ona nas
stwarza. Wydobyłem na jaw tę sferę „międzyludzkiego” która dla ludzi
jest decydująca i nadałem jej cechy siły twórczej. Zbliżyłem się w sztuce
bardziej może od wielu innych autorów do pewnego widzenia
człowieka — człowieka, którego właściwym żywiołem nie jest natura,
lecz ludzie, człowieka nie tylko umieszczonego w ludziach ale nimi
naładowanego, natchnionego.
Starałem się ujawnić, że ostateczną instancją dla człowieka jest
człowiek, nie zaś żadna wartość absolutna, i spróbowałem dotrzeć do
tego najtrudniejszego królestwa zakochanej w sobie niedojrzałości,
gdzie tworzy się nasza nieoficjalna a nawet nielegalna mitologia.
Uwydatniłem moc sił regresyjnych, ukrytych w ludzkości i poezję
gwałtu, zadawanego przez niższość wyższości.
A jednocześnie związałem ten obszar przeżycia z podłożem moim —
z Polską — i pozwoliłem sobie podszepnąć inteligencji polskiej, że
właściwe jej zadanie nie polega na rywalizacji z Zachodem w
wytwarzaniu formy, lecz na obnażeniu samego stosunku człowieka do
formy i, co za tym idzie, do kultury. Że my w tym będziemy silniejsi,
bardziej suwerenni i skuteczni.
I chyba zdołałem wykazać na własnym przykładzie, że
uświadomienie sobie owego „niedo” — niedokształtowania,
niedorozwoju, niedojrzałości — nie tylko nie osłabia, ale wzmacnia. Iż
może stać się zarodkiem nawet żywotności i rozwoju — podobnie jak
na gruncie sztuki to odmienne (powiedziałbym: niechętne,
lekceważące) podejście do formy może zapewnić odnowienie i
rozszerzenie środków artystycznego wyrazu. Proklamując wszędzie,
gdzie się da, zasadę, że człowiek jest wyższy od swoich wytworów,
dostarczam swobody, jakiej bardzo potrzebuje dzisiaj nasza
pokurczona dusza.
Czy naprawdę, znawcy, jesteście tak krótkowzroczni, że trzeba abym
wam pchał wszystko pod nos? Niczego nie jesteście w stanie
zrozumieć? Gdy jestem wśród tych uczonych, mógłbym przysiąc, że
jestem pośród drobiu. Przestańcie mnie dziobać. Przestańcie skubać.
Przestańcie gdakać i kwakać! Przestańcie z dumą indyczą wydziwiać, że
ta myśl już znana, że tamto już zostało powiedziane — ja nie
podpisywałem żadnego kontraktu na dostawę idej nigdy nie
słyszanych. We mnie pewne idee, będące w powietrzu, którym wszyscy
oddychamy, związały się w pewien specjalny i niepowtarzalny sens
gombrowiczowski — i jestem tym sensem.

Wtorek

La Falda.
Uzdrowisko w górach Cordoby. Na avenida Eden panie i panowie
przy kawiarnianych stolikach popijają refrescos, podczas gdy osły,
przywiązane do drzew, obgryzają korę a głośnik nadaje uwerturę do
trzeciego aktu Traviaty.
Nic nadzwyczajnego — a jednak dla mnie miejsce to jest jak twarze
we śnie — skombinowane — te twarze tak dręczące, które są
połączeniem dwóch oblicz odmiennych, zachodzących jedno na drugie
i wzajemnie się maskujących. Zewsząd spogląda tu na mnie złowroga
Dwoistość, kryjąca sekret ciężki i zawiły. A wszystko dlatego, że byłem
tutaj lat temu dziesięć.
Teraz widzę.
Wówczas — zgubiony w Argentynie, bez pracy, bez oparcia,
zawieszony w próżni, nie wiedzący co będę robić za miesiąc —
zapytywałem siebie z tą ciekawością, dochodzącą nieraz do zupełnie
chorobliwego napięcia, jaką zwykła budzić we mnie przyszłość —
zapytywałem, co będzie ze mną za lat dziesięć.
Podniosła się kurtyna. Widzę siebie przy kawiarnianym stoliku tejże
avenidy, tak, to ja. To ja za dziesięć lat. Kładę rękę na stoliku.
Spoglądam na dom przeciwległy. Wołam na kelnera i proszę un
cortado. Bębnię palcami po stole. Lecz to wszystko ma charakter tajnej
informacji, przekazanej tamtemu sprzed lat dziesięciu i zachowuję się
tak jakbym był widziany przez niego. Ale zarazem widzę jego, gdy
siedział tutaj, może przy tym samym stoliku. Stąd ta okropność
podwójnego widzenia, którą odczuwam jak pęknięcie rzeczywistości,
coś nieznośnego — jakbym sobie samemu zaglądał w oczy.
Głośnik nadaje uwerturę do trzeciego aktu Traviaty.

Środa

Miłosz: La prise du pouvoir.
Bardzo silna książka. Miłosz to dla mnie przeżycie. Jedyny z pisarzy
na emigracji którego naprawdę zmoczyła ta burza. Innych — nie. Byli
wprawdzie na deszczu, ale z parasolami. Miłosz został zmoczony do
nitki, a w końcu huragan zdarł z niego ubranie — wrócił nagi. Cieszcie
się, że przyzwoitości stało się zadość! Przynajmniej jeden z was jest
nagi. Wy, reszta, jesteście nieprzyzwoici — w waszych pantalonach i
kurteczkach rozmaitego fasonu, z waszymi krawatami i chusteczkami
od nosa. Cóż za wstyd!
Nie brak wśród nas talentów, urzekająca, na przykład, jest powieść
Józefa Mackiewicza Przyjaciel Flor, a Straszewicz wytrysnął kaskadą
humoru — ale nikt z nich nie jest dość wtajemniczony. Miłosz wie.
Miłosz wpatrzył się i doznał — jemu w blasku nawałnicy ukazało się
coś… meduza naszego czasu. Od której Miłosz padł, spustoszony.
Spustoszony? Może za bardzo. Wtajemniczony? Czy nie zanadto, lub
raczej — czy nie za bierne to wtajemniczenie? Wsłuchiwać się w swój
czas? Tak. Ale nie — poddawać się czasowi. Trudno jest mówić o tym
na podstawie dotychczasowych jego utworów prozą — Zniewolonego
umysłu i La prise du pouvoir, oraz tomu wierszy Światło dzienne —
gdyż tematyka ich jest specjalna, to rekapitulacja pewnego okresu a
także świadectwo i ostrzeżenie. Ale wyczuwam, że Miłosz pozwolił aby
Historia narzucała mu nie tylko temat, ale i pewną postawę, którą
nazwałbym postawą człowieka przewróconego.
Czyż jednak Miłosz nie walczy? Tak, walczy, ale tymi tylko środkami,
na które zezwala przeciwnik, wygląda to tak jakby on uwierzył
komunizmowi, że jest zdruzgotanym inteligentem, i stanął do
ostatniego, heroicznego boju jako zdruzgotany inteligent. Ten nędzarz,
rozlubowany w hiobowej nagości swojej, ten bankrut, zapamiętały w
bankructwie, dobrowolnie chyba ograniczył swoje możliwości
skutecznego oporu. Błąd Miłosza tak to widzę i jest to bodaj błąd dość
rozpowszechniony — polega na tym, że on redukuje siebie na miarę
biedy, którą opisuje. Lękając się frazesu, odbierając sobie prawo do
wszelkiego luksusu, on, Miłosz, lojalny i rzetelny wobec swoich braci w
nieszczęściu, chce być biedny jak oni. Lecz taka intencja w artyście jest
niezgodna z istotą jego działania, gdyż sztuka to luksus, swoboda,
zabawa, marzenie i siła, sztuka powstaje nie z biedy, ale z bogactwa,
rodzi się nie wtedy gdy się jest pod wozem tylko wtedy, gdy się jest na
wozie. Sztuka ma w sobie coś triumfalnego, nawet gdy załamuje ręce.
Hegel? Hegel niewiele ma wspólnego z nami, gdyż my jesteśmy
tańcem. Człowiek, który nie pozwoli siebie zubożyć, odpowie na
twórczość marksizmu inną twórczością, zaskakującą nowym,
nieprzewidzianym bogactwem życia. Czy Miłosz zdobył się na
dostateczny wysiłek, aby wygrzebać się z dialekty ki, która go spętała?
Jeśli nie — wiem, że to nie wskutek braku sił, lecz wskutek nadmiaru
lojalności. Ale talent nie powinien być zbyt lojalny. Lojalność jest
ograniczeniem, a talent musi dążyć do bezgraniczności. Kolumb gdyby
był zbyt lojalny wobec jajka, nie odkryłby Ameryki. Istnieje jeszcze
wiele nie odkrytych Ameryk. Nie jesteśmy u kresu naszego lądu.
Takie dialogi prowadzę z Miłoszem, czytając go, ale wiem, że one
zbyt niecierpliwe. Te książki są dostarczycielkami nowej rzeczywistości,
ich cel — tak ważny — to oswojenie nas z historią. Przetworzenie — to
kluczowe słowo sztuki — przyjdzie potem.

Piątek

Idąc suchym łożyskiem potoku, który prowadzi do podnóża
Banderity, wspomniałem (bo La Fałda to ręka, która przebiega po
mojej klawiaturze wydobywając zapomniane melodie) bliźniaków, z
którymi tędy chodziłem na wycieczki. Nic bardziej wzniosłego! Cóż za
objawienie! Rozkoszny i jakże natchniony żart Stworzyciela! Dwaj
chłopcy szesnastoletni tak podobni do siebie, iż nigdy nie mogłem ich
rozróżnić w wielkich kapeluszach cowboy‘skich, z oczami
rozbawionymi — ukazywali się zawsze ni stąd ni zowąd, jeden w
pewnej odległości od drugiego, a ich identyczność wzmagała do tego
stopnia ich efekt, że, będąc młokosami i smarkaczami, objawiali się
jednak z potęgą, która wypełniała zda się całą przestrzeń i igrając
odbijała od gór. Wszystko w takim bliźniaku stawało się genialne i
zdumiewające, dowcipne i wspaniałe, ważne i objawicielskie, tylko
dlatego, że gdzieś obok czaił się drugi bliźniak, absolutnie taki sam.
Rozważając tedy wagę i świętość objawienia, któremu dane mi było
ongiś się przyglądać, wracam avenidą Eden. Gdy wtem ktoś mnie łapie
za rękę: — Witoldo! Patrzę, a to bliźniak! Bliźniak, ale z wąsikami! I
jakiś chuderlawy. Ha, bliźniak, ale już nie bliźniak! Bliźniak wyzuty z
dawnego bliźniaka.
Obok młoda kobieta z dwojgiem małych dzieci.
Bliźniak powiedział: — To moja żona.
I zaraz ujrzałem, nieco dalej, drugiego bliźniaka również z wąsikami,
z kobietą i z dzieckiem.

Czwartek

Pani Irena G. z Toronto kropnęła sobie liścik „Do redaktora
’Wiadomości’ Jest to utwór tak piękny, iż wyróżnia się w niezwykłej
kolekcji, jaką stanowią listy czytelników w „Wiadomościach”.
„Od roku 1946 — czytamy — moim hobby jest skrzętne badanie
wśród znajomych ich stosunku do wieszczów jutra”.
Zbadawszy wśród znajomych ich stosunek do wieszczów jutra pani
G. doszła do stanowczego wniosku, iż:
„Mimo wszystko o wielkości pisarza decyduje Vox Populi. Stu
krytyków może krzyknąć, że sztuka jest genialna, ale gdy na sali jest
pusto, sztuka musi zejść z afisza”.
Pani G., nie poprzestając na odkryciu tej prawdy, wyjaśnia jeszcze
dlaczego nie została ona powszechnie uznana.
„A że zezowaci i garść snobów, którzy ulegli demagogii zezowatych,
wydzierają się jak opętane koty, to właśnie dlatego że ich ten Vox
Populi, ten tłum inteligentów, ta najwyższa instancja, nie chce wpuścić
do pałacu sztuki”.
Ale zezowaci nie są w stanie rozdrażnić pani G., przemawiającej w
imieniu najwyższej instancji tłumu inteligentów i, na domiar,
strażniczki pałacu sztuki.
„Ułomki nie mogą drażnić. Ułomki budzą litość . Najbardziej jednak
podoba mi się iście grecki finał:
„Psy szczekają — karawana idzie dalej. Nieprześcigniona,
eskortowana przez Vox Populi, helleńska karawana .

Środa

Dziennik Kafki. W związku z tym zabrałem się ponownie do
przeglądania Procesu porównując go ze sceniczną wersją Gide a. Ale i
tym razem nie udało mi się przeczytać uczciwie tej książki — olśniewa
mnie słońce genialnej metafory, przebijające się przez chmury
Talmudu, ale czytać stronę za stroną, nie, to nad siły.
Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich
artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki
nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne. Z
prawdziwym podziwem, z niekłamanym uznaniem musiałem przerwać
wiele lektur, które nazbyt mnie nudziły. Kiedyś wyjaśni się, z jakiego to
opacznego małżeństwa twórcy z odbiorcami rodzą się utwory
pozbawione artystycznego sex appeal’u. Cóż za hańba! Chwilami mam
wrażenie, że żyje wśród nas, pisarzy, jakieś głupstwo paczące całą naszą
działalność, przed którym nie umiemy się bronić, gdyż ono wciąż
anonimowe. Niekiedy absurd objawia się z bezwstydem rozkraczonej
dziewki i kilka dni temu zdarzyło mi się coś takiego. Siedzę w barze.
Przychodzi pewien Argentyńczyk aby mi pokazać zbiorowe wydanie
utworów poety czylijskiego Pablo De Rokha — tom rozmiarów
podręcznej walizki. Patrzę na walizkę. Otwieram ją. W środku cztery
fotografie autora i trzy fotografie żony autora (też poetka), dalej
odbitka manuskryptu, wstęp autora, w którym mówi, że „ludowi
czylijskiemu oddaję te poematy” (czy coś takiego) tudzież wiele innych
dodatków. Przeskakując po kilkadziesiąt stronic, czytam:
„Wykrzykują twarze zbrodnicze swój blady trójkąt”.
„Słońce potężnie rozgłośne w systemie słonecznym, wóz śmieci pełen
błyskawic”.
„Nawałnica wojenna w codziennym huraganie przekazuje grzmot
zmierzchu”…
Cytuję może niezupełnie ściśle, ale i tak widać, że to wcale dobre,
zupełnie niezła klasa. Ale…
Argentyńczyk powiedział: — To wielki poeta.
Odpowiedziałem nic. Zero. Z tym olbrzymim tomidłem na kolanach
— z tym gigantycznym przedmiotem… materialna wielkość rzeczy
miażdżyła mnie, jak but. I zresztą wiedziałem, że gdybym cokolwiek
powiedział z tego co powiedzieć chciałem, on odpowie, że nie
rozumiem poezji, że nie wniknąłem w duszę czylijską, że nie
wyczuwam metafory lub że nie chwytam podziemnej wibracji słowa.
Więc powiedziałem, że przeczytam i potem szedłem do domu,
dźwigając to i złożyłem to u siebie w kącie, a po kilku dniach musiałem
zabrać to i z powrotem zanieść Argentyńczykowi, co też uskuteczniłem,
a gdy ten olbrzymi przedmiot znalazł się w końcu poza moim obrębem,
musiałem jeszcze wybąkać jakieś słowa, które połączyły się w kosmosie
ze wszystkimi słowami wybąkanymi przy innych podobnych okazjach
przez innych tragarzy, aby zapewnić mistrzowi De Rokha wieczystą
chwałę na wysokościach, amen.
Tak, tak… Ale tom De Rokhi jest tylko karykaturalnym
powiększeniem mikrobu, będącego sekretnym wstydem literatury — że
ona już nie pociąga i nie wabi. Nieszczęśliwi! Was już nikt nie kocha!
Nikomu się nie podobacie! Nikogo nie podniecacie! Was tylko ceni się
— nic więcej…
Jesteście świadectwem dostojeństw Ducha człowieczego i wielkości
Sztuki, ale ludzie was nie lubią.
Sytuację pogarsza fakt, że krytyce współczesnej brak dostatecznej
inteligencji, czy też dostatecznej siły, aby pokonać najtrudniejsze
zadanie: powrócić do spraw elementarnych i wiecznie aktualnych,
które jednak jak gdyby umarły wśród nas dlatego, że są już za łatwe,
zbyt proste. Krytykę stać jedynie na doskonalenie — doskonalenie aż
do absurdu — tego mechanizmu, który dziś nami rządzi i mocą którego
powstają książki coraz lepsze, jako literatura. Ci panowie nigdy nie
odważą się na naruszenie samego systemu, to zresztą przerasta ich
możliwości. Gdyż taki czy inny charakter literatury jest wynikiem
uzależnień, jakie powstają pomiędzy artystą a innymi ludźmi. Jeśli
chcecie aby śpiewak inaczej zaśpiewał, musicie związać go z innymi
osobami — zakochać go w kim innym i zakochać inaczej.
Niewyczerpane są kombinacje stylów, ale wszystkie one są w gruncie
rzeczy kombinacjami osób, oczarowaniem człowieka przez człowieka.
Literatura pozostaje, niestety, romansem starszych, subtelnych panów
wzajemnie w sobie zakochanych i wzajemnie sobie świadczących.
Odwagi! Rozbijcie to zaklęte koło, idźcie na poszukiwanie nowego
natchnienia, pozwólcie aby was ujarzmiło dziecko, szczeniak,
półinteligent, zwiążcie się z ludźmi innej kondycji!
Jak dotąd tylko marksizm zdobył się na taką reformę samej sytuacji
pisarza, poddając go proletariatowi. Lecz naprawdę poddał go tylko
teorii i biurokracji, z czego powstała najnudniejsza literatura w
dziejach. Nie. Nie dokonacie tego wymędrkowanymi i suchymi jak
pieprz teoriami — trzeba aby przypływ odmładzającego czaru, bijącego
z tamtych, niższych warstw, wydobywał was z was. Z chwilą gdy
zdołacie naprawdę zakochać się w niższości, zaczniecie się jej podobać
— ale nawet gdyby miłość wasza była dla niższych braci waszych za
trudna, wy już, zakochani i jawnie zakochani, przestaniecie być
samotni.

XI

Czwartek

Zbyszewskiego artykuł w „Kulturze”, że literatura polska jest bez
szans na rynku światowym — ponieważ życie polskie nie jest dość
potężne aby wzbudzić zainteresowanie. Nieźle to napisane z punktu
widzenia dziennikarskiego. A jaki obmierzły ten tonik z punktu
widzenia sztuki. Mam za złe Zbyszewskiemu, że jego koncepcja gór jest
płaska. Włazi on na szczyty z dziennikarską bezceremonialnością, z
praktyczną „trzeźwością” która stała się ostatnim naszym rozumem. W
tym artykule mówi się o literaturze jak o „produkcji”, która wymaga
„reklamy” i „propagandy”, stoi na „czytelnikach” i szuka wydawców. Do
diabła z tym produkcyjnym językiem planów pięcioletnich! Już
poprzednio wystąpił Zbyszewski z rewelacją niemniej zażarcie
trywializującą: że literatura jest bez szans wskutek kryzysu na odcinku
służby domowej — gdyż, z powodu braku sług, panie nie mają czasu na
lekturę. Można i tak, ale czy ten realizm nie zanadto kuchtowaty? I czy
ów sposób podejścia do spraw literatury nie stanowi sam przez się
odpowiedzi na pytanie, dlaczego literatura polska jest bez szans? Nie,
nie tylko dlatego, że tematyka nasza jest egzotyczna dla świata.
Tematykę można odmienić, ulepszyć… Trudniej zmienić to, że my w
naszym ujęciu literatury jesteśmy albo górnie romantyczni, albo płasko
trzeźwi na poziomie służby domowej — i tertium non datur. Albo
świętość, misja, objawienie — albo czytelnicy, nagrody, wydawcy.
Jesteśmy wielcy po pijanemu, ale trzeźwość nasza jest kucharkowata i
o tym abyśmy umieli pogodzić wielkość z trzeźwością, nie ma mowy.
Słyszałem, że pewna profesorowa zachwyciła się tym artykułem.
Jakżeby nie! Wszak przyjemnie wyjaśnia nam dlaczego jesteśmy nie
uznani, chociaż genialni — a to wyjaśnienie jest w sam raz na miarę
naszego braku genialności, naszej pospolitości.
Wczoraj u Teodoliny trzech mężczyzn — jeden ogolony — drugi
wąsacz — trzeci brodacz — i bardzo byli zdziwieni, że nie mogą się
porozumieć w ocenie sytuacji politycznej na Dalekim Wschodzie.
Powiedziałem: — Dziwię się, że w ogóle ze sobą rozmawiacie. Każdy z
was stanowi inne rozwiązanie twarzy ludzkiej i uosabia odmienną
koncepcję człowieka. Jeżeli brodacz jest w porządku, to gołowąs i
wąsacz są potworami, pajacami, degeneratami i w ogóle absurdem; a
jeśli gołowąs jest właściwym człowiekiem, to potwornością,
niechlujstwem, nonsensem i świństwem jest brodaty. Nuże! Na co
czekacie? Dajcie sobie po mordzie!
Korespondencja Gide’a z Claudelem — cóż za teatrzyk! Jak to
spokraczniało w ciągu paru lat! Nie śmieszy dialog wierzącego z
niewierzącym, ale fraczek… ten fraczek doskonale francuskiej
mondalité, to że wszystko tak literacko wygładzone. Maja naga i Maja
ubrana, Bóg pomiędzy Monsieur Gide i Monsieur Claudel. I naiwności
tego wyrafinowania! Quelle délicatesse des sentiments! Właściwym
autorem tej korespondencji jest służba domowa, to rzeczywiście coś dla
Zbyszewskiego. Gdyż cała ta delikatność wycackana jest i wychuchana
przez ludzi niższych, ten wysoki dialog korzeniami tkwi w gminie — ale
już zapomniał o swoich korzeniach i panoszy się, jakby istniał własnym
życiem. Znów więc objawia się konieczność nawiązania do tej niższej
prawdy, która jest u podstaw prawdy wyższej.
Zosia przyswoiła sobie mój dywan i ozdobiła nim swój pokój
sypialny. Ale gdy mowa o uiszczeniu za dywan trzystu pezów, Zosia
twierdzi, że to nic pilnego. A jej przyjaciółki, Gośka i Hala, podbijają jej
bębenka, goniąc, jak zwykle, w piętkę.
Zaszedłem do kawiarni, gdzie co tydzień zbierają się młodzi poeci
grupy Concreto-Invención (ale może to grupa Madi). Przy stoliku z
dziesięciu poetów rozkrzyczanych w namiętnej dyskusji. Ale ta
kawiarnia ma fatalną akustykę i o tej godzinie pełno ludzi — nic nie
słychać. Więc powiedziałem: — Czyby nie należało przenieść się do
innej kawiarni?… ale te słowa utonęły w powszechnym łoskocie.
Wykrzyczałem je więc, raz i drugi, i dalej krzyczałem je do ucha
sąsiadom, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że oni zapewne krzyczą to
samo — ale jeden drugiego nie słyszy. Dziwny naród ci poeci. Zbierać
się co tydzień w jednym lokalu po to aby nie móc porozumieć się w
sprawie przeniesienia się do innego lokalu…

Wtorek

Z Ernesto Sabato (pisarz argentyński) w barze „Helvético”.
Sabato, który poza pisarstwem naucza filozofii na prywatnym kursie,
wtajemnicza mnie w swoją metodę Mówi: — Hay que golpear (trzeba
uderzyć). Trzeba ich wyrwać z rzeczywistości, do której się
przyzwyczaili i sprawić aby ujrzeli wszystko na nowo, po raz pierwszy.
Gdy znajdą się zupełnie bezradni w tym świecie na nowo ujrzanym,
niepokój zmusi ich do szukania rozwiązań i zwrócą się do nauczyciela…
ale trzeba rozbić wszystko, trzeba stworzyć stan zagrożenia…
To słuszne. Gdyż wiedza, jakakolwiek by nie była, od najściślejszej
matematyki do najciemniejszych sugestii sztuki, nie jest dla
uspokojenia duszy lecz aby ją wprawić w stan wibracji i natężenia.

Sobota

Śmierć Tuwima. Wyobrażam sobie nekrologi. Ale tu, prywatnie,
mogę zanotować: zmarł największy współczesny poeta polski.
Największy? Niewątpliwie. Wielki? Hm…
Nie wprowadził nas w nic, niczego nie odkrył, w nic nie
wtajemniczył, nie dostarczył żadnego klucza. Ale wibrował — tryskał —
olśniewał… magią „poetyckiego słowa”. Taka zmysłowa wibracja
poetyckiej harfy, ziejącej werbalnym luksusem, jest, w sztuce,
najwyższą aspiracją ludów prymitywnych; więc był to poeta, który nie
przynosił nam zaszczytu, nawet trochę nas demaskował. Wstyd polega
na tym, że o każdym wierszu Tuwima możemy powiedzieć, iż jest
„cudowny”, ale na pytanie, co tuwimowskiego wniósł Tuwim w poezję
świata nie potrafimy udzielić odpowiedzi. Gdyż Tuwim, jako Tuwim, to
jest jako osobowość, nie istniał. Harfa bez harfiarza.
Ciekawy jestem, czy nekrologi zdobędą się na ujawnienie tej prawdy.
Myślę iż będą raczej utrzymane w zdrowo konwencjonalnym
poetowatym stylu, z łezką z powodu „zdrady”. Nasze odczucie poezji
jest, jak się rzekło, nieco prymitywne i mocno zmechanizowane, ale
doprowadziliśmy do wielkiej perfekcji nasze mówienie o niej —
mówienie, pełne fioritur, trelów, trylów, w tonie poetyckim, z fałszywie
poetyckim rozczuleniem i z równie fałszywym poetyckim uniesieniem.
Gatunek ten doskonale nadaje się na pogrzeby, przypuszczam więc, że
zostanie uruchomiony przy tej okazji.
Moim zdaniem poezja polska (ale może wszystkie poezje?) nie ruszy
z miejsca póki nie zerwie z trzema okropnymi szablonami: 1. Postawa
poety; 2. Ton poetycki; 3. Forma poetycka. Róbcie, co chcecie.
Próbujcie wyleźć z tego drzwiami czy oknami, mnie wszystko jedno; ale
póki będziecie wewnątrz, nic was nie zbawi.

Piątek

Turyści z bocianich gniazd.
Straszewicz to szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, coś bardzo
polskiego, praszczur Reja i Potockiego, wnuk Sienkiewicza choć także
kuzyn Wiecha — párantela wzbudzająca zaufanie w szerokich kołach
wielbicieli. Straszewicz, choć między innymi karykaturzysta polskości,
jest nasz, swojski, i to jednak mimo wszystko dawne smaki, dawny
sztandar, dawna emocjonalna szlacheckość. Prawie. Nieomal. Nieomal
tylko, gdyż to już w Straszewiczu czysto „funkcjonalne”. Straszewicz to
wczorajsza polskość oderwana od podłoża i promieniejąca w próżni,
działająca z rozpędu. A zatem — spóźniony?
Nie! Humor… Humor… Gdyby Straszewicza obedrzeć z humoru,
byłby zupełnie niemożliwy, byłby duchowo i intelektualnie w
rzeczywistości obecnej indolentem równym… no, po cóż wymieniać
nazwiska, prawie wszystkie nazwiska? Ale humor jest przeinaczeniem
na opak wszystkiego i tak dalece, że prawdziwy humorysta nigdy nie
może być tylko tym czym jest — jest jednocześnie tym czym jest i tym
czym nie jest. Ręka która napisała „podbił lok, opadł lok” to ręka
przekorna Gogolów i pod jej dotknięciem Straszewicz staje się anty-
Straszewiczem, a synteza tej tezy i antytezy daje nam super-
Straszewicza, czyli Straszewicza, który wprawdzie jeszcze jest
Straszewiczem ale już jest czymś szparko wyprzedzającym
Straszewicza. Wyciągnijmy z tego naukę: że w momentach, gdy
okoliczności druzgoczące zmuszają nas do całkowitego przetworzenia
się wewnętrznego, śmiech jest naszą ostoją. On wydobywa nas z nas i
pozwala naszej ludzkości przetrwać niezależnie od bolesnych zmian
naszej powłoki.
Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu, niż my dzisiaj.
I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu — jego roli
wyzwalającej.
Ale śmiech nasz dzisiejszy już nie może być śmiechem żywiołowym,
czyli automatycznym — musi to być śmiech z premedytacją, humor
stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze
zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. I w skali szerszej niż to czyni
Straszewicz. Ten śmiech, dyktowany strasznymi koniecznościami,
powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas
samych i w tym co mamy najdroższego.



Autor Turystów z bocianich gniazd zahaczył mnie w artykule ex re
Trans-Atlantyku. Podaję w skrócie moją replikę, gdyż wyznacza ton
innym moim wypowiedziom. To jedno z pierwszych moich wystąpień
w prasie polskiej po czternastu latach nieobecności. Kiedy, ponownie
urodzony w ojczystym słowie, rozejrzałem się w sytuacji, spostrzegłem
że degrengolada jest w pełnym rozkwicie. W kraju literaturę wzięto za
mordę a na emigracji została ona „zgodzona do służby” — służby
ideałom, ojczyźnie, czytelnikom, wszystkiemu tylko nie własnym
swoim racjom, przeznaczeniom. Ja przeto postanowiłem odezwać się
nie jak wojskowy a jak cywil.
Oto co napisałem pod tytułem Refleksje na marginesie
Straszewicza:

Niedawno temu ukazało się Risum teneatis a już znowu muszę
odpowiadać. Czy nie nudzą publiczności te polemiki? Czy ton naszej
prasy literackiej nie stal się zanadto familiarny?
Nie wydaje mi się złe, aby literaci pisali o sobie i spierali się między
sobą — pod warunkiem, że ich osoby będą pomostem do spraw
wyższych, problemów ogólnych.



Zdawałoby się, że ja jestem tym zarozumiałym, który puszy się
„talentem”, gdy on — Straszewicz — hołduje zacnej skromności.
Tymczasem jest wręcz na odwrót. Ja mówię: — Usiłuję mieć talent. A
cóż mówi Straszewicz? Mówi: — Ja mam talent, ale… patrzcie!…
oddałem go Ojczyźnie w ofierze!
Otóż twierdzę, że talent Straszewicza nigdy nie urzeczywistni się w
pełni, gdyż Straszewiczowi brak czegoś co jest nieodzowne: brak
poszanowania talentu.
Z jakimż, iście polskim, lekceważeniem, odzywa się nasz Czesław o
tych wartościach! Jest pełen wzgardy dla sobków i egocentryków,
którzy ośmielają się brać na serio „talent” w momencie, gdy dzieje się
rzeczywisty dramat: pada Ojczyzna.
Ale… cóż to jest „talent”? Jeżeli głupcy wyobrażają sobie literata
jako faceta, który przesiaduje w kawiarni i, poza tym pisuje od czasu
do czasu za pomocą tegoż bliżej nie określonego, tajemniczego
„talentu”, mniej lub więcej udane powieści i opowiadania, to czas
najwyższy, aby poddali reformie swoje poglądy. Pisarz nie pisze
żadnym tajemniczym „talentem”, ale… sobą. To znaczy, pisze
wrażliwością swoją i inteligencją, sercem i rozumem, całym swoim
rozwojem duchowym i tym natężeniem, tym stałym podnieceniem
ducha, o którym mówił Cyceron, że jest istotą wszelkiej retoryki. Nie
ma w sztuce nic tajemniczego; nic ezoterycznego.
Mogę powiedzieć bez przesady, że „poświęciłem się” literaturze. Dla
mnie literatura to nie kwestia kariery i ewentualnych pomników, ale
wydobycie z siebie tej maksymalnej wartości, do jakiej jestem zdolny.
Jeżeliby się okazało, że to co piszę jest błahe, to jestem przegrany nie
tylko jako literat, lecz jako człowiek. Ale Straszewicz i jemu podobni
traktują literaturę jako dodatek do egzystencji i jej ozdobę — skłonni
są tolerować istnienie literatów póki, jak się rzekło, nie zaczyna dziać
się coś naprawdę poważnego.
W myśl tej filozofii atakowano także Miłosza. — Ach! Ach! Ten
pięknoduch wyniósł się z Kraju, gdy spostrzegł, że nie może tam pisać
wierszy! Nie obchodzi go Kraj, ani cierpienie ludzkie, tylko wiersze!
Ludzie, którzy takie wygłaszają sądy, nie dorośli, moim zdaniem, do
tych zagadnień. Zarówno sztuka, jak ojczyzna, same przez się
niewiele znaczą. Znaczą one bardzo wiele, gdy człowiek, poprzez nie,
wiąże się z istotnymi, najgłębszymi wartościami bytu.



Tchórzostwo! Brak patriotyzmu!
Dziwna rzecz! Trans-Atlantyk, to utwór najbardziej patriotyczny, i
najodważniejszy, jaki kiedykolwiek napisałem. I on to właśnie ściąga
na mnie zarzuty, że jestem tchórzem i złym Polakiem.
Zauważcie, że mogłem nie poruszać tych momentów mojego życia.
Mogłem napisać książkę na zupełnie inne tematy. Nikt nigdy nie
stawiał mi żadnych zarzutów — póki ja sam ich nie wywołałem,
ogłaszając fragmenty Trans-Atlantyku.
Niech wam się nie zdaje, że to wy przyłapaliście mnie na gorącym
uczynku. To ja sam, dobrowolnie i z całą swobodą, przyznałem się do
pewnych uczuć… Ale ujawnienie tych stanów uczuciowych (których i
wy — prywatnie i po cichu — musieliście chyba nieraz doświadczać),
nie było z mej strony cynizmem ani bezwstydem. Mogłem sobie
pozwolić na to, ponieważ miałem za sobą bardzo poważne racje i
ponieważ kierował mną wzgląd na dobro ogólne.
Jakież to racje?
Uważam, że literatura polska powinna obecnie przyjąć kierunek
wręcz przeciwny temu, jaki miała dotychczas. Zamiast dążyć do jak
najściślejszego związania Polaka z Polską, powinna raczej zabrać się
do wypracowania pewnego dystansu pomiędzy nami a Ojczyzną.
Musimy oderwać się uczuciowo i intelektualnie od Polski po to, aby
uzyskać w stosunku do niej większą swobodę działania, aby móc ją
stwarzać.
Musimy — tak sądzę — zdobyć poczucie tymczasowości naszej
obecnej polskości. Bez lego nie zdołamy nadążyć światu.



Można się z tym nie zgadzać. Można to zwalczać. Ale niechże
Straszewicz nie wymaga ode mnie, abym ja służył Ojczyźnie nie
według mego najlepszego rozumienia, a tylko wedle tego, co on
uważa za słuszne.
W takim razie ja miałbym równe prawo nazwać Stras zewie z a
złym Polakiem — gdyż, z mego punktu widzenia, ten emocjonalny
patriotyzm, który on reprezentuje, przyczynił nam najokropniejszych
szkód, zaważył najfatalniej na całej naszą polityce i, co gorzej, na
naszej kulturze. Posłuchajcie, co mówi o nas świat — zastanówcie się
nad tym, jak nas widzą i odczuwają cudzoziemcy. Jesteśmy
przykładem kurczowego patriotyzmu.
Straszewicz człowiekowi takiemu, jak ja, mówi: — Idź pan do
wojska! Bij się pan za Ojczyznę! Jeżeli z czym pragnąłbym bić się, to z
Ojczyzną — o moją ludzką wartość. Ale Straszewicz nie
potrzebowałby mnie zachęcać do walki z Hitlerem i do walki w
obronie umęczonej ludzkości w Polsce, ponieważ — niezależnie od
moich poglądem) na Ojczyznę — znam miarę tych cierpień i miarę tej
nieprawości i nie zamierzam wykręcać się „koncepcjami”, gdy
dokonywuje się zbrodnia.
Ale…
Nie ukrywam, że — podobnie-jak i Stras zewie z — bałem się. Ale ja
może nie tyle bałem się wojska i wojny, ile tego, że, mimo najlepszej
woli, nie mógłbym im sprostać. Nie jestem do tego stworzony.
Dziedzina moja jest inna. Rozwój mój od najwcześniejszych lat w
innym poszedł kierunku. Jako żołnierz byłbym katastrofą.
Przysporzyłbym wstydu sobie i wam.
Czy myślicie, że jeśli patrioci tacy jak Mickiewicz lub Szopen nie
wzięli udziału w walce, to jedynie z tchórzostwa? Czy może raczej
dlatego, że nie chcieli się zbłaźnić? I chyba mieli prawo bronić się
przed tym, co przekraczało ich siły.
Ale może te wyznania są niepotrzebne i niezręczne. Może
wystarczyłoby powiedzieć, że w chwili wybuchu wojny miałem
kategorię wojskową „C”, a potem, gdy stawiłem się w Poselstwie w
Buenos Aires przed komisją lekarską, zaliczono mnie do kategorii „D”.
Dość tego alfabetu. Wolę postawić kropkę nad „i”.



Przyznać trzeba Straszewiczowi, że jest doskonale szlachecki.
Szanuję jego cnoty i nie ujmuję mu zasług, a także mam zrozumienie
dla jego pisarskiego dramatu — ale ten artykuł trąci pamiętnikami
Paska. Wzywa Straszewicz na sądy nad Miłoszem i Gombrowiczem.
Cóż to znaczy? Znowu więc, zamiast poważnej dyskusji, sejm,
rejwach i huczek? Znowu ważkie listy do „Szanownego Pana
Redaktora” rozmaitych wyżywających się kibiców, protesty, kontr-
protesty, ataki i szpile? Czy nie obrzydł wam jeszcze ten żabi rechot
dobywający się z nieruchomych wód waszego stawu?
Nie. Mnie możecie sądzić jedynie czytając bardziej uważnie moje
rzezy — w spokoju i ciszy własnego sumienia.

Niedziela

Z najgłębszą pokorą wyznaję, ja, robak, że wczoraj we śnie ukazał mi
się Duch i wręczył mi Program, złożony z pięciu punktów:
1. Literaturze polskiej, fatalnie spłaszczonej i skapcaniałej, słabowitej
i lękliwej, przywrócić pewność siebie. Stanowczość i dumę, rozmach i
lot.
2. Oprzeć ją mocno na „ja”, uczynić z „ja” jej suwerenność i siłę,
wprowadzić na koniec to „ja” w polszczyznę… ale uwydatnić jego
zależność od świata…
3. Przestawić ją na tory najnowocześniejsze i to nie powolutku, ale
skokiem, ot tak, wprost z przeszłości w przyszłość (gdyż les extrêmes se
touchent). Wprowadzić ją w najtrudniejszą problematykę, w
najboleśniej przełomowe komplikacje… ale nauczyć ją lekkości i
lekceważenia i tego, jak ma zachować dystans…
Nauczyć wzgardy dla idej i kultu osobowości.
4. Zmienić jej stosunek do formy.
5. Zeuropeizować — ale zarazem wyzyskać wszystkie możliwości aby
przeciwstawić ją Europie.
U dołu widniał ironiczny napis: nie dla psa kiełbasa!

Sobota

Wyruszyłem tam gdzie blask oślepia. Naprzód trzydniowa podróż
samochodem do pewnego miasteczka, wysłonecznionego do rozpuku.
Ale tam skończyły się drogi. 70 kilometrów dzielące nas od estancji
przefrunęliśmy aeroplanem.

DIARIUSZ WIEJSKI

Sobota

Wylądowaliśmy gładko na łące niedaleko kępy drzew, płosząc
zbaraniałe krowy — a nie opodal pasły się barany — i wysiadłem z
aeroplanu, ale właściwie nie wiem gdzie południe gdzie północ, i w
ogóle nie rozumiem dobrze, o co chodzi, gdyż pocę się, tak, wypacam
z siebie, a powietrze rozrzedzone i rozżarzone przed oczyma tańczy…
Dwór pośród eukaliptusów rozdartych papuzim wrzaskiem.
Słońce łapką swoją przymruża mi oczy, a jednocześnie spaceruję
między drzewami, ale Sergio coś mówi i duży ptak zrywa się — pocę
się — zrywa się i pocę się — i słyszę, że on mówi czyby nie zapolować.
Ale pocę się. Pocę się i jestem trochę nerwowy! Kapryśny. I zresztą
nudzi mnie, że ten chłopiec robi zawsze to czego się po nim oczekuje,
gdy podają jedzenie siada przy stole, ziewa, gdy jest późno, a gdy
przybywamy na wieś częstuje polowaniem. Poprosiłem aby nadal
przestał nudzić banalnością i postarał się być bardziej
niespodziewany. Nic nie odpowiedział. Muchy brzęczą.

Niedziela

Zbudziłem się dość późno i starałem się zorientować w położeniu,
ale nie tak to łatwo, bo blask słoneczny nie pozwala otworzyć oczu…
widzę tylko piaszczysty grunt pod nogami i, bodaj, mrówki.
Spróbowałem podnieść wzrok i zerknąłem na prawo, a tam krowa,
ale gdy spojrzałem na lewo, także krowa. Szedłem przed siebie pośród
drżeń słonecznych prześlizgujących się przez liście, wtem przede mną
drzewo. A Sergio, który mi towarzyszył, wylazł na drzewo.
Zapytałem, czy nie potrafi wymyślić czegoś bardziej oryginalnego?
Zamiast odpowiedzi, wylazł, ale już chyba bez drzewa. Mówię
„chyba”, gdyż spod zmrużonych powiek nie mogłem dojrzeć i zresztą
rozpływam się…

Poniedziałek

Myślę o mojej pracy, o moim miejscu w literaturze, o mojej
odpowiedzialności, moim przeznaczeniu i moim powołaniu.
Ale komar brzęczy z lewa, nie, z prawa, zieloność przepływa w
niebieskość, papugi szwargoczą i dotychczas me mogłem się
rozejrzeć, gdyż nie chce się a, po wtóre, rozpływam się.
Przypuszczam, że naokoło palmy, kaktusy, gąszcze, pastwiska, bajora
lub może mokradła, ale na pewno nie wiem; zobaczyłem ścieżkę,
poszedłem tą ścieżką, ścieżka zaprowadziła mnie w krzaki pachnące
jak herbata, ale nie była to herbata, po czym spod skrzydeł mego
kapelusza ujrzałem nogi Sergia w pobliżu, z lewej strony. Czego on tu
chciał? Czy pragnął mi towarzyszyć na przechadzce? W przypływie
irytacji zapytałem, czy nigdy nie przestanie być konwencjonalny, gdy
wtem nogi jak gdyby uniosły się nad ziemią i jęły stąpać ponad nią,
na wysokości jakichś 15 cm. Trwało to parę minut. Potem opadły i już
stąpały po ziemi… Użyłem słowa ,jak gdyby” ponieważ nie wierzę aby
to było możliwe i zresztą pocę się, a kapelusz, blask i zarośla
ograniczają pole widzenia. Mandioka.

Wtorek

Nic nie zaszło. Jeśli się nie mylę, przyglądają mi się stada koni, a
także patrzą na mnie krowy w olbrzymich ilościach.
Wieczory są chłodniejsze, ale mimo to w głowie kompot, a w
kościach rozlazłość. Sergio przy kolacji zamiast papierosa zapalił
firankę i już chciałem krzyczeć, ale jak się okazało zapalił ją
niezupełnie, to jest niecałkowicie, raczej połowicznie, co wywołało
pewne zdziwienie jego rodziców, zresztą także połowiczne, a ja
powiedziałem w nastroju jakiejś dobrodusznej pobłażliwości: — No,
no, Sergio, co ty wyrabiasz?

Środa

Roztapiam się i rozpływam, ale wszystko też się rozpływa, gdzie
północ, gdzie południe, nic nie wiem, może ujmuję krajobraz do góry
nogami, ale krajobrazu nie widać, tylko muszki, łodyżki, smużki,
drżenie atmosfery, brzęczenie tonące w blasku. Natomiast Sergio
zaczyna mnie zastanawiać. Dziś przy śniadaniu znów nieco nas
zdziwił gdyż tak jakoś zakręcił, że, wszedłszy do stołowego, jeszcze
raz jakby wszedł do stołowego to jest niejako od wewnątrz, tak to
było jakby z wewnątrz wszedł do wewnątrz, co mu pozwoliło potem z
wewnątrz wyjść do wewnątrz i dopiero z wewnątrz na zewnątrz…
Mówię ,jakby”, „niejako”, bo wszystko to było tylko do pewnego
stopnia, ale niewątpliwie chłopiec ten coraz bardziej oddala się od
szablonu. Rodzice zwrócili mu uwagę, ale tylko do pewnego stopnia,
bo zresztą niepodobna skupić uwagi i pot zalewa, a wszystko
rozmazuje się…

Czwartek

Gdyby nie to, że się pocę, czułbym się poważnie zaniepokojony, a
może nawet zatrwożony, gdyż dzieją się rzeczy dziwne. W samo
południe, w największym rozżarzeniu i rozedrganiu, Sergio dosiadał
konia. Jednakże ku zdumieniu nie tylko swoich rodziców, ale i całej
estancji, wsiadł na konia nie całkiem i galopował niezupełnie, po
czym zsiadł tylko w pewnej mierze i poszedł do swego pokoju ot tak
sobie, nie dość. Miałem dłuższą rozmowę z jego rodzicami, którzy nie
ukrywali swojej troski, roztapiającej się jednak wraz z nimi w
tropikalnym żarze i, w następstwie tej rozmowy, zwróciłem się do
Sergia z prośbą, aby na przyszłość był mniej niespodziewany.
Odpowiedział, że odkąd otworzyłem mu oczy na nie przeczuwane
dotąd możliwości, czuje się jak król i nie zamierza abdykować. To
wysoce mi się nie spodobało i ukazałem mu całą niewłaściwość tych
igraszek, na co odrzekł: — Dobrze, dobrze, tak, naturalnie, myślę że
jednak masz rację… To ,jednak” wskazywało, że jednak nadal upiera
się przy swojej pośredniości, nie zupełności, że jednakże, usiłuje
wyzyskać tę jakąś mętność, mglistość, rozlewność wszystkiego dla
swoich machinacji, że, jednakowoż, wykorzystując iż my musimy
nolens volens przymykać oczy, będzie broił acz może niezupełnie i
pozwalał sobie acz nie całkiem…
Rozmowa nie dała pozytywnego rezultatu, tym bardziej, że
jednocześnie szliśmy ścieżką, która wiodła w zarośla nad bajorem i w
pewnej chwili spostrzegłem, że jestem pośród trzcin a obok mnie,
oprócz nóg Sergia, nogi Chango i Camba, dwóch parobków z estancji.
Wówczas zdarzyło się coś okropnego. Mianowicie wszyscy
przystanęli (ja także) a ręka Sergia dala mi do ręki sztucer podczas
gdy druga ręka wskazywała nagląco coś na kształt trójkąta, w
zielono-żłtawo-niebieskawym światłocieniu, tam, w szuwarach…
Wypaliłem.
Piorun huku wstrząsnął całością…
A coś szurgnęło, skoczyło, zniknęło.
I tylko brzęczenie moskitów. Wobec czego zacząłem iść wraz z nimi
w skwarze i wkrótce znalazłem się w domu. Krokodyl. Krokodyl!
Krokodyl, strzelony, ale niedostatecznie; zabity nie całkiem; trafiony,
ale nie dość… i on teraz przeszywa wszystko dookoła. A do tego huk,
ten huk, który także przeszył i co gorzej przypieczętował, tak,
przypieczętował!!! Piekielny słońca żar. Pot i olśnienie, oszołomienie,
rozwałkonienie, a krokodyl, niezupełny krokodyl tam… Sergio nic nie
mówił, ale wiedziałem, że w to mu graj… i wcale nie zdziwiło mnie
gdy niezupełnie, ale już otwarcie — pofrunął na gałąź i trochę
zaświergotał. Jakżeby nie! Teraz — do pewnego stopnia — teraz, było
nie było — na wszystko może sobie pozwolić.
Przygotowuję się niejako do ucieczki. Pakuję w pewnej mierze
walizki. Krokodyl, niezupełny, niepełny krokodyl! Rodzice Sergia już
prawie wsiedli w pojazd zaprzężony w cztery konie, i nieomal
oddalają się… prawie z pośpiechem… Gorąco. Upał. Żar.

XII

Sobota

Spacerując z Karolem Świeczewskim po San Isidro: wille, ogrody.
Ale — ze wzgórza widzimy — zabłyska w oddali rzeka nieruchoma color
de leon, a po prawej ręce w cieniu eukaliptusów dom Pueyrredonów
biały, stuletni, świecący zamkniętymi oknami, niezamieszkały od czasu
gdy opuścił go Prilidiano. Pomiędzy domem tym, a mną, wielce
arbitralny powstał związek. Zaczęło się od tego, że kiedyś, przechodząc
tamtędy, pomyślałem „a cóż by było, gdyby ten dom stał mi się bliski,
gdyby wtargnął w moje losy i nie z innej przyczyny, jak tylko z tej, że
jest mi całkowicie obcy?” I zaraz potem następująca myśl: „A dlaczego
ten właśnie dom spośród tylu domów nasunął ci takie życzenie,
dlaczego ten właśnie?”, zaraz ta myśl poparła tamtą i odtąd naprawdę
związałem się z domem Pueyrredona. Więc teraz to światło, te krzewy,
te ściany, za każdym razem większe powodują we mnie poruszenie — i
niepokój — i zawsze, gdy tu jestem, załamuję się pod niewymownym
ciężarem a gdzieś, na pograniczu, na krańcach mojej istoty wybucha
krzyk, gwałt, straszna panika… I bardzo jest dla mnie
charakterystyczne, tak, mnie jest właściwe, iż żadne z tych doznań lęku,
przygnębienia, żałości, rozpaczy, nie jest z krwi i kości — że one są jak
gdyby konturami uczuć — i przez to bardziej chyba dotkliwe, niczym
nie wypełnione, najzupełniej czyste. I ciężki ból ten nie przeszkadza mi
w rozmowie ze Świeczewskim.
Rozmawiamy o księdzu Maciaszku.
Ale dom Pueyrredonów jest teraz z tyłu, za mną, i to, że go nie widzę,
wzmacnia jego istnienie. Przeklęty dom, który wtargnął we mnie, a im
mniej go widzę, tym bardziej istnieje. Tam oto, za mną, tam jest! Tam
jest! Tam jest do przesady, do szału, jest i jest ze swymi oknami i
neoklasycznymi kolumnami, a w miarę oddalania mego on, zamiast
rozpływać się, jest coraz silniej! Dlaczego — on? Wszak nie on to
powinien mi towarzyszyć, mnie ścigać, inne są domy moje, dlaczego to
cudze, to obce, białe istnienie w tym ogrodzie czepia się mnie i mnie
dopada? Ale rozmawiam ze Świeczewskim. I wiem, że nie to mam
mówić! Nie tym się zajmować! Nie tu się znajdować! Gdzież jednak?
Gdzie jest miejsce moje? Co mam robić? Gdzie być? Nie jest miejscem
moim kraj rodzinny, ani dom rodziców moich, ani myśl, ani słowo, nie,
prawda jest taka, że nie mam innego domu prócz tego właśnie, tak,
niestety, niestety, jedynym domem moim ów niezamieszkały dom, ten
biały dom Pueyrredona!
Rozmawiając dalej o księdzu Maciaszku, oddalamy się od domu
Pueyrredonów. Ale on, Świeczewski, także jest jakby go nie było i,
nieobecny, ściera na proch zeschnięty badyl.

Wtorek

W Polsce runęła wieża zbyt arystokratycznej kultury i tam wszystko,
prócz kominów fabrycznych, stanie się w obecnym i następnym
pokoleniu karłowate — czy przeto i my, polska inteligencja na
wygnaniu, mamy się kurczyć? Otóż dziwne, ale prawdziwe: choć
zawiśliśmy w próżni, choć stanowimy klasę na wymarciu, „nadbudowę”
pozbawioną „bazy”, choć coraz mniej będzie ludzi zdolnych nas
zrozumieć, musimy nadal myśleć w sposób nieuproszczony i
nieprymitywny, lecz zgodny z naszym poziomem — tak właśnie, jak
gdyby nic się nie zmieniło w naszej sytuacji. Musimy po prostu dlatego,
że to jest w nas naturalne i że nikt nie powinien być głupszy niż jest.
Musimy urzeczywistniać się do końca, dopowiedzieć siebie aż do „zer”,
gdyż tylko zjawiska zdolne do życia bezwzględnego mają prawo
istnienia.

Środa

Wiem dobrze, jaką pragnąłbym mieć kulturę polską w przyszłości.
Pytanie tylko, czy nie rozszerzam na naród programu, który jest tylko
moją osobistą potrzebą. Ale oto on: słabość Polaka dzisiejszego na tym
polega, że jest zbyt jednoznaczny, także — zbyt jednostronny; więc
wszelki wysiłek powinien zmierzać do wzbogacenia go o drugi biegun
— do uzupełnienia go innym Polakiem, zgoła — krańcowo —
odmiennym.
Już pisałem na innym miejscu o tym naszym alter ego, które na
gwałt domaga się głosu. Historia zmusiła nas do hodowania w sobie
pewnych tylko cech naszej natury i jesteśmy nadmiernie tym czym
jesteśmy — jesteśmy przestylizowani. A to tym bardziej iż, wyczuwając
w sobie obecność tamtych, innych, możliwości, pragniemy je gwałtem
unicestwić. Jak, na przykład, przedstawia się sprawa naszej męskości?
Polakowi (w przeciwieństwie do rasy łacińskiej) nie wystarcza, iż do
pewnego stopnia jest mężczyzną, chce on być mężczyzną bardziej niż
jest, rzec można — narzuca sobie mężczyznę, jest tępicielem własnej
kobiecości. I, jeśli się zważy że historia zmuszała nas zawsze do życia
wojskowego i wojowniczego, ów gwałt psychiczny staje się zrozumiały.
Tak to lęk przed kobiecością sprawia iż decyzje nasze stają się sztywne i
zwracają się przeciw nam, zaznacza się w nas niezręczność osób, które
obawiają się, iż nie będą na wysokości swego postulatu, zanadto
„chcemy być” tacy, a nie inni, wskutek czego za mało „jesteśmy”.
Jeśli przyjrzymy się innym naszym cechom narodowym (jak miłość
ojczyzny, wiara, zacność, honor…) to w nich wszystkich dostrzeżemy
ów przerost, wynikający stąd, że typ Polaka, jaki sobie urobiliśmy, musi
tłumić i niszczyć typ, jakim moglibyśmy być, istniejący w nas jako
antynomia. Ale stąd wynika, że Polak jest zubożony ściśle o połowę
siebie samego, przy czym nawet ta połowa, której przyznaje się prawo
głosu, nie może się ujawnić w sposób naturalny. Mniemam, że dziś
właśnie nadszedł moment aby uruchomić tę drugą naszą osobowość —
dzisiaj, nie tylko dlatego że musimy koniecznie stać się luźniejsi, giętsi
wobec świata — także dlatego że ta operacja wymaga niezmiernej
swobody duchowej, która stała się dla nas, poza granicami kraju,
możliwa — ale przede wszystkim dlatego, że to jedyny zabieg zdolny
naprawdę natchnąć nas nową żywotnością, otworzyć przed nami nowe
tereny.
Odkryjemy tego drugiego Polaka, gdy zwrócimy się przeciwko sobie.
A zatem przekora powinna stać się dominantą naszego rozwoju.
Będziemy musieli na długie lata oddać się przekorze, szukając w sobie
tego właśnie, czego nie chcemy, przed czym się wzdragamy. Literatura?
Literaturę powinniśmy mieć akurat przeciwną tej, która dotąd się nam
pisała, musimy szukać nowej drogi w opozycji do Mickiewicza i
wszystkich królów duchów. Literatura owa nie powinna utwierdzać
Polaka w jego dotychczasowym pojęciu o sobie, lecz właśnie
wyłamywać go z tej klatki, ukazywać mu to czym dotąd nie ośmielił się
być. Historia? Trzeba abyśmy się stali burzycielami własnej historii,
opierając się tylko na naszej teraźniejszości — gdyż właśnie historia
stanowi nasze dziedziczne obciążenie, narzuca nam sztuczne
wyobrażenie o sobie, zmusza abyśmy upodabniali się do historycznej
dedukcji zamiast żyć własną rzeczywistością. Ale najdotkliwsze będzie:
zaatakować w sobie polski styl, polską piękność, stworzyć nową
mitologię i nowy obyczaj z drugiej naszej półkuli, z tamtego bieguna —
rozszerzyć i wzbogacić naszą piękność w ten sposób aby Polak mógł
podobać się sobie w dwóch sprzecznych ze sobą postaciach jako ten,
kim jest w tej chwili, i jako ten, który burzy w sobie tego, kim jest.
Dziś już bynajmniej nie idzie o to aby wytrwać w spuściźnie, którą
nam przekazały pokolenia, idzie o to, aby ją w sobie przezwyciężyć.
Marna jest ta kultura polska, która tylko wiąże i przykuwa, godna
uznania i twórcza i żywa ta która wiąże i wyzwala jednocześnie.

Piątek

Wczoraj (czwartek) kretyn znów zaczął mi doskwierać i dolegał
intensywnie cały dzień. Może lepiej byłoby nie pisać o tym… ale nie
chcę prowadzić podwójnej gry w tym dzienniku. Zaczęło się od tego, że
o pierwszej pojechałem do Acasusso do p. Alberto H., przemysłowca i
inżyniera, na śniadanie. Na pierwsze wejrzenie willa jego wydała mi się
zbyt renesansowa, ale, nie zdradzając się z tym wrażeniem, zasiadłem
przy stole, również renesansowym, i zacząłem jeść potrawy których
renesans w miarę jedzenia wydawał się coraz bardziej oczywisty przy
czym rozmowa też skoncentrowała się na renesansie aż w końcu już
zupełnie jawnie a nawet namiętnie zaczęto wielbić Grecję, Rzym, nagie
piękno, zew ciała, Evoe, Pathos i Ethos (?) a także jakąś tam kolumnę
na Krecie. Gdy doszło do Krety, wylazł kretyn, wylazł i zalazł (?) ale nie
renesansowo (?!) tylko już całkiem neoklasycznie kretynicznie (?).
(Wiem że nie powinienem pisać o tym, to brzmi dosyć dziwnie).
O 4-tej wyszedłem, bardzo zmęczony, a tam były drzewka, listki,
domki — przemieszane, zanadto może wylizane i, powiedziałbym,
niezbyt do rzeczy. Mniejsza z tym. Wysiadłszy z kolejki podziemnej
szedłem do kawiarni Rex, gdy wtem z kawiarni Paris (też nie wiadomo
dlaczego jedna kawiarnia przyplątała się do drugiej) zaczęły kiwać (?)
na mnie znajome panie, które niby to siedziały przy stoliku i jadły
biszkopty, maczając je w kremie. Ale mistyfikacja ujawniła się zaraz,
bo, właściwie, siedziały przy blacie, pokrytym emalią i osadzonym na
czterech pogiętych prętach, a jedzenie polegało na wsadzaniu przez
otwór w twarzy, do środka, tego lub owego, przy czym uszy i nosy im
sterczały, a także obcasy wyłaziły im pod stołem to jest pod blatem.
Gadu, gadu o tym i owym, ale widzę, że to jednej to drugiej sterczy (?) i
wyłazi (??) więc w końcu przeprosiłem i odszedłem, tłumacząc się
brakiem czasu.
Socjologicznie.
Nie wiem doprawdy czy mam ciągnąć dalej te zwierzenia, ale
obowiązek publicysty nakazuje mi podać do wiadomości publicznej, że
dzieją się rzeczy już doprawdy zbyt kretyńskie… zbyt kretyńskie aby
mogły być ujawnione i, jak sądzę, na tym właśnie polega cała
spekulacja — że nadmiar kretyństwa nie pozwoli na ich ujawnienie, że
to już zbyt głupie aby dało się wypowiedzieć. Wyszedłszy z kawiarni
Paris, poszedłem do kawiarni Rex. Wtem zbliżył się do mnie nieznany
jegomość i, przedstawiwszy się jako Zamszycki (ale może się
przesłyszałem) powiedział, że od dawna chciał mnie poznać.
Powiedziałem, że bardzo mi przyjemnie, a wtedy podziękował, ukłonił
się i odszedł. Rozwścieczony, chciałem zwymyślać kretyna, gdy wtem
spostrzegłem, że to nie kretyn, gdyż, ostatecznie, chciał mnie poznać i
poznał mnie — więc słusznie zrobił że odszedł. Myślę tedy: kretyn, czy
nie kretyn? Tymczasem naprzód zapaliła się latarnia, potem druga, gdy
druga zapaliła się, zapaliła się trzecia, po czym czwarta, a z czwartą
piąta. Zaledwie piąta zapaliła się, zapala się szósta oraz siódma, ósma i
dziewiąta, ale, jednocześnie, przejeżdża samochód jeden, drugi, piąty,
tramwaj jeden, drugi, dziesiąty, ludzie idą, jeden, drugi, dziesiąty,
piętnasty, a przede mną dom jeden, drugi, trzeci i piętro pierwsze,
drugie, trzecie, czwarte, piąte, szóste, siódme, a na siódmym balkon i
na balkonie — kto? Henryk z żoną! Kiwają na mnie.
Ja kiwam. Ale widzę, choć niezbyt wyraźnie, że coś tam jakby mówili
— a jednocześnie kiwają. Ja kiwam. Mówi on. Mówi ona. Ale co
mówią? Kiwają. Samochody, tramwaje, ludzie, ruch, tłum, zapalają się
reklamy, zewsząd blask, trąbienie, dzwonienie, a oni mówią tam, na
siódmym piętrze. I znowu kiwają. Ja kiwam. Patrzę: kiwa ona, kiwa on.
Więc także kiwnąłem. Wtem patrzę, a on kiwnął… ale, właściwie
mówiąc, już nie kiwnął a tak jakby wkiwnął! Myślę sobie, cóż to jest, co
to znaczy, gdy wtem widzę, że znowu wkiwnął się (doprawdy, nie wiem
jak się wyjęzyczyć, to już zbyt bezczelne, a jednak nie wolno mi niczego
ukrywać) i wkiwnął się w siebie, jak w butelkę. Ja kiwam. Wtem ona
(ale nie, nie nie mogę przecież robić z siebie kretyna; lecz jeśli ujawnić
mam Kretyna, muszę zrobić z siebie kretyna) wtedy ona wykiwała z
niego aż się wychynął i dokiwała mu (ale CO mu dokiwała?!) po czym
oboje rozkiwnęli się z lekka tam i sam i pyf……(Ha, tego już nie mogę
powiedzieć, to nad moje siły!)

Poniedziałek

Co pewien czas wyławiam mgliste aluzje do mojej osoby w
rozmaitych artykułach. A może się mylę? Ale kogóż, jeśli nie mnie, ma
na oku p. Juliusz Sakowski mówiąc o „dogmatycznych obrazoburcach i
zakrystianach podejrzanych wtajemniczeń”, w kogóż, jeśli nie we mnie,
celuje zdanie p. Goetla o „grymasach okazywanych tradycyjnej polskiej
postawie przez niektórych wychodźców, pretendujących do tytułu
intelektualistów”? A chyba i w grecko-rzymskim, parysko-ateńskim,
tucydydesowsko-gibbonowskim felietonie p. Grubińskiego Awantura!
Awantura! na mnie z lekka, ach, jakże z lekka się zerka.
Nie zdziwiłbym się gdyby się nie mylił; gdyż, rzeczywiście, muszę być
dla nich zjawiskiem nieco denerwującym. Co innego, jednak, mnie
śmieszy. Mianowicie, z doboru epitetów, jakimi jestem obstrzeliwany,
wynika, że żaden z tych ludzi nie ma o mnie zielonego pojęcia.
Przymiotnik „zblazowany” zupełnie do mnie się nie nadaje, słowo
„eskapista” wymagałoby znacznego pogłębienia, „intelektualista”
chybia, a także „wolnomyślny pięknoduch” jest do niczego. Te pudła
rodzą się stąd, że oni żadnej mojej książki nie czytali, a jeśli czytali, to
po łebkach.

Czwartek

Vernissage Zygmunta Grocholskiego w Galatei. Na stole — teki
grawiur. Na ścianach — wielkie plansze, nasycone kolorem. Zastygłe w
dumnej abstrakcji kompozycje spoglądają ze ścian na niechlujne
mrowie ludzkie, tłum bezładnych dwunogów przewalających się w
dzikim nieporządku. Na ścianach — astronomia. Logika. Kompozycja.
Na sali — mętlik. Zakłócenie równowagi. Nadmiar niezorganizowanego
konkretu, który przepycha się na wszystkie strony. Z malarzem
holenderskim Gesinusem komentuję jedną z grawiur, na której pewne
masy okiełznane zostały skośnymi napięciami linii i są niczym koń
ściągnięty za uzdę i znieruchomiały w skoku — gdy wtem czyjś tułów
podlazł mi pod biodro. Podskoczyłem. Był to fotograf, zgięty wpół i
celujący swoim pudełkiem w ważniejszych gości.
Wytrącony z równowagi, próbowałem jednak skomponować się jako
tako i z Alicją de Landes jąłem wżywać się w pewną fugę barwną,
poddaną własnemu prawu, ale coś napatoczyło się na mnie z tyłu jak
bawół i hipopotam, barbarzyńsko… Kto? Fotograf, wypięty do
niemożliwości, dający dubleta en face i z profilu.
Co prędzej znowu się skomponowałem i, ujrzawszy znajomych
Francuzów którzy z Aldo Pellegrini, autorem przedmowy do teki,
rozważali logikę wewnętrzną jednego z linearnych układów, poszedłem
do nich… ale o kogo zawadziłem nogą? O fotografa! Odwróciłem się,
aby powiedzieć mu coś nieprzyjemnego, ale… Nagle przede mną jakaś
twarz. Ale nieznana. I znana. Znana? Nieznana? Czyja? Twarz wpatruje
się we mnie i naraz…
— Kogo widzę! Góra z górą! Kopę lat!
Powiedziałem: — Rzeczywiście. Ach, cóż za spotkanie!… Ale dziura.
Ciemność. Pustka. Nie wiem. Nie pamiętam. Męczarnia. Wtem
przyskakuje fotograf, nastawia aparat, pstryk, już po wszystkim, wciska
mi kwitek, 20 pezów. Płacę 20 pezów, biorę kwitek. I wściekły, że po
tylu potrąceniach sfotografował mnie akurat wtedy gdy z głupią twarzą
wlepiałem się w tę twarz nie zapamiętaną, poszedłem do domu, ja,
dziecię chaosu, syn ciemności, ślepego przypadku i bzdury!
A w domu myśl obłędna: — A może to Kowalski, ten którego
poznałem w Mendozie? On, czy nie on?… Gdybym jeszcze raz go
zobaczył — twarz już mi się we wspomnieniu zamazała.
Wtem przypominam sobie fotografię! Przecież mam tę twarz na
fotografii! I naraz tajemna logika, rządząca owym fotografem, olśniła
mnie jakbym na planszy Zygmunta ujrzał najdoskonalsze
zrównoważenie brył i napięć kierunkowych! Pobiegłem pod adres
wskazany na kwitku.
Złośliwość losu! Perwersja logiki! Diabelskość kompozycji! Owszem,
była to logika, ale wiodąca do ostatecznego pohańbienia. Gdym dobił
do wskazanego na kwitku domu, powiedziano mi:
— A, pan także z kwitkiem? Tu już wiele osób przychodziło. Ten
fotograf to oszust, który podał na kwicie fikcyjny adres i tylko udawał
że fotografuje…
(W dodatku ukradł palto Rebinderowi).

Środa

Znów pewna kobieta (bo to najczęściej kobiety; ale ta, to kobieta-
wróg, która mnie zwalcza) zarzuca mi egotyzm. Pisze: „Nie jest pan dla
mnie ekscentryczny, tylko egocentryczny. To jest po prostu faza
rozwojowa (vide Byron, Wilde, Gide) — jedni z niej przechodzą do
następnej fazy, która może być jeszcze bardziej dramatyczna — a inni
nigdzie nie przechodzą, tylko zostają w swoim ego. To też jest tragedia,
ale prywatna. Nie wchodzi do Panteonu, ani do historii”.
Frazesy? Na zdrowy rozum — wymagać od człowieka, aby nie
zajmował się sobą, nie przejmował się sobą i, krótko mówiąc, nie
uważał siebie za siebie, może tylko wariat. Ta kobieta żąda abym
zapomniał że ja jestem ja, a jednak doskonale jej wiadomo, że, gdy ja
będę miał atak ślepej kiszki, ja, ja będę krzyczał, nie ona.
Kolosalny nacisk, jakiemu dziś jesteśmy poddani ze wszystkich stron
— iżbyśmy wyrzekli się własnej egzystencji — jak każdy postulat, nie
dający się zrealizować, doprowadza tylko do skrzywienia i sfałszowania
życia. Ktoś na tyle nieuczciwy wobec samego siebie, iż może
powiedzieć: cudzy ból jest dla mnie ważniejszy niż własny, z miejsca
wpada w tę „łatwość”, która jest matką werbalizmu i wszystkich
ogólników i wszystkiego zbyt gładkiego uwznioślenia. Jeśli o mnie idzie
— nie, nigdy, przenigdy. Ja jestem.
Artysta zwłaszcza, który da się nabrać i ulegnie temu agresywnemu
konwenansowi, jest zgubiony. Nie dajcie się zastraszyć. Słowo „ja” jest
tak zasadnicze i pierworodne, tak wypełnione najbardziej namacalną a
przeto najuczciwszą rzeczywistością, tak nieomylne jako przewodnik i
surowe jako probierz, iż zamiast nim gardzić należałoby paść przed
nim na kolana. Myślę, że raczej nie jestem jeszcze dość fanatyczny w
moim przejęciu się sobą i że nie umiałem — w strachu przed innymi
ludźmi — oddać się temu powołaniu-zadaniu z dość kategoryczną
bezwzględnością, pchnąć tę sprawę dość daleko. Ja jestem
najważniejszym i bodaj jedynym moim problemem: jedynym ze
wszystkich moich bohaterów, na którym mi naprawdę zależy.
Przystąpić do stwarzania siebie i uczynić z Gombrowicza postać —
jak Hamlet, albo don Kiszot — ? — ! —

Czwartek

Dziś u N. na herbatce zeszło się kilku literatów argentyńskich i ni
stąd ni zowąd X. odczytał nam swoje opowiadanie o młodym robotniku
i jego matce, którzy w Stalinie widzieli Chrystusa. Ze znudzeniem
słuchałem tej budującej, sentymentalnej opowieści, bardziej religijnej
niż literackiej. Potem wywiązała się dyskusja i Chamico trafnie
podkreślił wszystkie konwencjonalizmy tudzież banały, którymi
najeżony jest tekst. Nie zabrałem głosu. Mogłem był powiedzieć co
następuje: że żadna literatura burżuazyjna nie sfałszowała w tym
stopniu chłopa i robotnika; że ten smutny zaszczyt przypadł w udziale
pisarzom komunizującym ponieważ ubóstwili proletariat; i że to może
być dramatyczne w skutkach gdyż takie idealizowanie sprawi że
inteligencja partii straci powoli kontrolę nad siłą, którą powołała do
życia — na dłuższą metę może okazać się fatalne że oni, ci
intelektualiści, ogłupiają się konsekwentnie na temat proletariatu.
X. odpowiadając na zarzuty Chamico, mówił o konieczności
uproszczenia… twierdził, że byłby szczęśliwy gdyby mógł zredukować
psychologię do najbardziej elementarnego aspektu, a swój język
literacki do 800 słów najważniejszych… i mówił że sztuka musi
przystosować się do maluczkich, nie, on nie pisze dla wyrafinowanej,
inteligenckiej krytyki, tylko dla ludu!
Ta twarz mistyczna, fanatyczna wydała mi się ciemnością — i
przypomniałem sobie jak w dzieciństwie, na wsi, wieczorem przy
lampie wyczuwałem nieraz że w ciszy, w bezruchu, coś się dzieje bez
przerwy, coś demonicznego — tak właśnie ujrzałem nagle twarz jego:
jak gdyby była poddana Procesowi. Jest coś demonicznego w fakcie, że
człowiek wyższy, kulturalny, ogranicza się na rzecz prostaka. A
jednak… przecież mnie to się dosyć podoba… i nawet mało co mnie tak
zadziwia jak ten akt przemocy, którego dopuszcza się Niższość na
Wyższości. Czy nie było w tym człowieku dynamiki gwałtu i czyż on,
ścieśniony, stłumiony, nie był naładowany siłą, bardziej prężny?
Ja więc nie byłem tak obcy tym stłumieniom, o jakich mówił X. A
nawet powitałbym je gorąco gdyby oznaczały rzeczywisty związek z
ludem. Ale X. nie był poddany ludowi. Tylko doktrynie. Jego — teoria
gwałciła. On w gruncie rzeczy ani na chwilę nie przestawał być
„wyższy” wobec owych robotników, do których podchodził jak
nauczyciel i przewodnik. Ludzie prości nie istnieli dla niego — tylko
„proletariat”. Redukował się wewnętrznie nie dlatego, że poddawał się
cudzej niższości — dlatego, że wypełniał program. Nieznośna jest
papierowość tych Pimków marksizmu! Formuła X. wyglądała jak
następuje: ja, człowiek dojrzały, wyrzekam się mojej inteligenckiej
wyższości aby dobrowolnie służyć proletariatowi i wraz z nim budować
świat racjonalny przyszłości. Ojej, cóż za papier!
Te ich formuły ani na cal nie zbliżyły nas do proletariatu —
gigantyczne zagadnienie wiązania wyższości z niższością stało się od
tego tylko bardziej zakłamane.

Niedziela

Z „Russo” — Aleksandrem Russovichem — pojechałem do quinty
Cecylii koło Mercedes.
Russo jest dla mnie wcieleniem argentyńskiej genialnej
antygenialności. Podziwiam. Mechanizm mózgowy — bezbłędny.
Inteligencja — świetna. Chwytność i chłonność. Wyobraźnia, polot,
poezja, humor. Kultura. Odczucie świata swobodne, bez kompleksów…
Łatwość. Ta łatwość stąd, że on nie chce — nie umie? —
wykorzystywać swoich atutów. Europejczyk uprawiałby to jak żyzne
pole. Pochyliłby się nad sobą, jak nad instrumentem. On zezwala aby
zalety kwitnęły mu w stanie naturalnym. Mogąc być wybitnym, nie
chce — nie umie? — się wybić… Nie chce walczyć z ludźmi. Dyskrecja.
Nie chce się narzucać.
Dobroć. Dobroć go rozbraja. Stosunek jego do ludzi nie jest
dostatecznie zaostrzony. Nie zmaga się z nimi — nie rzuca się na nich.
Nie jest kimś „w ludziach”. Człowiek nie stał mu się przeszkodą do
przezwyciężenia, to syn argentyńskiego rozluźnienia — bo tu każdy żyje
sobie, tu ludzie się nie piętrzą, tu człowiek (w dziedzinie duchowej) nie
używa człowieka, jak tyczki, aby wyskoczyć w górę i człowiek dla
człowieka nie jest (duchowo) przedmiotem wyzysku. Ja przy nim
jestem dzikim zwierzęciem.
Argentyna. Nie on jeden taki. To kraina jeszcze „nie zaludniona” i
niedramatyczna.

XIII

Czwartek

Ten Portugalczyk, narzeczony Dedé, zapytał w pewnej chwili, skąd
się bierze we mnie tyle pogardy dla kobiet i zaraz wszyscy go poparli.
Pogarda? Ależ skąd! Uwielbiam raczej… Choć co prawda dotychczas
nie umiałem odkryć czym jest ona dla mnie w porządku duchowym,
wrogiem czy sprzymierzeńcem? A to oznacza, że połowa ludzkości mi
się wymyka.
Ta łatwość pomijania kobiety! One jak gdyby nie istniały! Widzę
naokoło mnóstwo ludzi w spódnicach, z długimi włosami, o cienkim
głosie, a mimo to używam słowa „człowiek” jak gdyby ono nie było
rozłamane na mężczyznę i kobietę, a także w innych słowach nie
dostrzegam rozdwojenia, które wprowadza w nie płeć.
Odpowiedziałem Portugalczykowi, iż jeśli w ogóle może być mowa o
mojej pogardzie, to tylko na gruncie artystycznym… tak, jeśli zdarza mi
się nimi gardzić to ponieważ są złe, fatalne, jako kapłanki piękności,
objawicielki młodości. Tutaj złość moja wzbiera, w tym nie tylko
drażnią ale i oburzają mnie te złe artystki. Artystki, tak, bo czar jest ich
powołaniem, estetyka ich zawodem, urodziły się aby zachwycać, są
niejako sztuką. Ale cóż za partactwo! Cóż za oszustwo! Biedna
piękności!
I biedna młodości! Wy znalazłyście się w kobiecie po to aby sczeznąć,
ona w gruncie rzeczy jest pośpieszną waszą niszczycielką, patrz, ta
dziewczyna jest młoda i piękna w tym celu jedynie aby stać się matką!
Czyż piękność, czyż młodość nie powinny być czymś bezinteresownym,
nie służącym niczemu, wspaniałym darem natury, ukoronowaniem?…
Ale w kobiecie ten czar służy do płodzenia, on podszyty jest ciążą,
pieluszkami, jego najwyższe urzeczywistnienie pociąga za sobą dziecko
i to oznacza koniec poematu. Chłopiec zaledwie dotknie się
dziewczyny, oczarowany nią i sobą z nią, już staje się ojcem, ona —
matką — a więc dziewczyna to twór, który niby to praktykuje młodość a
właściwie służy do likwidowania młodości.
My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym
aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki
do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii
natury. Lecz m nie idzie o jałowe protesty. Idzie o to, iż ten morderczy
stosunek kobiety do własnego dziewczęcego wdzięku ujawnia się co
chwila i stąd pochodzi ta jej właściwość, iż ona nie czuje naprawdę
młodości i piękności — czuje je mniej od mężczyzny. Patrzcie na to
dziewczę! Jakże romantyczne… ale ten romantyzm skończy się
kontraktem przy ołtarzu z tym oto grubawym adwokatem, ta poezja
musi zostać zalegalizowana, ta miłość zacznie funkcjonować za
pozwoleniem władzy duchownej i świeckiej. Jakże estetyczna… ale nie
ma łyska, ani brzuchacza, ani suchotnika, który by był dla niej dość
odrażający, ona bez trudności odda swoją piękność brzydocie i oto
widzimy ją triumfującą u boku potwora, lub co gorsza u boku jednego z
tych mężczyzn, będących wcieleniem drobnej obrzydliwości. To
piękność, która się nie brzydzi! Piękna, ale nie posiadająca wyczucia
piękności. I łatwość, z jaką myli się smak kobiety i jej intuicja w
wyborze mężczyzny, sprawia wrażenie jakiejś niepojętej ślepoty i,
zarazem głupoty — ona zakocha się w mężczyźnie dlatego że taki
dystyngowany, albo taki „subtelny”, drugorzędne wartości socjalne,
towarzyskie będą dla niej ważniejsze od apolińskich kształtów ciała,
ducha, tak, ona skarpetkę kocha a nie łydkę, wąsik a nie twarz, krój
marynarki nie zaś klatkę piersiową. Odurzy ją brudny liryzm
grafomana, zachwyci tani patos głupca, uwiedzie szyk wykwintnisia,
nie umie demaskować, daje się nabierać ponieważ sama nabiera. I
zakocha się tylko w mężczyźnie ze swojej „sfery”, albowiem nie
wyczuwa naturalnej piękności rodzaju ludzkiego a tylko tę wtórną,
będącą tworem środowiska — ach, te wielbicielki majorów służebnice
generałów, wyznawczynie kupców, hrabiów, doktorów. Kobieto! Jesteś
antypoezją wcieloną!
Ale ona na własnej poezji zna się tyleż, co na męskiej — i w tym jest
równie, a może bardziej jeszcze nieudolna. Gdyby te grafomanki, te złe
malarki własnej krasy, nieudolne rzeźbiarki swojego kształtu, wiedziały
coś niecoś o prawidłach rządzących pięknością, przenigdy nie
wyrabiałyby z sobą tego co wyrabiają. Prawa, o których mówię, znane
każdemu artyście, głoszą:
1. Artysta nie powinien pchać ludziom swego dzieła przed nos,
krzycząc: — To jest piękne! Zachwycajcie się tym, bo jest zachwycające.
Piękność w dziele sztuki winna objawiać się jakby od niechcenia, na
marginesie innego dążenia — dyskretna i nienachalna.
(Ale ona natrętnie częstuje swoją urodą, godzinami udoskonalaną
przed lustrem. Nie wie, co to dyskrecja. Zdradza się co chwila w swojej
żądzy podobania się — więc nie jest królową, ale niewolnicą. I zamiast
objawiać się jak bogini, godna pożądania, objawia się jak straszliwa
niezdarność usiłująca zdobyć niedostępną urodę. Gdy młodzieniec gra
w piłkę dla przyjemności, zdarza mu się, że jest piękny; ona gra w piłkę
ażeby być piękna; więc gra źle ale, poza tym, ta piękność zalatuje
siódmym potem, jest tak wymęczona! Ale nie koniec na tym — bo ona,
mizdrząc się do szaleństwa, zawsze, wszędzie, przybiera jednocześnie
minę jakby mężczyzna nic ją nie obchodził. I mówi: — ach, ja tylko tak
dla estetyki! Któż uwierzy kłamstwu zbyt jawnemu?)
2. Piękność nie może opierać się na oszustwie.
(Pragnie abyśmy zapomnieli o jej brzydotach. Usiłuje nam wmówić
że nie jest kobietą, to jest ciałem, które, jak wszystkie ciała, nigdy nie
może być tylko piękne — które jest mieszaniną piękności z brzydotą,
grą wieczystą tych dwóch elementów (i w tym piękność innego,
wyższego rodzaju). Nikt nie sprawi aby pewne funkcje cielesne nie były
nieczystością. Nikt też nie wyzwoli całkowicie ducha z nieczystości. Ale
ona chce abyśmy Uwierzyli, że jest kwiatem. Stylizuje się na bóstwo, na
„czystość”, na niewiniątko. W tym absurdalnym wysiłku nie jestże
komiczna? Z góry skazana na niepowodzenie? Cóż za maskarada!
Mamże uwierzyć że jest bukietem jaśminu dlatego, że się
uperfumowała? Lub, widząc ją na obcasach półmetrowej wysokości, że
jest smukła? Jedyne co widzę, to iż obcasy nie pozwalają jej ruszać się
swobodnie. Tak to piękność ją krępuje, staje się dla niej paraliżem — to
straszne skrępowanie kobiety, które objawia się w każdym ruchu, w
każdym słowie, ta zmora, że ona nigdy nie może być swobodna z
sobą…)
(I w tym szale samiczym zupełnie traci poczucie efektu, oszukuje
jawnie, sądząc, że zdoła zarazić nas swoją tchórzliwą i kłamliwą
koncepcją ciała (i ducha). Moda! Jakaż potworność! To co w Paryżu
nazywa się elegancją, te wszystkie linie, sylwetki, profile nie sąż
najbardziej niesmaczną z mistyfikacji, polegającą na przestylizowaniu
ciała? Ta przyozdobiła swój przesadny kuper szarfą i myśli, że stała się
majestatyczna; tamta udaje panterę, a ta znów usiłuje swoją zwiędłą
cerę przerobić na Melancholię przy pomocy skomplikowanego
kapelusza. Lecz ten kto ukrywa (nadaremnie) defekt, poddaje się
defektowi. Defekt musi być przezwyciężony — przezwyciężony
prawdziwą wartością w sensie moralnym lub fizycznym. Potwory,
którymi częstują nas paryskie tygodniki mód, owe kreacje Diora, Fatha,
z biodrem wystającym, z linią opływową, z zagiętym paluszkiem,
zastygłe w idiotycznej „dystynkcji” — toż to z punktu widzenia sztuki
szczyt obrzydliwości, tandeta pobudzająca do mdłości, to głupio
naiwne i niezdarnie pretensjonalne, to niesmak bardziej wyzywający i
ordynarny niż wszystko na co mógłby się zdobyć pijany dorożkarz).
3. Piękność ma być suwerenna.
(Dziewko, zwykła dziewko od krów, witaj — królowo! Dlaczego,
powiedz, nie ma w tobie śmiertelnego drżenia, że nie zostaniesz
zaakceptowana? Nie boisz się odepchnięcia.
Wiesz, że nie uroda czyni cię pożądaną, ale płeć — wiesz że
mężczyzna będzie zawsze pożądał twojej kobiecości, choćby ona nie
była wcale estetyczna. Więc twoja uroda nie jest na usługach twojej
płci; nie lęka się, nie drży, nie wysila i jest spokojna, naturalna,
triumfalna… O! Nienatrętna, nienachalna! O, dystyngowana!)

Środa

Śmiertelne są grzechy kobiety „z towarzystwa” w tej jej świątyni — w
estetyce — tam właśnie, gdzie ona powinna być u siebie w domu.
Pomyśleć, że to jest natchnienie mężczyzny, że to są nasze
dostarczycielki liryzmu, że winem z tej beczki musimy się upijać.
Bezkonkurencyjna jest pierwotna piękność kobiety, ta którą
przyozdobiła ją natura — nic wspanialszego ani bardziej
podniecającego i upajającego, że mężczyzna uzyskał młodszą
towarzyszkę, która zarazem jest sługą i panią; i nic cudowniejszego nad
tonację, którą wnosi kobieta, ten śpiew wtórny, będący tajemniczym
uzupełnieniem męskości, ujęciem świata w innej skali, osobną
niedostępną nam interpretacją… Dlaczego cudowność ta uległa tak
okropnej wulgaryzacji? Lecz trzeba tutaj wprowadzić pewne ważne
rozróżnienie: okropna jest kobiecość dzisiejsza, nie kobieta. Nie jest
okropna pojedyncza kobieta, ale ten styl, który między nimi się
wytworzył i któremu każda z nich jest poddana. Kto jednak stwarza
kobiecość? Mężczyzna? Zapewne, mężczyzna jest inicjatorem, lecz
potem one już same zaczynają doskonalić się w tym między sobą i ta
sztuka uwodzenia i czarowania, podobnie jak wszystkie inne, rośnie i
rozwija się mechanicznie — już automatyczna, już tracąca poczucie
rzeczywistości i poczucie miary. Dziś kobieta jest bardziej kobietą, niż
być powinna; jest naładowana kobiecością, która jest silniejsza od niej;
jest tworem pewnego konwenansu społecznego, wynikiem pewnej gry,
która w pewien sposób zestraja mężczyznę i kobietę — aż wreszcie
taniec ten, bez przerwy narastając, staje się zabójczy.
Cóż ja mam z tym robić? Jak się zachować? Z łatwością odnajduję
kierunek przy pomocy zawsze tej samej busoli. Dystans do formy!
Podobnie jak dążę do „rozładowania” mężczyzny, muszę postarać się o
„rozładowanie” kobiety. „Rozładowanie” mężczyzny cóż oznacza?
Wydobyć go spod jarzma tego stylu męskiego który powstaje wśród
mężczyzn jako wzmocnienie męskości, osiągnąć, że poczuje tę męskość
jako coś sztucznego, a swoją wobec niej uległość jako słabość, sprawić
że będzie swobodniejszy w stosunku do Mężczyzny w sobie. Więc tak
samo trzeba wydobyć kobietę z kobiety. I tutaj, jak zawsze w całym
pisaniu moim, cel mój — jeden z mych celów — polega na popsuciu
gry; albowiem tylko gdy milknie muzyka i rozłamują się pary możliwa
jest inwazja rzeczywistości, tylko wówczas staje się nam jawne, że gra
nie jest rzeczywistością, lecz grą. Wprowadzić na ten wasz bal gości nie
zaproszonych; związać was inaczej z sobą; zmusić abyście inaczej siebie
wzajem określali; popsuć wam taniec.
Być może, a nawet jest pewne, moja literatura jest bardziej krańcowa
i szalona niż ja. Nie sądzę aby to wynikało z jakiegoś braku kontroli —
jest to raczej doprowadzenie do ostatecznych konsekwencji formalnych
pewnych oczarowań, które wówczas, w książkach, wyolbrzymiają się —
ale we mnie pozostają one czym były, to jest tylko nieznacznym
odchyleniem wyobraźni, jakąś lekką „inklinacją”. Dlatego, mówiąc
bardziej konkretnie, nigdy nie zdobyłem się ani nie zdobędę na
odmalowanie w sztuce zwyczajnej miłości, zwyczajnego czaru, dlatego
ta miłość, ten czar są u mnie strącone w podziemia, zduszone,
zdławione, dlatego w tej rzeczy nie jestem zwyczajny tylko demoniczny
(groteskowy demonizm!). Ukazując groźne spięcia niecenzuralnych
uroków, wywlekając na światło dzienne liryzm kompromitujący,
pragnę was wykoleić — to kamień, który kładę na szynach waszego
pociągu. Wydobyć was z układu, w którym się znajdujecie, abyście
znów doznali młodości i piękności, ale doznali inaczej…

Niedziela

U Stanisława Odyńca w Mar dcl Plata. Wczoraj późnym wieczorem
na plaży przed kasynem: wiadomy szmer i plusk. Pierś czarnej wody
rosnąca i opadająca. Wytrysk szeleszczącego wachlarza piany aż tutaj,
u moich stóp. Tam, na południe, sylwetka domów na wzgórzu, tu,
przede mną maszt i chorągiew, a na lewo wyłaniający się i tonący,
złamany pal… Zagrzmiało. Wiosna. Sezon rozpocznie się dopiero za
dwa miesiące, a teraz nikogo tu nie ma, pusto i cicho, zamknięte okna
hoteli wlepione w plażę po której błąka się pies, a wiatr porusza sznury,
przeszywa puszki po zeszłorocznych konserwach, kręci jakimś
papierem…
Olbrzymia pustka miasta, wypróżnionego z sześciuset tysięcy ludzi,
śmierć tych ulic, placów, zakładów, domów, sklepów, zamkniętych,
zablokowanych, zakneblowanych nieobecnością ludzką nad oceanem,
który odzyskał nietykalność własnego istnienia i jest już tylko dla
siebie; i cicho najeżdża piasek wybrzeża… Co to jest? Co się tu dzieje?
Coś się dzieje, ale nie wiem co…
Co mianowicie? Idę po plaży granicą owej piany i szukam w sobie
właściwego uczucia, czego, czego więc masz doznać na piasku, który
znów jest pod twymi nogami, w zapachu rybim i słonym, na od zawsze
tym samym wietrze? Czy może doznać wieczności? A może umierania?
Lub Boga odkryć w tym? Doznać nicości własnej lub wielkości? Doznać
przestrzeni lub czasu? Ale nie mogę… coś przeszkadza… ta jedna
okropna rzecz… że to już znane, że niejednokrotnie, tysiąckrotnie było
powiedziane… i nawet wydrukowane!
A ja muszę być oryginalny!
Więc idę dalej na skraju samym pieniącej się smugi z głową
opuszczoną, wpatrzony w piasek, wsłuchany w wieczysty proces, lecz z
sercem spętanym — bo muszę być oryginalny, nie wolno mi powtarzać
za nikim, a najprawdziwsze uczucie jest mi wzbronione dlatego tylko,
że ktoś inny doznał go i wypowiedział. Czekaj, zastanów się… wszak
nikt cię tutaj nie widzi, w tych oknach nie ma żywej duszy, na ulicach
nic oprócz asfaltu i miasto pozbawione tłumu — dlaczegóż nie masz
sobie pozwolić na zwykłą myśl o wieczności, naturze albo o Bogu,
dlaczego wysilasz się i gonisz za czymś nowym, nigdy nie widzianym i
zdumiewającym… nawet tutaj na wybrzeżu po którym chodzi pies?
Patrzcie: oto przystanąłem w słonej świeżości i ciszy, ogarniam
wzrokiem całość tej samotności i waham się… czyby nie oddać się
jednej z tych znanych i zwykłych prawd. A teraz uśmiecham się… to
dlatego iż (przypomniałem sobie) za tydzień odbędzie się w Klubie
Polskim w Buenos Aires dyskusja o moich książkach; i jakbym słyszał
te kwaśne ubolewania: że on sili się na oryginalność, że zatracił w sobie
prostotę i wymyśla sobie uczucia, a wszystko pour épater… Teraz
dochodzę do skalistego brzegu, gdzie wytwarza się szum, woda, z dołu
godząc w głazy i zręby skalne, wytryska — i jod w powietrzu. I znów to
samo wezwanie w niezmiennym falowaniu: bądź zwykły, bądź jak
wszyscy, wszak wolno ci, nikogo nie ma, oto chwila abyś doznał czego
tu od wieków doznawano…
Ale muszę być oryginalny!
Więc za żadne skarby! Za nic! Cóż z tego, że miasto bez ludzi?
Nieobecność to nieprawdziwa, oni są we mnie i za mną, to ogon mój i
pióropusz, a krzyk ich: bądź nadzwyczajny, bądź nowy, wymyśl, doznaj
czegoś jeszcze nie znanego! Uśmiecham się z pewnym zawstydzeniem i
obejrzałem się z lekka naokoło, głowę wtuliłem w ramiona, po czym, w
glorii mojego aktorstwa i w nocy nadchodzącej, zwróciłem się twarzą
do wód. Tak stałem w całej dumie mojej nieprostoty — jako ten kto jest
zmuszany do oryginalności — jako narzędzie okropnego i niepojętego
ducha zbiorowego, który, zmagając się z wieczną identycznością
oceanu prze ku nie znanym sobie rozwiązaniom — zawsze głodny
nowego — z gwałtowną niecierpliwością znudzony tym co już mu jest
wiadome — pożądający wszystkiego co poza nim… Stałem, niwecząc w
sobie dzisiejsze uczucie na rzecz jutrzejszego, zabijając czas
teraźniejszy…
Po czym pustką tych ulic udałem się do domu — ale tak, jak gdyby na
mnie spoglądano.

Sobota

Złość moja na kobiety to ta sama, która każe mi atakować
afektowany poemat, wdzięczącą się powieść, wszelką nieudolną
sztukę… One mnie drażnią… Styl tej kobiecości jest zły… Ale nie o to
przecież chodzi aby podejmować jeszcze raz wieczysty porachunek
mężczyzna—kobieta, który rozgrzewał naszych dziadków i babki. Jeśli
rozwodzę się nad tym, to z innych względów — aktualnych.
Kobieta jest kluczem do mężczyzny. Klucz ten może otworzyć bardzo
wiele, teraz właśnie, w dobie obecnej. I komu? Polakom.
Jeden z wielkich problemów naszej kultury to — przeciwstawienie
się Europie. Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim póki nie
wyodrębnimy się z Europy — gdyż europejskość nie polega na zlaniu
się z Europą, lecz na tym aby być jej częścią składową — specyficzną i
nie dającą się niczym zastąpić. A także: tylko przeciwstawienie się
Europie, która nas stworzyła, może sprawić że staniemy się w końcu
kimś… o własnym życiu.
Więc: przeciwstawić kobietę polską kobiecie europejskiej; albo
kobietę wschodnioeuropejską kobiecie z Zachodu; dojść do tego aby
ona stała się odrębnym natchnieniem. Jeśli odmienicie sobie kobietę,
odmienicie wszystek smak wasz, wszystkie upodobania, dojdziecie do
nowego obyczaju w życiu i w sztuce. Czy istnieje taka możliwość?
Gdybym jej nie dostrzegał — po cóż ględzić o sprawach nie do
urzeczywistnienia? Ale ja uważam, że Polak wbrew stagnacji swojej
myśli, tu, na obczyźnie, i wbrew terrorowi który go dławi tam, w
ojczyźnie, wbrew pustce, która go tu i tam wysysa, gorączkowo
poszukuje siebie. A to oznacza, że znajdujemy się w stadium myśli
radykalnej, zasadniczej, nawet karkołomnej i nie ma dla nas zbyt
krańcowej decyzji.
Czy możemy zmienić sobie kobietę? Czy kobieta może nam się
odmienić?
Nam dotąd kobietę (z grubsza i nieco symbolicznie wyrażając się)
narzucał Paryż. Dlatego takie królowanie Paryża w naszej wyobraźni,
ten śpiew już obrzydły sarmackich paryżan upojonych szarmem, iskrą
elektryczną Ville Lumière. Magia Paryża elektryczno-erotyczna, ale…
odwagi, stańcie się antyparyscy, spróbujcie dojrzeć całą tę obrzydliwość
erotyczną.
Wsłuchajcie się w język miłosny Francuzów, ten z alkowy. Wzrusza
was? Bawi? Rozczula? Czy raczej bylibyście skłonni zwymiotować go,
jako jedną z potworności świata, tę miłość w szlafroku, te triumfujące
majtki, te burżuazyjne figielki w ekstazie rui? Wsłuchajcie się teraz w
ich język miłosny wyższej kategorii. Któryż wolicie? Intelektualno-
zmysłowy, będący lubieżnością mądrego łyska, badającego analitycznie
własne szały, czy szarmancko-salonowy, który czymże jest jeśli nie
podrygiwaniem fraków, tańcem peruk, konfekcją męską i damską w
miarę opieprzoną? Brzydota pieśni miłosnej Francuzów w tym, że ona
stanowi akceptację brzydoty. Francuz pogodził się z brzydotą
cywilizacji, owszem, polubił ją. Dlatego Francuz nie obcuje z kobietą
nagą, ale z kobietą ubraną — oraz z kobietą rozebraną. Venus
francuska to nie naga dziewczyna, ale Madame z pieprzykiem i fort
distinguée. Nie zapach ciała podnieca ich, ale perfuma. Uwielbił on
wszystkie piękności sztuczne takie, jak charme, elegancja, dystynkcja,
dowcip, strój, maquillage — piękności którymi maskuje się dekadencja
biologiczna i wiek podeszły — więc piękność francuska jest
czterdziestoletnia. I jeśli ta piękność zdobyła świat to dlatego właśnie,
że jest rezygnacją — oto coś dostępnego starszym, zamożnym damom
tudzież podtatusiałym causeur‘om i bonvivant‘om, w tym można
wyżyć się na stare lata. Ta piękność zrezygnowana i realistyczna
śpiewa: gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma!
Więc piękność francuska, typ francuskiej kobiety i nasze słowiańskie
podbiła mecenasowe, tudzież mecenasów naszych. Ale, Słowianie!
Czyż, pomimo wszystko, wasz liryzm słowiański nie protestował?
Wszak żyje w was obsesja innej kobiety-dziewczyny. Wszak jesteście w
erotyzmie idealistami. Kobieta snów waszych jest czystsza i prostsza. I
czyż nie ten właśnie idealizm erotyczny powoduje waszą
nieskuteczność w kulturze, która jest i pozostanie sztuką zaspakajania
się namiastkami — tu wszelka kategoryczność smaku nie popłaca. Nie
umieliśmy pogodzić się z rzeczywistością, to jest z cywilizacją, to jest z
brzydotą i podczas gdy Francuzi sprytnie, inteligentnie, rzeczowo
perfumowali, malowali, stroili sobie Francuzki, jakimi obdarzyła ich
natura (i nie zaglądając im w zęby), my śniliśmy… o niepokalanej
Oleńce, prostej Zosi,, naiwnej Baśce… o Iwonce (Germana) i o
Dzikusce (Zarzyckiej)… Ale, choć takie były sny nasze, w rzeczywistości
naszego życia społecznego, towarzyskiego, erotycznego, naszej mody i
obyczaju, tamta francuska piękność zwyciężyła. Dlaczego naród
Wokulskich nie zdołał przemóc w sobie paryżanki? Ale dlatego właśnie,
że ona była bliższa rzeczywistości… nasz „typ” nadawał się do
marzenia… ich — do współżycia…
Dziś jednak, za przyczynieniem się wojny i rewolucji, odmieniły się
role. Teraz, sądzę, mamy rzeczywistość po naszej stronie, przeciw
Paryżowi. Idealizm nasz został zgwałcony. Stratowano nam marzenie.
Do diabła! Przez kilka dobrych lat okupacji niemieckiej ręką bez
rękawiczki dotykaliście nagiego bytu, zniknął wyściełany materac,
który was izolował — to anteuszowe dotknięcie powinno by wypełnić
was siłą. A po wojnie nastąpił komunizm, czyli dalsze zaprzeczenie
idealizmu i ściągnięcie kobiety z nieba na ziemię, a w każdym razie ze
sfery wyższej w niższą, w sferę proletariatu. I to się odnosi tyleż do
kobiet w Kraju, ile do tych, które na emigracji pracują jako krawcowe,
bony, ekspedientki…
Niejedną z nich znam.
Do czegóż aspiruje w nowej sytuacji ta eks-dama? Ależ do tego aby
ani na moment nie przestać być damą. Chce ubierać się elegancko,
choć ta elegancja musi być z konieczności zbiedniała. Chce być modna,
choć jej nie stać na ostatnie modele. Kapelusze jej pozostały paryskie,
aczkolwiek to Paryż z trzeciej ręki. Jej genre wciąż wzdycha do salonu,
choć może to być tylko salon zdeklasowany. Jej gusty i estetyka są
wciąż jeszcze z tamtej epoki — delikatne. Możesz rozmawiać z nią
godzinami i anibyś się domyślił, że coś innego i coś ostrego przeżyła.
Gdybyś była bardziej twórcza, Polko… Przynajmniej — bardziej
zdecydowana oprzeć się na własnych atutach w rozgrywce ze światem.
Nie chcę cię kusić… ale czy nie mogłabyś zbuntować się wewnętrznie
przeciw kobiecie, którą jesteś skoro już nią nie jesteś? Niczego więcej
nie wymagam od ciebie — tylko tej iskry buntu, wyzwalającej twoją
własną rzeczywistość. Bądź kobietą „nie z tego świata — nie ze świata
zachodniej burżuazji. Z jakiego świata masz być? Z proletariackiego?
Ależ skąd, przecież to także nie twój żywioł. Spróbuj być poza jednym i
drugim, a raczej pomiędzy jednym i drugim, pozwól aby twoja sytuacja
podyktowała ci twój styl.
Wcale nie chodzi o to abyś wiedziała, czego chcesz. Wystarczy jeśli
będziesz wiedziała czego nie chcesz. Reszta zrobi się sama. Zwróć się
przeciwko piękności tobie niedostępnej — przyczynisz się w ten sposób
do reformy kobiecości.

Poniedziałek

Wczoraj w Klubie Polskim. Wycelowałem na sam koniec wałkowania
mojej duszy i moich utworów. Referat mnie przychylny był dziełem
Karola Świeczewskiego, a pani Jezierska wygłosiła referat anty… Potem
dyskusja, na zakończenie której zjawiłem się.
Tomasz Mann, wytrawny w tych materiach znawca, powiedział — że,
niewątpliwie, inna będzie sztuka wyrosła od początku w blasku
uznania, a inna ta, która tylko z trudnością i kosztem wielu upokorzeń i
klęsk musi zdobywać sobie powoli miejsce. Jak by wyglądała moja
twórczość, gdyby od pierwszej chwili została ozdobiona wieńcem
laurowym, gdybym do dzisiaj, po tylu latach, nie musiał oddawać się jej
jak czemuś niedozwolonemu, wstydliwemu i niewłaściwemu? A
jednak, gdy wszedłem na salę, większość obecnych powitała mnie
życzliwie i odniosłem wrażenie, że bardzo zmieniły się nastroje od
czasu kiedy ukazały się fragmenty Trans-Atlantyku w „Kulturze”.
Przypisuję to zwłaszcza temu dziennikowi.
A także poinformowano mnie, że większość mówców w dyskusji
wypowiedziała się za mną.
Zanurzony w falującym tłumie, czułem się nieco jak marynarze
Odyssa: ileż syren kuszących w tych twarzach przyjaznych i garnących
się do mnie, idących mi na spotkanie! Nie byłoby może trudne rzucić
się tym ludziom na szyję, powiedzieć: jestem wasz i zawsze wasz byłem.
Ale — ostrożnie! Nie daj się przekupić sympatią! Nie pozwól aby cię
roztopiły mdłe sentymentalizmy i słodkawe porozumienie z masą, w
którym tyle utonęło polskiej literatury. Bądź zawsze obcy! Bądź
niechętny, nieufny, trzeźwy, ostry i egzotyczny. Trzymaj się, chłopcze!
Nie daj się swoim oswoić, przyswoić! Twoje miejsce nie jest wśród
nich, ale poza nimi, jesteś jak sznur, zwany przez dzieci skakanką —
wyrzuca się go przed siebie aby przeskoczyć.

Wtorek

Felietony. Dochodzi mnie z felietonów groźny pomruk lwów na
uwięzi. Nie wiem, czy ktoś je poskramia, czy też one same wolą na razie
wstrzymać się od skoku, komentując się póki co okropnie morderczymi
aluzjami. Prasa emigracyjna na przestrzeni bieżącego i ubiegłego roku
obfituje w zakonspirowane trucizny pod moim adresem. Czytam, na
przykład, w pewnym artykule o „grymasach okazywanych tradycyjnej
polskiej postawie przez niektórych wychodźców, pretendujących do
tytułu intelektualistów”. O kim tu mowa? Albo to o „dogmatycznych
obrazoburcach i zakrystianach podejrzanych wtajemniczeń”. Któż to
może być? Czytam dalej, że pewien arcynowoczesny dramat jest bardzo
nudny i niezrozumiały, lub też, że powieść Iksa jest tysiąc razy lepsza
od pewnej powieści, mętnej i w najgorszym guście, aspirującej do
odkrywczości. O jaki dramat, jaką powieść chodzi?
Nie dziwię się Felietonom. Ja na ich miejscu byłbym równie
zdenerwowany. Wszystko w naszym uśpionym królestwie na emigracji
funkcjonowało należycie, role były podzielone jak trzeba, bractwo
wzajemnie sobie podkadzało ku powszechnemu zadowoleniu, gdy
wtem skądś, z Argentyny, wyskoczył facet, który właściwie nie należy
do ferajny — i facet ten, sam siebie ogłosiwszy Pisarzem i żadnego z
Felietonów nie pytająco pozwolenie, nie tylko wydał powieść i dramat
wyłamujące się z linii i obrażające uczucia, ale w dodatku z całą
bezczelnością zaczął ogłaszać Dziennik Pisarza. Nie uzyskawszy
niczyjej aprobaty i będąc zgoła nie uznany przez gremium! A w
dodatku każde słowo tego dziennika pisane jest pod włos. Co za
skandal! Podziwiać trzeba flegmę lwów. Myślałem, że lwy rozszarpią
mi nogawkę, a tymczasem jak dotąd tylko takie felietonowe skubnięcia
zza płota.
Gdyby piśmiennictwo polskie na emigracji nie było w znakomitej
(znakomitej!) większości swojej nieruchomą kałużą, odbijającą
przebrzmiały księżyc, gdyby nie było gaworzeniem, przelewaniem z
pustego w próżne, gonieniem w piętkę dookoła Wojtek, gdyby nie było
krowim przeżuwaniem wczorajszego pokarmu, gdyby stać was było na
coś więcej niż na rozkoszny felieton na dwóch łapkach wdzięczący się
do czytelnika, już dawno byłbym z wami w uczciwej i otwartej wojnie.
Zamiast krętych, odtylnych pośladkowato anonimowych
podszczypnięć, uderzono by na mnie z frontu, miałbym do czynienia z
polemiką rzetelną, która nie pyta jak ośmieszyć i oszkalować wroga w
oczach publiczności insynuacjami, ale lojalnie szuka jego prawdy i
uderza w nią całą siłą wewnętrznego przekonania. Taka polemika
przekracza wszakże siły Felietonów. Felietony nie zamierzają dostać się
do mojej prawdy, tylko do mojej… żeby ją przyszczypnąć. Felietony nie
mogą ze mną polemizować, gdyż ich chytre i głupie kalkulacje nakazują
przemilczać mnie i nie robić mi reklamy. Dla Felietonów wszystko w
ogóle sprowadza się do personaliów, do głupiej taktyki i równie głupiej
strategii. Felietony musiałyby zresztą zacząć od gruntowniejszego
zapoznania się z moją literaturą i zastanowienia się nad nią, na co ich
nie stać, gdyż stać je jedynie na aluzje, grymasy, dowcipy, kopniaki i
inne piruety. Felietony na wszelki wypadek wolą nie rozpatrywać mnie
poważnie, gdyż wówczas okazałoby się że nie jestem żadnym
skandalem, a tylko rzetelną, choć może nieudaną (nikt nie jest
nieomylny) próbą odnowienia naszej myśli i przystosowania jej do
naszej rzeczywistości. Ale Felietony wolą abym był skandalem gdyż to
bardziej odpowiada ich demimondeńskiej psychice i pozwala na
strojenie minek.
To zaszczebiotanie naszego życia publicznego przez felieton skończy
się niedobrze. Wszystko zamieni się nam w siekaninę i w wieczyste
podrygiwanie przed czytelnikiem. Nie ma mowy aby w tych warunkach
mogło urodzić się coś nie na miarę żurnalizmu. Króluje już nawet nie
pompatyczny, dawniejszy, frazes, ale anegdota. Jesteśmy gronem
turystów przerzucających się dowcipkami i powiedzonkami. A na
pustce naszej bezmyślności, na kupie zblazowanej, felietonowej nicości
rozsiadł się nasz odwieczny Wiersz Liryczny i wyje w niebo jak zmokły
pies.

Piątek

Wojowniczy esej Przeciw poetom [1] powstał z irytacji, bo przez
długie lata warszawskie i niewarszawskie drażnili mnie ci poeci swoją
„poetyckością” natrętną i konwencjonalną — miałem już tego po uszy.
To w pierwszym rzędzie reakcja na środowisko i jego genre
nieszczęśliwy. Ale ta złość zmusiła mnie do zwentylowania całego
problemu wierszopisarstwa.
Dlaczego batalia, która się wywiązała w prasie z tego artykułu, nie
wniosła nic godnego uwagi?
Moi oponenci, gdyby chcieli zrozumieć właściwie moje wystąpienie,
musieliby ująć je na tle wielkie; rewizji wartości, która odbywa się teraz
na wszystkich polach. Na czym polega? Na ujawnieniu kulis naszego
teatru. Na ujawnieniu, że zjawiska nie są tym, za co chcą uchodzić.
Rewidujemy moralność, idealizm, świadomość, psychikę, historię…
Począł się w nas głód rzeczywistości, powiał wiatr zwątpienia, on to
zatargał naszą maskaradą…
Miałażby tylko sztuka pozostać tabu — czyż ona przede wszystkim
nie domaga się rewizji — jeszcze jednej rewizji — jeszcze
drastyczniejszej rewizji? Ależ to stajnia Augiasza! Nic nie jest tak
głupie, jak właśnie to: nasze obcowanie ze sztuką.
Mówicie że ta instytucja — poezji wierszowanej — funkcjonuje od
tysięcy lat i że wszyscy są wielbicielami wierszy? Oto powód aby nieco
skontrolować to uwielbienie. Cytujecie sławne nazwiska poetów?
Sławniejsze od nich ulotniły się z dymem w płomieniach naszej
rosnącej nieufności.
Ależ na próżno bym oczekiwał, że moje znaki zapytania zostaną
wzbogacone przez tych co wystąpili z polemiką — oni umieli to zwęzić
tylko do takich, na przykład, argumentów: Gombrowicz twierdzi, że
wiersze się nie podobają, ale gdy deklamowałem wiersze żołnierzom,
widziałem na ich twarzach etc., etc. Albo: oktawy Tassa cytowali z
pamięci prości toskańscy pasterze. Gdy ja pragnąłbym odcyfrować
właściwy sens naszych stosunków z poezją wierszowaną, dostać się
poza fasadę, sprawdzić jakie są nasze odczucia i, co więcej, jak dalece
im możemy ufać, oni mi przysyłają jakichś pasterzy i jakichś żołnierzy.
Głupstwo się stało, że sprawa niełatwa i z tych bardziej dogłębnych
wjechała na boisko polemiki prasowej (moja wina). Jeżeli ją
poruszyłem to aby osobiście odseparować się od dziedziny, z której
zalatuje odór mistyfikacji. I zresztą rewizja poezji wierszowanej może
nastąpić tylko w ramach nieporównanie ogólniejszej rewizji,
obejmującej nasz stosunek do sztuki i w ogóle — do formy.
Niemniej mój wywód antypoetycki wydaje mi się godny rzetelnego
rozpatrzenia — tego nie załatwicie w pięć minut kilkoma bryzgnięciami
kapryśnego pióra, to myśl nowa i wsparta na autentycznym doznaniu.

Piątek

Inny zarzut w tej polemice zwrócił moją uwagę, ten mianowicie
którym Łobodowski godzi w moją „geniuszowską minoderię”, co
znaczy, że kokietuję „genialnością” i zdradzam skłonności do
megalomanii. Przypuszczam, że jeszcze nieraz zostanę obstrzelany
inwektywami z tej beczki — ja, i zapewne mój dziennik.
Zgadzam się… może być rażąca dla konwencjonalnego widzenia,
przyzwyczajonego do taktownej skromności, ta nieprzyzwoitość z jaką
obnażam moje apetyty gdy idzie o chwałę, odkrywczość, genialność
nawet. Ale, skromnisie, nie macie powodu do obaw; i ja umiem stroić
skromną minkę, niegorzej od was; tyle tylko, że ona już nie może mi
być przydatna w moim stosunku do czytelnika — który ja chcę mieć
bardziej rzeczywistym, osadzonym na istotnej grze sił w literaturze.
I w mojej „minoderii”, obnażającej ambicje, więcej może skromności
niż w waszym taktownym chowaniu ich pod sukno… I w ogóle, mając
do czynienia z człowiekiem świadomym, który wie co robi i wie
dlaczego to robi, nie używajcie chwytów płytkich jak uszczypnięcie.

Czwartek

Z listu mojego do K. A. Jeleńskiego:
„Ach, gdybym mógł się skupić, skoncentrować i, przede wszystkim,
oderwać od czytelników! Ten dziennik to 30 procent tego co być
powinno, należałoby pchnąć go w sfery bardziej absolutne,
problematyka moja, cały ten zespół zagadnień i to stwarzanie się na
oczach publiczności domaga się większej krańcowości, bardziej
stanowczego wyodrębnienia z normalnego toku pisarskiego. Ale,
zarżnięty pracą zarobkową i pisząc co miesiąc, nieomal tytułem
felietonu, będąc tak związany bezpośrednio z czytelnikiem i zależny od
niego — co mam zrobić? Jestem rozproszkowany… Powinienem też
ujawnić się bardziej i obnażyć — ale tych rzeczy nie można robić
połowicznie. Pocieszam się, że kiedyś może, powolutku, stopniowo,
zdołam wprowadzić dziennik we właściwe rejony i nadam temu
procesowi ugniatania i kształtowania mej publicznej istoty
odpowiednią ostrość”.
(Pisane troszkę po to aby go bardziej jeszcze wciągnąć w moje
sprawy, z kalkulacją, że ten program go zainteresuje i że to jest ton,
którego on ode mnie oczekuje. Muszę dbać o Jeleńskiego, który mnie
rozumie, który się wybija, któremu pozycja w piśmiennictwie polskim i
francuskim organizuje się sama. Ale, z kalkulacją czy bez, ustęp
powyższy zawiera prawdę).

1955

XIV

Sobota
Dowiedziałem się od Tito, że Cesar Fernandez Moreno spisał naszą
rozmowę o Argentynie i zamierza ogłosić ją w pewnym miesięczniku.
Zatelefonowałem z prośbą aby mi to pokazał przed wydrukowaniem.
Ale przecież wy nic nie wiecie, jak się układało moje współżycie ze
światem literackim argentyńskim. Tak, teraz uprzytamniam sobie, że
dotąd nie jesteście wtajemniczeni w ten rozdział mojej biografii. Nie
wątpię, że o tym chętnie posłuchacie. Czy zdołałem już na tyle
wprowadzić was w siebie aby wszystko, co mnie dotyczy, nie było wam
obojętne?
Jak wiadomo, przybyłem do Buenos Aires na statku „Chrobry” na
tydzień przed wybuchem wojny.
Jeremi Stempowski, wówczas tutejszy dyrektor „Galu”, zaopiekował
się mną i on to przedstawił mnie jednemu z czołowych pisarzy,
Manuelowi Galvezowi. Galvez był zaprzyjaźniony z Choromańskim,
który tu spędził czas dłuższy na rok przed moim przybyciem i liczne
pozyskał sympatie. Okazał mi Galvez wiele najprzedniejszej
gościnności i w wielu rzeczach dopomógł, ale głuchota, na którą
cierpiał, spychała go na bok, w samotność — więc przekazał mnie nie
mniej znanemu poecie, Arturowi Capdevili, który również był „amigo
dc Choromanski”. — Ach — powiedziała pani Capdevila — jeśli pan jest
równie czarujący, jak Choromański, z łatwością zdobędzie pan nasze
serca.
Niestety, stało się inaczej. Nie mogę winić Argentyńczyków
Musieliby zastosować dozę przenikliwości o wiele większą niż ta której
wymaga pośpieszny młyn wielkomiejskiego obcowania z ludźmi, aby
rozeznać się w moim ówczesnym szaleństwie — i być aniołami
cierpliwości aby się do niego przystosować. Winna była ta „konstelacja”
która powstała na moim niebie strąconym…
Gdy płynąłem z Polski do Argentyny, byłem doszczętnie
zdemoralizowany — nigdy (pomijając może okres spędzony w Paryżu
na wiele lat przedtem) nie znajdowałem się w stanie takiego
rozprzężenia. Literatura? Nic mnie nie obchodziła, po wydaniu
Ferdydurke postanowiłem odpocząć — i zresztą urodzenie tej książki
było dla mnie rzeczywiście silnym wstrząsem — wiedziałem, że dużo
wody upłynie zanim zdołam zmobilizować w sobie jakieś nowe treści. I
w dodatku byłem jeszcze zatruty jadami tej książki, o której sam w
sercu swoim nie wiedziałem na pewno czy chce być „młoda” czy
dojrzała? Czy jest kompromitującym wyrazem mego wieczystego
urzeczenia młodą, więc czarującą, niższością, czy też dążeniem do
dumnej, ale tragicznej i niepociągającej, dojrzałej wyższości? A gdy na
„Chrobrym” mijałem brzegi niemieckie, francuskie, angielskie,
wszystkie te ziemie Europy zastygłe w lęku nie urodzonej jeszcze
zbrodni, w klimacie duszącym oczekiwania, zdawały się krzyczeć: bądź
lekkomyślny, nic nie znaczysz, nic nie zdziałasz, jedyne co ci pozostało
to pijaństwo! Upijałem się przeto na swój sposób, to jest niekoniecznie
alkoholem — ale płynąłem pijany, doszczętnie prawie zamroczony…
Potem pękły granice państw i tablice praw, otworzyły się upusty
ślepych sił i — ach! — nagle ja w Argentynie, zupełnie sam, odcięty,
zgubiony, zaprzepaszczony, anonimowy. Byłem trochę podniecony,
trochę przestraszony. Ale jednocześnie coś we mnie kazało mi powitać
z namiętnym wzruszeniem cios, który mnie niszczył i wytrącał z
dotychczasowego mojego porządku. Wojna? Zagłada Polski? Los
bliskich, rodziny? Moje własne losy? Czy mogłem przejmować się tym
w sposób, jak powiedzieć, w sposób normalny, ja, któremu to wszystko
z góry było wiadome, który tego dawno doznałem — tak, nie kłamię,
mówiąc, że od lat obcowałem w sobie z katastrofą. Gdy to nastąpiło,
powiedziałem sobie coś w rodzaju: — ach, więc już!… i zrozumiałem, że
nadszedł czas aby wykorzystać tę zdolność rozstawania się i
porzucania, którą w sobie wykształciłem. Nic przecież nie zmieniło się,
ten kosmos, to życie, w którym byłem uwięziony, nie stało się inne
dlatego, że skończył się pewien określony ład mojej egzystencji. Ale
dreszcz jakiegoś strasznego i gorączkowego podniecenia rodził się z
wyczucia, że gwałt wyzwala to coś nienazwanego i nieuformowanego,
czego obecność nie była mi obca, żywioł o którym tyle tylko
wiedziałem, że jest „niższy”, „młodszy” — i ruszający teraz jak powódź
w czarnej i gwałtownej nocy. Nie wiem czy będę dość jasny mówiąc, że
od pierwszej chwili zakochałem się w tej katastrofie której
nienawidziłem, która przecież i mnie rujnowała, że moja natura kazała
mi ją powitać jako okazję do połączenia się z niższością w ciemności.
Capdevila — poeta — profesor uniwersytetu — redaktor wielkiego
dziennika „La Prensa” — mieszkał z rodziną w pięknej willi w Palermo i
powiało na mnie z tego domu atmosferą „Kuriera Warszawskiego” i
kawiarni Lourse’a. Pamiętam dzień, w którym poszedłem tam po raz
pierwszy na kolację. Jak miałem zaprezentować się Capdevilom? Jako
tragiczny wygnaniec z najechaną przez wroga ojczyzną? Jako
cudzoziemski literat, omawiający „nowe wartości” w sztuce,
informujący się o kraju, w którym przebywa? Oczekiwał Capdevila,
oczekiwała Capdevila, że ukażę im się w jednej z tych postaci i zresztą
pełni byli potencjalnej życzliwości dla „amigo de Choromanski” — ale
wprędce skonfundowali się widząc przed sobą całkiem młodego
chłopca, który wszakże nie był już tak młodym chłopcem…
Co się stało? Tak. Będę musiał to wyznać: pod działaniem wojny,
spotęgowania sił „niższych” i sił regresyjnych, nastąpiła we mnie
irrupcja jakiejś spóźnionej młodości. Przed klęską uciekłem w młodość
i zatrzasnąłem te drzwi. Zawsze miałem skłonność do szukania w
młodości — własnej i cudzej schronienia przed „wartościami”, to jest
przed kulturą. Już napisałem w tym dzienniku: młodość jest wartością
samą w sobie, czyli niszczycielką wszelkich innych wartości, które nie
są jej potrzebne, gdyż ona — samowystarczalna. Ja więc, wobec zagłady
wszystkiego co dotąd posiadałem — ojczyzna, dom, sytuacja społeczna,
artystyczna — schroniłem się w młodość, i z tym większą
skwapliwością, że przecież byłem „zakochany”. Entre nous soit dit,
wojna odmłodziła mnie… i dwa czynniki były mi w tym pomocne.
Wyglądałem młodo, miałem twarz świeżą, dwudziestoparoletnią.
Świat traktował mnie jak młodzika — wszak dla przygniatającej
większości nielicznych Polaków, którzy mnie czytali, byłem
wariatowatym chłystkiem, zgoła niepoważną osobą — a dla
Argentyńczyków byłem kimś zupełnie nie znanym w rodzaju jakiegoś
debiutanta, przybyłego z prowincji, który dopiero musi się wykazać i
zdobyć uznanie. A choćbym chciał narzucić się tym ludziom jako
wartość i jako powaga, cóż mogłem zdziałać gdy ich język był mi nie
znany i porozumiewali się ze mną w kulawej francuszczyźnie. Więc
wszystko, i mój wygląd, i moja sytuacja, i to zupełne wytrącenie z
kultury, i wibracje tajne mojej duszy, wszystko pchało mnie w
lekkomyślność młodzieńczą, w młodą samowystarczalność.
Capdevilowie mieli córkę, Chinchinę, dwudziestoletnią. Tak się stało,
że wprędce on i jego żona przekazali mnie Chinchinie, ta zaś zapoznała
mnie ze swymi przyjaciółkami. I wyobraźcie sobie Gombrowicza w tym
śmiertelnym roku 1940-ym, flirtującego z lekka z tymi dziewczętami —
które pokazywały mi muzea — z którymi chodziłem na ciastka — dla
których wygłosiłem pogadankę o miłości europejskiej… Duży stół w
jadalni Capdevilôw, za stołem dwanaście panienek i ja — cóż za idylla!
— mówiący o Vamour européen. A jednak choć ta scena wydaje się
haniebnym kontrastem tamtych scen spustoszenia, w gruncie rzeczy
nie była ona tak bardzo od tamtego oddalona, raczej była to inna
postać tej samej klęski, początek drogi, wiodącej również w dół.
Nastąpiło jak gdyby zupełne zbagatelizowanie mej istoty. Stałem się
lekki i czczy.
A jednocześnie wsiąkałem w Argentynę — odległą tamtemu,
egzotyczną i rozgrzeszającą, obojętną i oddaną własnej codzienności.
Jak poznałem Rogera Pla? Chyba przez pannę Galignana Segura. Dość
na tym, że on wprowadził mnie do domu Antoniego Berni, malarza, i
tam także wygłosiłem pogadankę o Europie dla grona malarzy i
literatów. Ale wszystko, co mówiłem, było bardzo złe — tak, właśnie w
chwili gdy zdobycie jakiego takiego uznania było dla mnie sprawą
niezmiernej wagi, zawiódł mnie styl, a słowo moje stało się tak
kiepskie, iż nieomal kompromitujące. O czym mówiłem? O regresji
Europy, o tym, jak i dlaczego Europa zapragnęła dzikości i w jaki
sposób ta chorobliwa skłonność ducha europejskiego może być
wyzyskana dla rewizji kultury, zbyt oderwanej od swego podłoża. Ale
mówiąc to, sam byłem chyba smutnym okazem regresji i jej
zawstydzającą ilustracją — było to tak, jak gdyby słowa mnie zdradzały
i pragnęły właśnie udowodnić, że nie jestem na poziomie tej
problematyki, że jestem poniżej tego co mówię. I do dziś pamiętam, jak
na Diagonal Norte Pla ze złością robił mi wyrzuty z powodu jakichś
głupich i naiwnych sentymentalności mojego wywodu — ja zaś,
przyznając mu w duchu rację i nawet cierpiąc wraz z nim, wiedziałem,
że to było nieuniknione. Bywają okresy w których następuje w nas
rozdwojenie osobowości i jedna połowa naszej istoty płata figla drugiej,
gdyż inną drogę i inny cel sobie obrała. Tam właśnie, u Bernich,
poznajomiłem się z Cecylią Benedit de Debenedetti, w której domu na
avenida Alvear zbierała się rozmaita cyganeria. Cecylia żyła w jakimś
zamroczeniu, zdumiona, przerażona, odurzona życiem, osaczona ze
wszystkich stron, budząca się ze snu aby przetoczyć się w inny sen i
bardziej fantastyczny, walcząca po chaplinowsku z materią istnienia…
ona niezdolna była wytrzymać tego, że istnieje… zresztą kobieta
świetnych przymiotów, cnót wybitnych, o szlachetnej i arystokratycznej
duszy. Ale, wobec tego, że była zdruzgotana i przerażona samym
faktem istnienia, było jej właściwie wszystko jedno kim się otacza.
Przyjęcia u Cecylii? Coś z tego pozostało jednak w mojej pamięci,
tańczący Joaquin Perez Fernandez, Rivas Rooney zalany w sztok, jakaś
młodziutka dziewczynka, bardzo ładna i rozbawiona do
nieprzytomności… tak, tak, i te przyjęcia zlewają mi się z wieloma
innymi w innych miejscach i widzę siebie, z kieliszkiem w dłoni, i słyszę
własny głos, dochodzący z daleka, zmieszany z głosem Juliety:
Ja: — Te dwie panienki, tam, w rogu? Znasz je?
Julieta: — To córki tej pani, która rozmawia z La Fleur. Opowiem ci
co o niej mówią: wzięła z ulicy dwóch chłopców do hotelu i żeby ich
podniecić dala im zastrzyk… ale jeden miał słabe serce i umarł.
Możesz sobie wyobrazić! Dochodzenie, policja… ale miała stosunki,
zatuszowano sprawę, wyjechała na rok do Montevideo…
Nie mogłem zdradzić, jak ważna była dla mnie ta wiadomość i
powiedziałem tylko:
— Ach, tak!
Ale wprędce opuściłem zebranie i w argentyńską noc granatową,
nieruchomą, udałem się na Retiro, które znacie już z Trans-Atlantyku:
„Tam więc wzgórze ku rzece opada a miasto do portu zstępuje i cichy
wody wiew jak śpiew jaki wśród placu drzew… Tam wielu było młodych
Marynarzy…” Osobom, które by to interesowało, pragnę wyjaśnić, że
nigdy, z wyjątkiem sporadycznych przygód w bardzo wczesnym wieku,
nie byłem homoseksualistą. Nie umiem, być może, całkowicie sprostać
kobiecie, nie umiem jej sprostać w dziedzinie uczucia, gdyż istnieje we
mnie jakieś zahamowanie sentymentu, jak gdybym bał się uczucia… a
jednak kobieta, zwłaszcza pewien gatunek kobiety, przyciąga mnie i
przykuwa. Nie szukałem więc na Retiro przygód erotycznych, ale —
oszołomiony, wytrącony z siebie, wydziedziczony i wykolejony,
trawiony pasjami ślepymi, które rozniecił we mnie mój walący się świat
i bankrutujący los — czegóż szukałem? Młodości. Mógłbym powiedzieć,
że szukałem zarazem młodości własnej i cudzej. Cudzej — gdyż tamta
młodość w marynarskim czy żołnierskim mundurze, młodość tych
arcyzwykłych chłopców z Retiro, była mi niedostępna, tożsamość płci,
brak pociągu seksualnego, wykluczały wszelką możliwość zespolenia i
posiadania. Własnej — gdyż ona była jednocześnie moją.,
urzeczywistniała się w kimś, jak ja, nie w kobiecie, ale w mężczyźnie,
była to ta sama młodość, która mnie porzuciła, teraz kwitnąca w kimś
innym. I otóż dla mężczyzny młodość, piękność, wdzięk kobiety nigdy
nie będą tak kategoryczne w swoim wyrazie — gdyż kobieta jest jednak
czymś innym, a także stwarza możliwość tego, co w pewnej mierze
biologicznie nas ratuje: dziecka. A tu, na Retiro, widziałem, aby tak się
wyrazić, młodość samą w sobie, niezależną od płci, i doznawałem
kwitnienia rodzaju ludzkiego w formie najostrzejszej, najbardziej
radykalnej i — wobec tego, że była napiętnowana beznadziejnością —
demonicznej. A do tego — w dół, w dół, w dół! To ściągało mnie w dół,
w najniższą sferę, w krainę poniżenia, tu młodość, raz już poniżona
jako młodość, poddana była jeszcze wtórnemu poniżeniu, jako młodość
gminna, proletariacka… I ja, Ferdydurke, powtarzałem trzecią część
mojej książki, historię Miętusa, usiłującego „bratać się” z parobkiem!
Tak, tak! W to mnie popchnął splot tendencji, którym podlegałem w
chwilach gdy w dawnej ojczyźnie mojej poniżenie osiągnęło swoje dno i
pozostawało już tylko parcie do góry… to była nowa ojczyzna, którą
zastępowałem powoli tamtą. Ileż razy zdarzało mi się porzucać
artystyczne lub towarzyskie zebrania aby tam, na Retiro, na Leandro
Alem, włóczyć się, popijać piwo i z najwyższym przejęciem łowić błyski
Bogini, sekret życia rozkwitającego, a zarazem poniżonego. We
wspomnieniach moich wszystkie te dni normalnego mego bytowania w
Buenos Aires podszyte są nocą Retiro. Aczkolwiek ślepa i głucha na
wszystko obsesja zaczynała opanowywać mnie całkowicie, umysł mój
pracował — zdawałem sobie sprawę, że zabrnąłem gdzieś na
niebezpieczne pogranicze i, naturalnie, pierwsze co mi przyszło do
głowy to iż torują sobie we mnie drogę podświadome
homoseksualistyczne skłonności. I może z zadowoleniem powitałbym
ten fakt, gdyż on przynajmniej umieściłby mnie w jakiejś
rzeczywistości — ale nie, w tym samym czasie nawiązałem bliższe
stosunki z kobietą, których intensywność nie pozostawiała nic do
życzenia. I w ogóle w tym okresie dość dużo chodziłem za
dziewczynkami, nieraz nawet trybem dość skandalicznym. Proszę
darować te zwierzenia. Nie zamierzam oprowadzać was po moim życiu
erotycznym, tu idzie tylko o wyznaczenie granic mojego przeżycia.
Jeżeli z początku ja tylko chroniłem się w młodość przed
niedostępnymi mi wartościami, to wkrótce ona ukazała mi się jako
jedyna, najwyższa i absolutna wartość życia i jedyna piękność. Ale ta
„wartość” miała jedną cechę, wymyśloną chyba przez samego diabła, tę
mianowicie, że, będąc młodością, była czymś zawsze poniżej wartości
— była jak najściślej związana z poniżeniem, była samym poniżeniem.
Chyba w 42-im roku zaprzyjaźniłem się z poetą Karolem
Mastronardi — była to moja pierwsza przyjaźń intelektualna w
Argentynie. Nieliczne wiersze Mastronardiego zapewniły mu znaczne
miejsce w sztuce argentyńskiej. Z okładem czterdziestoletni, subtelny,
w binoklach, ironiczny, sarkastyczny, hermetyczny, trochę może w
rodzaju Lechonia, był ten poeta z Entre Rios prowincją, ozdobioną
najbardziej paryską europejskością — był zarazem anielską dobrocią
odzianą w pancerz kostycyzmu — był skorupiakiem, chroniącym swoją
nadczułość. Zaciekawił go rzadki podówczas w Argentynie egzemplarz
kulturalnego Europejczyka i nieraz spotykaliśmy się w barze o nocnej
godzinie… co miało dla mnie także gastronomiczne znaczenie, gdyż od
czasu do czasu fundował ravioles albo spaghetti. Stopniowo odkryłem
mu moją przeszłość literacką, opowiedziałem o Ferdydurce i o innych
sprawach, a wszystko co było we mnie słowiańskie i odmienne od
sztuki francuskiej, hiszpańskiej, angielskiej, jakie znał, żywo go
interesowało. I, z kolei, wtajemniczał mnie w zakulisową Argentynę, w
kraj niełatwy i w dziwny sposób wymykający się im, intelektualistom, a
nawet dla nich częstokroć przerażający. Lecz z mojej strony gra była
bardziej zamaskowana, gdyż niedozwolona. Nie mogłem powiedzieć
wszystkiego. Nie mogłem wyjawić tego miejsca we mnie, owianego
nocą, które nazwałem „Retiro”. Częstowałem Mastronardiego pracą
mego wykolejonego mózgu który szukał jakichś „rozwiązań”, nie
wymieniając źródeł mojej inspiracji — i on nie wiedział skąd bierze się
we mnie namiętność, z jaką uderzałem we wszelką „starszość”, z jaką
domagałem się aby w kulturze (opartej na supremacji wyższości,
starszości, dojrzałości) ujawniony został ten prąd, z dołu bijący, który z
kolei uzależnia starszość od młodszości, wyższość od niższości.
Żądałem aby „Dorosły został poddany Młodszemu”. Żądałem aby na
koniec została zalegalizowana ta dążność nasza do nieustannego
odmładzania się i aby Młodość uznana została jako osobna i
autentyczna wartość, która zmienia nasz stosunek do innych wartości.
Musiałem nadawać pozór rozumowania temu co w rzeczywistości było
we mnie pasją i to prowadziło mnie w bezmiar konstrukcji myślowych,
które naprawdę były mi obojętne… ale czyż nie w ten sposób rodzi się
myśl: jako obojętny surogat ślepych dążeń, potrzeb, namiętności,
którym nie umiemy wywalczyć prawa obywatelstwa pośród ludzi.
Czynnikiem odciążającym w tym dialogu było dzieciństwo, gdyż
Mastronardi, prawie tak dziecinny, jak ja, umiał na szczęście bawić się
mną, jak ja nim się bawiłem. Dzieciństwo, będąc czymś pokrewnym
młodości, jest jednak nieskończenie mniej drastyczne: dlatego łatwiej
jest człowiekowi dojrzałemu być dziecinnym niż młodzieńczym;
dlatego ja prawie zawsze stawałem się dziecinny w obliczu demona
zieleni, z którym rady dać sobie nie mogłem. Jednakże, o ile chciałem
tylko być dziecinny, a o ile byłem naprawdę dziecinny? O ile chciałem
być młody, a o ile byłem naprawdę jakąś spóźnioną młodością? O ile
było to moje, a o ile było tylko czymś, w czym byłem zakochany?
Mastronardi był w zażyłych stosunkach z grupą Wiktorii Ocampo,
najpoważniejszym ośrodkiem literackim kraju, koncentrującym się
wokół miesięcznika „Sur”, wydawanego przez tąż Wiktorię — damę już
starszawą i arystokratyczną, siedzącą na grubych milionach, której
entuzjastyczny upór sprawił, że stała się przyjaciółką Paul Valéry, że
gościła u siebie Tagorego i Keyserlinga, że była na herbatce u Bernarda
Shaw i że pokumała się ze Strawińskim. Jak dalece zaważyły na tych
majestatycznych poufałościach pani Ocampo jej miliony, a jak dalece
jej osobiste, niewątpliwe, zalety i talenty — pytanie, którego nie silę się
rozwiązać. Natrętny zapaszek tych milionów, ta perfuma finansowa
pani Ocampo, nazbyt może kręcąca w nosie, zrażały mnie do
zawierania z nią znajomości. Opowiadano o niej, że jeden pisarz
francuski o znanym nazwisku upadł przed nią na kolana, krzycząc, że
nie wstanie póki nie otrzyma kilkudziesięciu tysięcy na założenie
literackiej revue. Pieniądze otrzymał, gdyż — powiedziała Ocampo —
cóż miałam począć z człowiekiem, który klęczał i nie wstawał?
Musiałam mu dać. Co do mnie, podejście tego francuskiego pisarza do
pani Ocampo wydawało mi się jeszcze najzdrowsze i najszczersze, ale z
góry wiedziałem że, nie będąc znany w Paryżu, nic na niej nie wydębię
choćbym klęczał miesiącami. Nie śpieszyłem się więc z pielgrzymką do
rezydencji w San Isidro. Zresztą Mastronardi, słusznie obawiając się że
el conde (bo, jak już wspomniałem gdzie indziej, ogłosiłem się hrabią)
gotów zachować się dziwacznie a nawet niepoczytalnie, również ociągał
się z wprowadzeniem mojej osoby na te reuniony. Postanowił naprzód
przedstawić mnie siostrze Wiktorii, Sylwinie, zamężnej za Adolfem
Bioy Casares. Pewnego wieczoru wybraliśmy się tam na kolację.
Potem wielu innych poznałem literatów, spory procent literatury
argentyńskiej — ale zatrzymuję się dłużej na tych pierwszych moich
krokach, gdyż następne niewiele się od nich różniły. Sylwina była
„poetizą”, wydawała co pewien czas tomik… mąż jej, Adolfo, był
autorem wcale dobrych powieści fantastycznych… i to kulturalne
małżeństwo przesiadywało dzień cały w poezji, w prozie, uczęszczając
na wystawy i koncerty, studiując francuskie nowości, kompletując
zbiór płyt gramofonowych. Jednakże na tej kolacji był także Borges,
najbardziej chyba utalentowany argentyński pisarz, o inteligencji
wyostrzonej na osobistym cierpieniu — ja zaś, słusznie czy niesłusznie,
uważałem że inteligencja jest moim paszportem, czymś co zapewnia
moim symplicyzmom prawo przebywania w świecie cywilizowanym.
Ale pomijając trudności techniczne, moją oporną hiszpańszczyznę
tudzież wady wymowy Borgesa — który mówił prędko i niezrozumiale
— pomijając moją niecierpliwość, dumę, złość będące następstwem
bolesnego egzotyzmu i spętania w obcości, jakież były możliwości
porozumienia pomiędzy mną a tą Argentyną intelektualną, estety
żującą, filozofującą? Mnie fascynował w tym kraju dół, a to była góra.
Mnie urzekła ciemność Retiro, ich — światła Paryża. Dla mnie owa nie
wyznana, milcząca młodość kraju była wibrującym potwierdzeniem
moich własnych stanów uczuciowych i dzięki temu kraj porwał mnie
jak melodia — czy jak zapowiedź melodii. Oni nie dostrzegali w tym
żadnej piękności. I dla mnie, jeśli było coś w Argentynie co osiągało
pełnię swego wyrazu i mogło imponować jako sztuka, styl, forma, to
coś pojawiało się tylko we wczesnych stadiach rozwojowych, w
młodzieńcu, nigdy zaś w dorosłym. Cóż jednak jest ważne w
młodzieńcu? Przecież nie jego rozum, ani doświadczenie, wiedza,
technika, które są zawsze gorsze, słabsze niż w człowieku już
wyrobionym i skonsolidowanym, ale właśnie i wyłącznie jego młodość
— oto jego jedyna atutowa karta. Lecz oni nie dostrzegali w tym
żadnego atutu i ta argentyńska elita przypominała raczej młodzież
potulną i pilną, której ambicją było nauczyć się jak najprędzej od
starszych starszości. Ach, nie być młodością! Ach, mieć dojrzałą
literaturę! Ach, dorównać Francji i Anglii! Ach, dorosnąć, prędko
dorosnąć! A zresztą w jakiż sposób mogliby być młodzi, skoro
osobiście, rzecz jasna, to byli już ludzie w pewnym wieku, i ich osobista
sytuacja kłóciła się z tą ogólną młodością kraju, ich przynależność do
wyższej klasy socjalnej wykluczała prawdziwe zespolenie się z dołem.
Więc Borges, na przykład, to był ktoś kto liczył się tylko z własnymi
latami, odrywając się zupełnie od podłoża, to był dojrzały człowiek,
intelektualista, artysta, który przypadkiem urodził się w Argentynie,
choć równie dobrze a nawet lepiej mógł był urodzić się na
Montparnasse.
A jednak atmosfera kraju była taka, że w niej ten Borges
międzynarodowo wyrafinowany (gdyż, jeśli był Argentyńczykiem, to
był nim po europejsku) nie mógł uzyskać wydźwięku. Był czymś
dodatkowym, jak przyklejony, był ornamentem. Ocierałoby się o
nonsens żądanie aby on, będąc starszy, mógł wypowiedzieć
bezpośrednio młodość, aby, będąc wyższy, mógł dosłownie
wypowiedzieć niższość. Ale miałem im za złe, że nie umieli wypracować
własnego stosunku do kultury, zgodnego ze swoją rzeczywistością i z
rzeczywistością Argentyny. Jeżeli nawet pod względem osobistym
niektórzy z nich byli dojrzali, to jednak przebywali w kraju gdzie
dojrzałość była słabsza od niedojrzałości i tu, w Argentynie, sztuka,
religia, filozofia nie były jednak tym samym co w Europie. Zamiast
przeto przeflancowywać je żywcem na grunt tutejszy i potem jęczeć, że
drzewko jest rachityczne — czyż nie byłoby lepiej aby hodowali coś
zgodniejszego z naturą swojego gruntu?
Dlatego ta potulność sztuki argentyńskiej, jej poprawność, jej mina
dobrego ucznia, jej wychowanie, były dla mnie świadectwem
impotencji wobec własnego losu. Wolałbym twórczą gaffę, błąd,
niechlujstwo nawet, ale wypełnione energią, pijane poezją, którą
oddychał kraj, a obok której oni przechodzili z nosem wsadzonym w
książki. Nieraz próbowałem powiedzieć temu lub owemu
Argentyńczykowi to samo co, zresztą, nieraz mówiłem Polakom: —
Przerwij na chwilę pisanie wierszy, malowanie obrazów, rozmowy o
surrealizmie, zastanów się naprzód czy to cię nie nudzi, sprawdź, czy to
wszystko jest dla ciebie takie ważne, pomyśl, czy nie będziesz bardziej
autentyczny, swobodny i twórczy lekceważąc bogi, do których się
modlisz. Przerwij to na chwilę, aby się zastanowić nad twoim miejscem
w świecie i kulturze i nad wyborem twych środków i celu. Ale nie.
Pomimo całej swojej inteligencji nie rozumieli w ogóle o co mi chodzi.
Nic nie mogło zahamować toku kulturalnej produkcji. Wystawy.
Koncerty. Odczyty o Alfonsinie Storni lub o Leopoldo Lugones.
Komentarze, glossy i studia. Powieści i nowele. Tomiki poezji. I zresztą
czyż nie byłem Polakiem i czyż nie wiedzieli, że Polacy nie są na ogół
finos i w ogóle nie na wysokości problematyki paryskiej? Więc
zdecydowali, że jestem dosyć mętnym anarchistą z drugiej ręki, z tych
co to, w braku głębszego uświadomienia, proklamują élan vital i
gardzą tym czego nie mogą zrozumieć.
Tak oto kończyła się kolacja u Bioy Casaresów… na niczym… jak
wszystkie kolacje spożyte przeze mnie z literaturą Argentyny. I tak
mijał czas… mijała noc Europy i noc moja, w ciągu której
rozbudowywała się w ciężkich bólach moja mitologia… i mógłbym dziś
przedstawić listę słów, rzeczy, osób, miejsc które mają dla mnie
posmak ciężkiej, poufnej świętości — to był mój los, moja świątynia.
Gdybym wprowadził was do tej katedry zdziwilibyście się widząc, jak
nieważne a czasem wręcz nędzne i godne pogardy, aż śmieszne w
swojej drobnej pospolitości były te sacra którym kult oddawałem — ale
przecież świętość nie mierzy się wielkością bóstwa tylko zawziętością
duszy, która sobie uświęca — byle co. „Nie można walczyć z tym co
dusza wybierze”. Pod koniec 1943 roku zaziębiłem się i pozostała mi
podgorączka, która nie chciała ustąpić. Grywałem wówczas w szachy w
kawiarni Rex na Corrientes, a Frydman, dyrektor sali szachowej,
szlachetny i dobry przyjaciel, zaniepokoił się moim stanem zdrowia i
wydostał trochę pieniędzy aby mnie wysłać w kordobeńskie góry — co
uskuteczniłem z zadowoleniem — ale i tam gorączka nie ustępowała aż
wreszcie bęc, tłucze się termometr, pożyczony od Frydmana, ja kupuję
nowy termometr i… znika gorączka — tak to pobyt paromiesięczny w
La Falda zawdzięczam temu że frydmanowski termometr był zepsuty i
wskazywał o kilka strychów za dużo. Pobyt został okraszony tym, że w
sąsiednim Valle Hermoso zamieszkała (co było między nami
ukartowane) pewna znajoma moja, Argentynka, którą poznałem za
pośrednictwem Cleo, siostry tancerki Rosity Contreras.
Przybywając do La Falda nie wiedziałem, że czekają mnie straszne i
śmieszne przeżycia.
Wszystko dobrze się układało. Zamieszkałem w hotelu San Martin,
wyzwolony z kłopotów materialnych, i wkrótce poznałem parę
uciesznych bliźniaków (już o nich pisałem); z nimi i z inną młodzieżą
chodziłem na wycieczki i pozyskałem nowych przyjaciół w których
budzące się życie drżało, jak koliber, na których osiadał uśmiech, ten
uśmiech będący jednym z najszlachetniejszych zjawisk, jakie znam,
gdyż dokonywuje się wbrew wszystkiemu, wbrew przede wszystkim
niezmiernemu smutkowi, przygniatającej nostalgii i żałości tych lat
skazanych na nienasycenie. Znacie te lekkomyślne wakacje w górach
lub nad morzem — kapelusz porwany wiatrem, sandwicz zjadany na
skale, lub przemoknięcie na deszczu
i porozumienie moje z Ameryką Łacińską, będącą odświeżeniem ras
wspaniałych Europy, zdumiewająco cichą i dyskretną w swoim jakże
uprzejmym bytowaniu, wydawało mi się niczym nie zmącone (wówczas
brat mój i bratanek znaleźli się w obozie koncentracyjnym, matka z
siostrą, uszedłszy ze zburzonej Warszawy, błąkały się na prowincji, a
nad Renem rozlegał się ryk zgrozy i bólu ostatniej kontrofensywy
niemieckiej; ale ten ryk, ten krzyk, o którym nie zapomniałem,
wzmagały moją ciszę). Nie trzeba wyobrażać sobie, że obcując z tymi
chłopcami, zachowywałem się jak gdybym był jednym z nich, ależ skąd,
na to nigdy by mi nie pozwoliło poczucie śmieszności — zachowywałem
się jak starszy, gardząc nimi, szydząc, drażniąc, wyzyskując wszystkie
przewagi dorosłego. Ale to właśnie ich zachwycało i rozżarzało ich
młodzieńczość, a jednocześnie poza tą tyranią ustalało się tajne
porozumienie, oparte na tym żeśmy byli sobie wzajem potrzebni.
Wszelako pewnego dnia, przejrzawszy się dokładniej w lustrze,
ujrzałem coś nowego na mej twarzy: subtelną sieć zmarszczek,
wyłaniającą się na czole i pod oczami, oraz w kącikach ust, jak wyłania
się pod działaniem chemikaliów złowroga treść niewinnego na pozór
listu. Przeklęta moja twarz! Twarz moja zdradzała mnie, zdrada,
zdrada, zdrada!
Czy suchość powietrza? Czy woda wapienna? Czy też po prostu
nadszedł moment nieunikniony, w którym moje lata przebiły się przez
kłamstwo mej młodzieńczej cery? Ośmieszony, upokorzony jakością
tego cierpienia, zrozumiałem, wpatrując się we własną twarz, że oto
koniec, kres, finał, kropka i punkt i Na szosach, wychodzących z La
Fałda, istnieje granica, na której kończą się światła domków i hoteli a
zaczyna ciemność przestrzeni, łamiącej się we wzgórza i zarośniętej
karłowatymi drzewkami, przestrzeń karłowata, połamana, jakby kaleka
i skażona. Nazwałem za Conradem tę granicę „smugą cienia” i gdy
nocami przekraczałem ją, udając się do Valle Hermoso, wiedziałem że
wchodzę w śmierć, o, śmierć nieznaczną, delikatną i powolną, jeśli
chcecie, ale w konanie… że ja sam jestem starzeniem się i żywą
śmiercią, która udaje życie, która jeszcze chodzi, mówi, nawet zabawia
się, nawet używa, a jednak jest naprawdę żywotna już tylko jako
stopniowe urzeczywistnianie śmierci. Jak Adam wygnany z raju. tak ja
zapuszczałem się w ciemność, poza smugą cienia, wyzuty z życia, które
tam, poza mną rozkoszowało się sobą w promieniach łaski. Tak,
mistyfikacja musiała się wydać, pewnego dnia musiało się urwać to
nieprawne i spóźnione przebywanie w życiu rozkwitającym i oto teraz
jestem starzeniem się, ja, zatruty, ja, wstrętny, ja — dorosły! A to
napełniało mnie okropnym przerażeniem, gdyż rozumiałem, że już
ostatecznie jestem wyrzucony z czaru i że nie mogę się podobać
naturze, tak, jeżeli młodość mniej lęka się życia to dlatego, że sama jest
życiem pociągającym, zniewalającym, czarującym i wie ona, że jest
sympatyczna i może liczyć na życzliwość… To więc był powód, dla
którego tak garnąłem się do rozkwitania, ale teraz, na tej ziemi nagle
oschłej i pod sklepieniem bezlitosnym gwiazd, musiałem wytrzymać
napór bytu, sam będąc bytem skażonym, nie mogąc zjednać sobie
niczego — niepociągający!
I tu okazuje się jakim wyzwoleniem jest płeć, to rozłamanie na
mężczyznę i kobietę… Gdy bowiem, u kresu mej krzyżowej drogi,
dobijałem do wiadomej willi, gdzie oczekiwała na mnie moja
przyjaciółka, cała panorama mego losu zmieniała się i było to jak
wtargnięcie innej, nowej siły, wywracającej całą moją „konstelację” do
góry nogami. Siły obcej! Oczekiwała tam na mnie młodość, ale inna,
wcielona w kształt ludzki, ale odmienny od mego — i te ramiona,
zarazem identyczne i egzotyczne, czyniły mnie naraz kimś innym,
zmuszały abym w tych objęciach zgrał się z obcością jako jej
uzupełnienie. Kobiecość nie żądała ode mnie młodości, lecz męskości, i
ja stawałem się tylko mężczyzną, zaborczym, zdolnym posiadać,
anektującym cudzą biologię. Potworność męskości, nie liczącej się z
własną brzydotą, nie dbającej o podobanie się, będącej aktem ekspansji
i gwałtu i — przede wszystkim —
panowania, ta pańskość szukająca tylko własnego zadowolenia… być
może przynosiło mi to chwilową ulgę… to było jak gdybym przestał być
istotą ludzką, trwożną, zagrożoną, a stał się panem, posiadaczem,
suwerenem… i ona, kobieta, we mnie chłopca mężczyzną zabijała. Ale
nie trwało to długo.
Trwało póki Byt rozdzielał się, mocą płci, na dwa bieguny. Gdy nad
ranem wracałem do domu w chłodnym przedświcie, wszystko dookoła
mnie znów zasklepiało się w okręg, przed którym nie było ucieczki —
czułem się jak oszust lub jak ktoś kto padł ofiarą oszustwa — i
świadomość umierania znów wdzierała się we mnie. Byłem już
opatrzony znakiem negatywnym. Byłem w opozycji do życia. Kobieta
nie była w stanie uratować mnie, kobieta mogła mnie zbawić tylko jako
mężczyznę, ale ja przecież byłem także istotą żywą po prostu, niczym
więcej. I znów powracało pragnienie młodości „mojej”, to jest takiej,
jak ja, tej która powtarzała się obecnie w innych, młodszych… to więc
było dla mnie jedyne miejsce życia, w którym działo się kwitnienie,
moje kwitnienie, to coś absolutnie urzekającego, czego byłem
pozbawiony. Wszystko inne było upokorzeniem, było kompensacją. To
był jedyny triumf, jedyna radość w ludzkości potwornej, zdartej,
znużonej, zrozpaczonej i zhańbionej. Znajdowałem się wśród
potworów, ja — potwór. Rozglądając się po domkach, rozrzuconych w
dolinie, pełnych byle jakich chłopców, śpiących banalnym snem,
myślałem, że tam do nich przeniosła się moja ojczyzna.
Powróciłem do Buenos Aires w przeświadczeniu, że nic mi nie
pozostaje… nic przynajmniej co by nie było surogatem. Jechałem z
moją upokarzającą tajemnicą, której wstydziłem się zwierzyć
komukolwiek, gdyż było to „niemęskie” a ja, mężczyzna, byłem przecież
poddany mężczyznom — i huczny a rubaszny śmiech tych szorstkich
samców groził mi za to jedno, że się wyłamałem z ich zaborczego
kodeksu. W Rosario pociąg zaroił się dwudziestolatkami, to marynarze
wracali do bazy w Buenos Aires.
Na razie dość, już ręka mnie boli od pisania. Ale nie na tym koniec
moich wspomnień z owych jeszcze niedawnych lat w Argentynie.

XV

Niedziela

Chcę dopowiedzieć resztę o mojej przeszłości argentyńskiej.
Wiecie już w jakim stanie ducha przybyłem z La Fałda do Buenos
Aires.
Byłem wówczas o tysiące mil od literatury. Sztuka? Pisanie? Ależ to
wszystko pozostało na tamtym kontynencie i jak zabite deskami,
skonane… a ja, Witoldo, wprawdzie przedstawiałem się czasem jako
escritor polaco, niemniej byłem już tylko jednym z wydziedziczonych,
jakich wielu gościła ta pampa, wysiedlonych nawet z tęsknoty za
przeszłością. Ja zerwałem… i wiedziałem, że literatura nie mogłaby
zapewnić mi w rolniczo-hodowlanej Argentynie ani sytuacji społecznej,
ani dobrobytu materialnego. Więc po co? Jednakże, w drugiej połowie
1946 roku (gdyż czas upływał) znalazłszy się po raz nie wiem który z
wypróżnioną zupełnie kieszenią i nie wiedząc skąd załapać nieco
grosza, wpadłem na następujący pomysł: poprosiłem Cecylię
Debenedetti aby sfinansowała przekład Ferdydurke na hiszpański i
zastrzegłem sobie sześć miesięcy na wykonanie zadania. Cecylia
zgodziła się chętnie. Zabrałem się więc do pracy, która tak wyglądała:
naprzód ja tłumaczyłem, jak mogłem, z polskiego, a potem zanosiłem
maszynopis do kawiarni Rex, gdzie moi przyjaciele argentyńscy
przerabiali wraz ze mną zdanie po zdaniu, szukając słów właściwych,
walcząc ze składnią, z nowotworami, z duchem języka. Ciężka robota,
którą rozpocząłem bez zapału po to tylko aby przeżyć jakoś najbliższe
miesiące, a oni, ci amerykańscy pomocnicy, przystępowali do tego z
rezygnacją, ot, chodziło o zrobienie „gauczady” ofierze wojny. Ale, gdy
przetłumaczyliśmy kilka pierwszych stronic, Ferdydurke, książka już
dla mnie umarła, leżąca przede mną obojętnie, jak rzecz, zaczęła nagle
dawać oznaki życia… i spostrzegłem na twarzach tłumaczy rosnące
zainteresowanie, ach, widzisz, teraz już z wyraźną ciekawością
wgryzają się w tekst! Wkrótce to tłumaczenie zaczęło przyciągać ludzi,
na niektórych sesjach w Rexie bywało kilkanaście osób — ale tym,
który wziął tę sprawę do serca, jak własną, którego uczyniłem
przewodniczącym „komitetu złożonego z kilku literatów a trudniącego
się ostateczną redakcją, był Virgilio Piniera, Kubańczyk wielce
utalentowany. On przede wszystkim, a potem także Humberto
Rodriguez Tomeu — obaj z Kuby, obaj z ducha Europejczycy, w
zażartej, rozpaczliwej walce z Ameryką dookolną i z Ameryką w sobie
— oraz poeta argentyński, Adolfo de Obieta, najwięcej przyczynili się
do doprowadzenia do końca tego trudnego a, jak potem oceniła
krytyka, wcale wybitnego przekładu.
Co do mnie, nie czytałem Ferdydurke od siedmiu lat, wykreśliłem ją
z mego życia. Teraz czytałem znowu, zdanie po zdaniu… i słowa jej były
dla mnie nieważne. Nicość słów. Nicość idej, problemów, stylów,
postaw, nicość sztuki. Słowa, słowa, słowa — wszak to wszystko niczego
we mnie nie załatwiło, cały ten wysiłek bodaj tylko pogrążył mnie
bardziej w mojej zieleni. Na cóż mnie było brać tę niedojrzałość za rogi
— czy po to aby mnie poniosła? W Ferdydurke walczą dwie miłości,
dwa dążenia — dążenie do dojrzałości i dążenie do wiecznie
odmładzającej niedojrzałości — książka ta jest obrazem walki o własną
dojrzałość kogoś zakochanego w swej niedojrzałości. Ale było jasne, że
mnie nie udało się przezwyciężyć tej miłości, ani też jej ucywilizować i
ona, dzika, nielegalna, tajna, po dawnemu szalała we mnie, jako coś
sekretnego i zakazanego. Na cóż więc to napisałem? I śmieszna
impotencja słów wobec życia!
A jednak! Tekst dla mnie nieistotny okazywał się skuteczny poza
mną — w świecie zewnętrznym — a zdania dla mnie nieżywe ożywiały
się w innych — i jakże inaczej mogłem wytłumaczyć sobie, że naraz
książka stała się czymś cennym i osobiście bliskim dla niektórych z tej
literackiej młodzieży… i to bynajmniej nie tylko jako sztuka, ale także
jako bunt, rewizja i walka. Sprawdzałem na nich, że dotknąłem miejsc
kultury unerwionych i drastycznych, a jednocześnie widziałem jak ten
zapał, który w każdym z nich z osobna nie byłby może długotrwały,
zaczyna się konsolidować „między nimi”, mocą tego, że jeden drugiego
pobudzał i utwierdzał w zapale. Lecz, jeśli tak działo się z tą garstką,
dlaczegóż nie miałoby powtórzyć się z innymi, gdy Ferdydurke
zostanie wydana? A więc książka mogła liczyć tutaj, za granicą, na ten
sam oddźwięk co w Polsce — albo dużo większy. Była więc uniwersalna.
Była jedną z tych chyba bardzo, bardzo nielicznych u nas książek,
zdolnych poruszyć naprawdę obcych, najlepszej klasy, czytelników. A w
Paryżu? Uprzytomniłem sobie, że światowa kariera Ferdydurke nie jest
czymś z dziedziny li tylko snów (o czym dawniej wiedziałem; ale
zapomniałem).
Jednakże, natura moja, przykuta do niższości, stawała dęba na samą
możliwość wywyższenia i to ponowne wtargnięcie literatury w moje
życie mogło okazać się — tego się lękałem — ostateczną likwidacją
Retiro. Opowiem wam coś charakterystycznego: gdy wydano
Ferdydurke zaniosłem ją tam „gdzie stoi wieża przez Anglików
zbudowana” i pokazałem ją Retiro — na pożegnanie, na znak chyba
ostatecznego zerwania. Płonny żal i lęk! Co za iluzja! Nie doceniałem
sennej nieruchomości Ameryki. Jej soków, które rozpuszczają
wszystko. Ferdydurke utonęła w tej nieruchomości, nie pomogły
recenzje w prasie ani wysiłki jej zwolenników, była to, ostatecznie,
książka cudzoziemca, i, notabene, nie uznanego w Paryżu, tak właśnie,
nie uznanego w Paryżu… I nie odpowiadająca tej grupie inteligencji
argentyńskiej, która będąc pod znakiem Marksa i proletariatu,
domagała się literatury politycznej, ani tej, która karmiła się
wybrednościami kultury europejskiej kuchni. A także opatrzona przeze
mnie przedmową, gdzie o pisarstwie argentyńskim i polskim
wyrażałem się bez większego respektu, zarzucając im fikcyjną
dojrzałość, a czytelnika traktowałem — na wszelki wypadek — bez
większej czołobitności. Zakończyłem przedmowę wezwaniem, aby nie
stawiano mnie w przykrym położeniu częstując grzecznościowymi
frazesami przyjętymi w takich wypadkach. Wobec tego, że dotąd rola
społeczna sztuki rozumiana jest fałszywie i że, wskutek tego, nie
umiecie właściwie traktować artystów ani mówić z nimi — pisałem —
nie mówcie mi nic. Oszczędźcie sobie i mnie tego wstydu. Jeśli chcecie
dać mi do zrozumienia, że dzieło wam się spodobało, dotknijcie
prawego ucha; dotknięcie lewego oznaczać będzie sąd ujemny, a
dotknięcie nosa — sąd pośredni. Tak lekko, nawet lekkomyślnie,
wprowadziłem w świat argentyński Ferdydurke — albowiem ten
powtórny debiut zastawał mnie bardziej jeszcze nieustępliwym wobec
czytelnika i jego łaski lub niełaski.
Uważam za względny sukces, że w tych warunkach nakład w ciągu
paru lat został prawie wyczerpany i że mój wydawca nie stracił na tym
interesie, a i mnie wypłacił trochę grosza. Zresztą przeciętny czytelnik
argentyński wcale nie był zły, przeciwnie, zdolny asymilować, a o ileż
mniej dziedzicznie obciążony i nafaszerowany kompleksami niż Polacy.
Ale w środowisku, w którym nikt nie ufał sobie ani nikomu innemu (ta
klęska środowisk kulturalnie wtórnych), gdzie nie było ludzi mogących
narzucić wartość, Ferdydurke nie mogła uzyskać autorytetu — a
książkom trudnym i wymagającym wysiłku autorytet jest koniecznie
potrzebny po prostu aby zmusić ludzi do czytania. Tak czy owak znów
zostałem wciągnięty w tryby literatury. Zacząłem szkicować dramat
Ślub, już wyraźnie i, powiedziałbym, bezwstydnie nastawiając siebie na
genialność, celując w coś na miarę szczytów, na miarę Hamleta lub
Fausta, w czym wypowiedziałyby się nie tylko bóle epoki, ale i rodzące
się nowe odczuwanie ludzkości… Jakże łatwe wydawały mi się wielkość
i genialność, łatwiejsze bodaj od poprawności, której wymaga
przeciętnie dobry tekst; a nie wynikało to z jakiejś naiwności mojej lecz
z tego, że wielkość, genialność wraz ze wszystkimi innymi wartościami
zostały mi spustoszone przez jedynego demona, który naprawdę był dla
mnie ważny, przez tę wielką destruktorkę wartości, młodość. Nie
czułem dla nich respektu ponieważ mi na nich specjalnie nie zależało i,
wobec tego, mogłem ich zażywać swobodnie. Nietrudno przejść po
desce na wysokości 10-go piętra, gdy człowiek przestał być wrażliwy na
wysokość idziesz po niej, jakby leżała na ziemi. (Ale z tego nie można
robić zarzutu Ślubowi — on bynajmniej nie ukrywa tej właśnie
„łatwości”).
Dość na tym, że z końcem w Europie owego wybuchu, wyrzucającego
podziemne fermenty, i ja zacząłem się cywilizować. Ale, gdy pierwszy
mój debiut literacki w Polsce był parciem od wewnątrz na zewnątrz,
ten drugi, w Argentynie, urzeczywistniał się pod działaniem sił
zewnętrznych — tam, wtedy, pisałem z potrzeby wewnętrznej — tu,
teraz, poddawałem się pewnemu już istniejącemu porządkowi rzeczy,
który skazywał mnie na literaturę, kontynuowałem siebie samego
sprzed lat. Drobna różnica, a jednak o niezmiernym i tragicznym
znaczeniu, zwiastująca że właściwie przestałem istnieć i przerzuciłem
się poza krąg orbity — istniałem już tylko jako konsekwencja tego co
sam z sobą dokonałem uprzednio. Zachowałem jednak dobry humor…
zachowałem przede wszystkim pozory rozgrzeszającego dzieciństwa. A
praca literacka zaczęła znów mnie wciągać w dialektykę mojej
rzeczywistości i znowu powstawało pytanie: co począć w literaturze, w
kulturze z owymi tak kompromitującymi związkami moimi z
młodością, z niższością, do jakiego stopnia to nadawało się do
ujawnienia? Byłże to tylko kompleks, choroba, zboczenie, casus
kliniczny — czy też coś mającego prawo obywatelstwa wśród istot
normalnych? A drugie pytanie: byłoż to wywalanie otwartych drzwi,
czy też trudne przenikanie na tereny dzikie, dziewiczo wstydliwe?
Reasumując: czy to nadawało się do zużytkowania w sztuce?
Psychoanaliza! Diagnozy! Formułki! Ja bym ugryzł rękę psychiatry,
któremu by się zachciało wypatroszyć mnie z mojego życia
wewnętrznego — nie w tym rzecz aby artysta nie miał kompleksów, a w
tym, by kompleks przetworzył na wartość kultury. Artysta, według
Freuda, to neurotyk, który sam się leczy — a z tego wynika, że nie może
leczyć go nikt inny. Ale jak na złość za sprawą tej ukrytej reżyserii,
którą nie ja jeden odkrywam w życiu, w tym właśnie czasie ukazał mi
się obraz kliniczny histerii przez ścianę sąsiadującej z mymi uczuciami,
będącej prawie ostrzeżeniem: uważaj, jesteś o krok od tego!
Mianowicie, za pośrednictwem pewnych moich przyjaciół z baletu,
który przybył do Argentyny na gościnne występy, wszedłem w
środowisko krańcowego, szalonego homoseksualizmu. Mówię
„krańcowego”, gdyż o homoseksualizm „normalny” ocierałem się od
dawna, światek artystyczny pod wszystkimi równoleżnikami
przepojony jest tą miłością — ale tu objawiło mi się jej oblicze już do
szaleństwa frenetyczne. Niechętnie dotykam tego tematu. Dużo wody
upłynie zanim będzie można o tym mówić i, co więcej, pisać. Nie ma
dziedziny bardziej zakłamanej i zamroczonej namiętnością. Tu nikt nie
pragnie ani nie może być bezstronny. De gustibus… Wściekłość
skręcających się z obrzydzenia „męskich” mężczyzn —
umężczyźnionych, wzajemnie hodujących i potęgujących w sobie
męskość — klątwy moralności, wszystkie ironie, sarkazmy i gniewy
kultury, pilnującej prymatu kobiecego powabu — spadają na efeba,
przemykającego się chyłkiem na mrocznym pograniczu naszej
oficjalnej egzystencji. I rzecz ta nabiera zjadliwości na wyższych
szczeblach rozwoju. Tam poniżej, tam, w dole, nie ujmuje się tego tak
tragicznie, ani tak sarkastycznie, a najzdrowsi i najzwyklejsi chłopcy z
ludu oddają się temu nieraz z braku kobiety — i to, jak się okazuje,
wcale ich nie paczy i nie przeszkadza, później, w najbardziej
poprawnym ożenku.
Jednakże grono, z którym teraz się spotkałem, było złożone z
mężczyzn zakochanych w mężczyźnie bardziej niż jakakolwiek kobieta,
byli to putos w stanie wrzenia, nie znający chwili odpoczynku, w ciągłej
pogoni, „rozrywani przez chłopców jak przez psy”, podobnie jak mój
Gonzalo w Trans-Atlantyku. Jadałem w restauracji, gdzie założyli
swoją kwaterę główną i co wieczór zanurzałem się w odmętach ich
szału, ich nabożeństwa, ich konspiracji rozlubowanej i udręczonej, ich
czarnej magii. Byli zresztą wśród nich ludzie pierwszorzędni, o
świetnych zaletach duchowych, którym przyglądałem się z
przerażeniem, widząc w ciemnej tafli tych jezior szalonych odbicie
własnej mojej problematyki. Znów pytałem siebie, czy nie jestem
jednak i pomimo wszystko jednym z nich? Czy nie było możliwe, ba,
prawdopodobne, że byłem takim jak oni szaleńcem, w którym jakaś
komplikacja wewnętrzna stłumiła pociąg fizyczny? Poznałem już siłę
sceptycyzmu, z jakim przyjmowali wszystkie „wykręty”, wszystko co ich
zdaniem było tchórzliwym upiększeniem brutalnej prawdy. A jednak —
nie. A jednak dlaczegóż miało być niezdrowe moje rozmiłowanie w
życiu młodym, jeszcze nie znużonym, w tej świeżości? W życiu
rozkwitającym, to jest jedynym jakie zasługuje na miano życia, gdyż tu
nie ma fazy pośredniej, to co nie rozkwita, więdnie. Czyż ono nie było
przedmiotem ukrytej zazdrości i uwielbienia niemniej sekretnego
wszystkich, jak ja, skazanych na wykańczanie się powolne,
pozbawionych łaski codziennego pomnażania żywotności? Czy ta
granica pomiędzy życiem wstępującym i zstępującym nie była
najistotniejsza ze wszystkich? Jedyna różnica, jaka zachodziła
pomiędzy mną a „normalnymi” mężczyznami polegała na tym, że ja
uwielbiałem błysk tej bogini — młodości — nie tylko w dziewczynie,
lecz i w młodym chłopcu, że nawet młody był dla mnie doskonalszym
jej wcieleniem niż młoda… Tak, grzech, jeśli istniał, sprowadzał się do
tego, że ja ośmielałem się podziwiać młodość niezależnie od płci i
wydobywałem ją spod panowania Erosa — że na piedestale, na którym
oni umieszczali młodą kobietę, ja odważyłem się postawić chłopca. Tu
więc stawało się jawne, że oni, mężczyźni, godzą się na uwielbienie
młodości tylko o tyle o ile jest im dostępna, o ile jest czymś nadającym
się do posiadania… natomiast młodość zawarta w ich kształcie, taka, z
którą nie mogli się złączyć, była im w niepojęty sposób wroga.
Wroga? Uważaj (mówiłem sobie), abyś nie wpadł w głupstwo
sentymentalne, w marzycielstwo… Wszak co chwila mogłem oglądać
objawy życzliwości Starszego dla Młodszego i nawet czułość. A jednak!
A jednak! Zachodziły równocześnie fakty, które oznaczały coś wręcz
przeciwnego: okrucieństwo. Ta arystokracja biologiczna, ten kwiat
ludzkości prawie zawsze bywał przeraźliwie głodny — spoglądający
przez szyby restauracji na starszych, którzy mogli się najeść, zabawić —
gnany w ciemnościach nie zaspokojonymi instynktami, dręczony
pięknością nienasyconą — kwiat zdeptany i odepchnięty, kwiat
poniżony. Kwiat dorastającej młodzieży, musztrowanej przez oficerów i
przez tychże oficerów wysyłany na śmierć, te wojny będące przede
wszystkim wojnami chłopców, wojny nieletnie… to wychowywanie ich
w ślepej dyscyplinie, aby umieli się krwawić gdy zajdzie potrzeba. Cała
straszliwa przewaga Dorosłego, społeczna, ekonomiczna, intelektualna,
urzeczywistniająca się z okrutną bezwzględnością i zresztą
akceptowana przez tych, którzy ulegali. Było więc tak jak gdyby głód
chłopca, śmierć chłopca, ból chłopca miały z istoty swojej mniejszą
wagę niż śmierć, ból i głód Dojrzałych, jakby nieważność szczeniaka
udzielała się jego cierpieniom. A ta właśnie nieważność, ta
„podrzędność” szczenięcia sprawiała, że młodzież była niewolnicą,
używaną do posług będących niejako poniżej już skonsolidowanej
ludzkości. Rozumiałem, że wszystko to dokonywało się prawie samo
przez się, po prostu dlatego, że z upływem lat wzrasta ciężar i znaczenie
osoby w społeczeństwie, ale czyż nie nasuwało się także podejrzenie, że
Dorosły gnębi Młodszego aby nie paść przed nim na kolana? Czy opar
dławiący wstydu, który wytwarzał się wokół tego i innych podobnych
pytań, nie był wystarczającym dowodem, że coś tutaj jest nie wyznane i
że nie wszystko da się wytłumaczyć zwykłą grą sił społecznych? I czy
owa olbrzymia fala miłości zakazanej i hańbiącej, rzucającej naprawdę
mężczyznę na kolana przed chłopcem, nie była zemstą natury za gwałt
popełniany przez Starzejącego się na Dorastającym.
Mglistość tych pytań, ich wieloznaczność a nawet dowolność nie
pozbawiała ich wagi w moich oczach… jak gdyby z góry mi było
wiadome, że coś w tym musi być z prawdy. Ale zagadnienie stawało się
jeszcze bardziej kłopotliwe, gdy zaczynałem zastanawiać się jak dalece
w naszej kulturze od zwierciadła się ta opozycja pomiędzy życiem
wstępującym a zstępującym. O co mnie chodziło? Czego bym pragnął?
Mnie chodziło w pierwszym rzędzie o to, aby fatalna granica,
rozdzielająca dwie nie tylko odrębne ale przeciwstawne fazy życia,
została uznana i uwidoczniona. Tymczasem wszystko w kulturze
wskazywało raczej na chęć zatarcia granicy — dorośli zachowywali się
jakby nadal żyli tym samym życiem co młodzież, nie innym. Nie
przeczę, że istnieje żywotność w dorosłym a nawet w starcu, jednakże
nie jest ona z istoty swojej ta sama, ona jest już tylko wbrew umieraniu.
Ale właśnie ci ludzie już umierający mieli przewagę, oni dysponowali
siłą skumulowaną w ciągu swego życia i oni to wytwarzali i narzucali
kulturę. Kultura była dziełem starszych — dziełem umierających.
Dość mi było na jeden moment związać się duchowo z Retiro, a język
kultury zaczynał brzmieć w uszach fałszywie i pusto. Prawdy. Hasła.
Filozofie. Moralności. Religie. Kodeksy. Ależ wszystko to było jak
gdyby w innym rejestrze, wymyślone, powiedziane, napisane przez
ludzi już częściowo wyeliminowanych z egzystencji, którym brak było
przyszłości… ciężkie dzieło ociężałych, sztywny twór sztywności…
podczas gdy tam, w Retiro, cała ta kultura rozpływała się w jakiejś
młodej niedostateczności, młodym niedorozwoju, młodej
niedojrzałości, stawała się „gorsza”… „gorsza” dlatego, że ktoś kto
jeszcze może się rozwijać jest zawsze „gorszy” od swego ostatecznego
urzeczywistnienia. Sekretem Retiro, demonicznym zaiste, było, że tam
nic nie mogło dojść do pełnego wyrazu, wszystko musiało być poniżej
poziomu, niejako w fazie wstępnej, nie zrobione, tonące w niższości… a
jednak to było właśnie życie żywe i godne podziwu, najwyższe nam
dostępne jego wcielenie. Nietzscheanizm i jego afirmacja życia? Ale
Nietzsche nie miał najmniejszego wyczucia tych spraw, trudno
wyobrazić sobie coś bardziej papierowego a nawet śmieszniejszego i w
gorszym smaku niż jego nadczłowiek i jego młoda bestia ludzka, nie,
nieprawda, nie pełnia ale właśnie niedostateczność, gorszość, niższość,
niedojrzałość są właściwe temu co jeszcze jest młode, czyli żywe.
Wówczas jeszcze nie wiedziałem że o dość podobne do moich
trudności, związane z chęcią ujęcia życia na gorąco, w mchu, rozbijają
sobie głowę egzystencjalizmy, które dopiero po wojnie uzyskały
rozgłos. Zrozumcież moją samotność i moją wewnętrzną sprzeczność,
która stawała się pęknięciem na całym moim przedsięwzięciu
artystycznym: jako artysta byłem powołany do ubiegania się o
doskonałość — ale przyciągała mnie niedoskonałość; miałem stwarzać
wartości — jednak coś jak podwartość lub niedowartość stało mi się
cenne. Wenus milońską, Apolla, Partenon, Sykstynę i wszystkie fugi
Bacha oddawałem za jeden trywialny żart wypowiedziany ustami
zbratanymi z poniżeniem, ustami poniżającymi…
Czas już kończyć te zwierzenia. Nic z tego, o czym tu piszę, nie
zostało we mnie „rozwiązane” — wszystko pozostało fermentem do
dzisiaj. Może kiedy indziej opowiem jak w następnych latach ponowne
wtargnięcie w moje życie tamtej mojej ojczyzny, Polski, oddaliło mnie
od Retiro i częściowo przywróciło innym sprawom. Jeśli musiałem
wywnętrzyć się z tych argentyńskich doświadczeń, to ponieważ jest
moim zdaniem ważne aby człowiek przemawiający publicznie — literat
— wprowadził od czasu do czasu słuchacza poza fasadę formy, we
wrzący tygiel swojej prywatnej historii. Śmieszna ona, a nawet
upokarzająca? Tylko dzieci lub dobroduszne ciotki (których
staropanieńska niewinność jest, niestety, ważnym czynnikiem naszej
opinii publicznej) mogą wyobrazić sobie, że pisarz jest istotą spokojnie
wysublimowaną, wzniosłym duchem, pouczającym z wyżyn swego
„talentu” o tym co Dobre i Piękne. Nie, pisarz nie zasiada na szczytach,
lecz z dołu pnie się do góry — i któż śmiałby poważnie wymagać
abyśmy na naszym papierze rozwiązywali wszystkie gordyjskie węzły
egzystencji? Człowiek jest słaby i ograniczony. Człowiek nie może być
silniejszy niż jest. Wzmożenie siły człowieka może nastąpić tylko
wtedy, gdy inny człowiek użyczy mu siły. Więc zadaniem literata nie
jest rozwiązywać problemy, a tylko je stawiać aby skupiły na sobie
uwagę powszechną i dostały się między ludzi — tam one zostaną w
jakiś sposób uładzone, ucywilizowane.
I chcę dodać na zakończenie, że poczucie tej właśnie impotencji
wobec problemu skłaniało mnie w latach następnych do wycofywania
się z teorii w ludzi, w konkret osób ludzkich. Z mgieł Retiro wyłoniły się
dwa zadania, wyraźne, ważne — decydujące o tym, czy będę mógł w
przyszłości wypowiadać się bardziej szczerze, czy też będę zmuszony
ukrywać się z sobą… Pierwsze z nich, rzecz jasna: nadać
pierwszorzędność owemu podrzędnemu słowu „chłopiec”, do
wszystkich oficjalnych ołtarzy dobudować jeszcze jeden, na którym
stanąłby młody bóg gorszości, niższości, nieważności, w całej swojej,
związanej z dołem, potędze. Oto konieczne poszerzenie naszej
świadomości — wprowadzić, do sztuki przynajmniej, do mojej sztuki
przynajmniej, ten drugi biegun stawania się, nazwać kształt ludzki,
który brata nas z niedostatecznością, zmusić aby mu hołd oddano! Ale
tu wyłaniało się drugie zadanie, bo nawet zahaczenie końcem pióra
tego tematu było niemożliwe bez uprzedniego wyzwolenia się z
„męskości” i, aby móc o tym mówić czy pisać, musiałem naprzód
przezwyciężyć w sobie strach przed niedostatecznością w tym
względzie, przed kobiecością. Ach! Znałem tę męskość, którą
fabrykowali sobie oni, mężczyźni, między sobą, podjudzając się do niej,
zmuszając się do niej wzajemnie w panicznym strachu przed kobietą w
sobie, znałem mężczyzn, wytężonych w dążeniu do Mężczyzny, samców
kurczowych, dających sobie szkołę męskości. Mężczyzna taki sztucznie
potęgował swoje cechy: był przesadny w ociężałości, brutalności, sile i
powadze, był tym, który gwałci, który zdobywa przemocą — więc bał się
piękności i wdzięku, które są bronią słabości, zapamiętywał się w
samczej potworności, stawał się wyuzdany i trywialny, albo tępy i
niezdarny. Najwyższym urzeczywistnieniem tej „szkoły” były chyba
owe bankiety pijanych oficerów gwardii carskiej — na których
przywiązywano sobie sznurek do organu męskiego po czym, pod
stołem, jeden ciągnął drugiego za sznurek, a ten kto pierwszy nie
wytrzymał i krzyknął, płacił kolację. Ale duch tej męskości wzmożonej
objawiał się we wszystkim, rzec można — w historii. Widziałem jak
takim mężczyznom ich paniczna męskość odbierała nie tylko poczucie
miary, ale i wszelką intuicję w postępowaniu ze światem: tam, gdzie
należało być giętkim, on się rzucał, pchał, walił całym sobą z
wrzaskiem. Wszystko w nim stawało się nadmierne: bohaterstwo,
heroizm, surowość, moc, cnota. Całe narody w takich paroksyzmach
rzucały się, jak byk na szpadę torreadora — w obłędnym lęku iżby
widownia nie przypisała im najlżejszego związku z ewig weibliche…
Otóż nie miałem wątpliwości, że byk spotęgowany i na mnie zaszarżuje,
gdy zwęszy z mej strony zamach na swe bezcenne genitalia.
Ażeby temu zapobiec, trzeba mi było znaleźć dla siebie inną pozycję
— poza mężczyzną i kobietą, która by wszakże nie miała nic wspólnego
z „trzecią płcią” — pozycję pozaseksualną i czysto ludzką, z której
mógłbym przystąpić do wentylowania owych dusznych i płcią
skażonych okolic. Nie być przede wszystkim mężczyzną — być
człowiekiem który dopiero na drugim planie jest mężczyzną — nie
identyfikować się z męskością, nie chcieć tego… Dopiero gdybym w ten
sposób, stanowczo i jawnie, wydobył się z męskości, sąd jej nade mną
straciłby swój pazur i mógłbym wtedy wiele powiedzieć z rzeczy nie do
powiedzenia.
Jednakże te projekty pozostały projektami. W dalszym ciągu mego
pobytu w Argentynie przymus pracy zarobkowej przywalił mnie do
tego stopnia, że odtąd wszelka realizacja na dalszą metę i szerszą skalę
stała się technicznie niemożliwa. Nie mogłem się skupić. Biurokracja
wchłonęła mnie i przywaliła swymi papierkami, tudzież swym
absurdem — podczas gdy prawdziwe życie oddalało się ode mnie jak
morze w czasie odpływu. Ostatnim wysiłkiem napisałem Trans-
Atlantyk w którym wiele znajdziecie z doznań tu opowiedzianych, a
potem skazany zostałem na dorywczą pracę literacką od niedzieli i
święta, taką jak ten dziennik — gdzie nie mogę przekazać wam nic poza
pobieżnym streszczeniem, nędznie dyskursywnym, dziennikarskim
prawie. Trudno. Ale i to niech będzie przynajmniej jakimś śladem
wżycia się mojego w drugą, bolesną ojczyznę, w Argentynę, którą zesłał
mi los i od której dziś już nie umiałbym na dobre się oderwać.

Poniedziałek

Nie bez wpływu na spisanie tych wspomnień pozostał fakt, że
niedawno policja w Buenos Aires dokonała wielkiej czystki w
miejscowym Korydonizmie. Aresztowano kilkaset osób. Ale cóż może
policja wobec choroby? Jestże w stanie zaaresztować raka? Obłożyć
grzywną tyfus?
Lepiej więc byłoby odkryć subtelnego bakcyla choroby, niż tłumić
symptomy. Ale kto tu jest chory? Czy tylko chorzy? Czy i zdrowi? Nie
podzielam ciasnego myślenia, które widzi tu jedynie „zboczenie
płciowe”. Zboczenie, tak — ale mające swój zaczątek w tym, że sprawy
wieku i piękności nie są w ludziach „normalnych” dostatecznie jawne i
dostatecznie swobodne. To jedna z najcięższych niemot i niemocy
naszych.
Czyż nie czujecie, że tutaj i zdrowie wasze staje się histeryczne?
Jesteście skrępowani, zakneblowani — nie wy zna ni.
Ja więc chcę mówić. Ale muszę powiedzieć o tym co mówię: nic z
tego nie jest kategoryczne. Wszystko jest hipotetyczne… Wszystko jest
uzależnione — dlaczegóż miałbym ukrywać? — od efektu jaki wywoła.
Ta cecha określa całą moją produkcję pisarską. Próbuję rozmaitych
ról. Przybieram różne postawy. Nadaję moim przeżyciom przeróżne
sensy — a jeśli któryś z tych sensów zostanie zaakceptowany przez
ludzi, utrwalam się w nim.
To jest we mnie młodzieńcze. Placet experiri, jak mawiał Castorp.
Ale przypuszczam, że jest to zarazem jedyny sposób przeprowadzenia
idei, że sens czyjegoś życia, czyjejś działalności, określa się pomiędzy
danym człowiekiem a innymi. Nie tylko ja nadaję sobie sens. Także
inni nadają mi sens. Ze starcia tych interpretacji powstaje jakiś trzeci
sens, który mnie wyznacza.

XVI

Poniedziałek

Ryk syren, świstawki, race, strzelające korki od butelek i szum
rozległy wielkiego miasta w wielkim poruszeniu. W tej minucie Nowy
Rok 1955 wkracza. Idę ulicą Corrientes, sam i zrozpaczony.
Nie widzę przed sobą nic… żadnej nadziei. Wszystko mi się
wykańcza, nic nie chce się zacząć. Bilans? Po tylu latach jednak
wytężonych, jednak pracowitych, kim jestem? Urzędniczkiem
zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia, zdławionym we
wszystkich przedsięwzięciach pisarskich. Nie mogę nic pisać poza tym
dziennikiem. Wszystko bierze w łeb dlatego że codziennie przez siedem
godzin popełniam morderstwo na własnym czasie. Tyle wysiłku
włożyłem w literaturę a ona dzisiaj niezdolna zapewnić mi minimum
niezależności materialnej, minimum — nawet — godności osobistej.
Pisarz”? Skąd! Na papierze! W życiu — zero, istota podrzędna. Gdyby
los pokarał mnie za moje grzechy, nie protestowałbym. Ale
zdruzgotano mnie za moje cnoty.
Kogóż mam winić? Czasy? Ludzi? Ale iluż innych — gorzej
zmiażdżonych. Mnie nie udało się o tyle, że w Polsce pomiatano mną —
a dzisiaj, gdy na koniec ten i ów zaczął mnie szanować, nie ma dla mnie
żadnego miejsca, jestem bezdomny tak bardzo jak gdybym nie
mieszkał na ziemi ale tkwił w przestrzeniach międzyplanetarnych, jako
osobny glob.

Środa

List od pewnej kobiety (otrzymany w początkach grudnia z Kanady,
to znaczy, że go napisała po przeczytaniu dziennika z numeru
listopadowego „Kultury”):

„Drogi Panie Witoldzie,
…nie piszę, bo jestem zła na pana, a także martwi mnie, że pan tak
spokojnie i bez żenady wchodzi w ’wiek klęski’. I nic. Czy inni mają za
pana zrobić wszystkie wysiłki? Ja sądzę, a raczej obawiam się, że
pana argentyńska pampa już za mocno chwyciła i że coraz mniej pan
pamięta, że należałoby jeszcze trochę pożyć, zanim się umrze.
Wygląda, że pan umiera w galopującym tempie — choć oczywiście to
umieranie może rozminąć się o pól wieku z tym następnym, po
którym już pan nie napisze nawet fragmentów z dziennika, nawet
wspomnień o kolacji czy parze butów.
Pierwej to co pan pisał miało charakter polemiczny,
kontrowersyjny, wzbudzało reakcję, choćby negatywną, ale mocną.
Ostatnie ’dzienniki’ we mnie żadnej reakcji nie wzbudzają, poza
zdziwieniem, że pan to pisze, a ’Kultura’ drukuje.
I bardzo się martwię. Bo jeżeli pan się tak uprze zmarnować, to
któż może coś na to poradzić? Wydaje mi się, że pan jest uparty. Więc
czy jest jakieś wyjście z tego impasu?
Czy pan zdaje sobie sprawę, że od dłuższego czasu ogranicza się
pan w tych ‘fragmentach’ do pouczeń: jaka ma być nowa sztuka,
literatura, nowa forma — albo jaka ma nie być; i dlaczego panu się
wydaje ten i ów całkiem kiepski albo niezupełnie.
Ale przecież pan nie jest krytykiem od sztuki, czy poezji, czy
literatury. Nazywa się, że pan jest pisarz, że pan ma tworzyć
literaturę: więc musi pan tworzyć, a nie komentować co inni napisali
(przeważnie czego nie napisali).
I co panu z tego za korzyść, że pan będzie wiedział, jaka jest
problematyka współczesności, albo duch współczesności, albo
tonacja? Artysta czuje tonację, w jakiej może tworzyć — a czy to
tonacja współczesna, czy o sto lat na wyrost, artystę nie obchodzi; ani
czy inni pisarze są w tonacji, czy są atonalni, czy w ogóle są.
Jeżeli panu się podoba tworzyć na jakąś współczesną modlę, to nie
ma znaczenia, czy pan będzie bliżej Dali, czy bliżej Sartre’a — aby pan
tworzył; niestety te échantillons, które znajdujemy we ‘fragmentach’,
są raczej robione, niż tworzone. Nie ma w nich natchnienia,
przekonania, dawniejszego rozmachu. Jest głównie negacja.
Jestem przekonana że pan się marnuje i że tylko jakieś drastyczne
katapultowanie może ten proces przerwać”.

Zmartwiona? I chce mnie katapultować? Rzeczywiście ten dziennik z
numeru listopadowego wypadł lekkomyślnie — kilka luźnych notatek i
wakacyjna opowieść o krokodylu. Dlaczegóż jednak miałbym zawsze
strzelać z armaty? A jeśli mi się zachce wyjść z wiatrówką na wróble lub
na krokodyla?
List znamienny pod wielu względami a przede wszystkim, że jest
świadectwem presji ścieśniającej, jakiej zawsze podlega autor ze strony
czytelników: — Nie pisz pan tego, pisz pan tylko tamto… Bądź pan
tylko poważny. Tylko natchniony. Nie bądź pan krytykiem. Nie myśl
pan, po co pan ma myśleć!… (Znam tę polską szkołę niemyślenia).
Szereg zakazów i ograniczeń, przypominających… co?… Dzisiejsze
ograniczenia obrotu dewizowego i towarowego.
Chciałaby żebym pisał tylko rzeczy ważne (dla niej) i wzbudzające
kontrowersję. Ale ja zapisuję w tym dzienniku także własną moją
historię. Czyli — nie to co dla niej, lub dla was, a co dla mnie ważne.
Każdy z tych monologów jest mi potrzebny, każdy udziela mi lekkiego
impulsu. Nudzi was moja historia? To by dowodziło, że nie umiecie
odczytać z niej własnej historii. Ją, na przykład, oburza że podałem do
wiadomości publicznej moją kolację i moją parę butów. Powinni byście
okrzykami roześmianego triumfu, biciem w bębny i kotły powitać, że
dzięki mnie fakt bez znaczenia dla ogółu, a pełen znaczenia dla mnie,
mnie samego, został ogłoszony urbi et orbi. Gdyby wolno było pisać
tylko o sprawach powszechnych, jakaż literatura zgłosiłaby istnienie
prywatnej zupy i prywatnej pary butów? A przecież literatura powinna
obejmować wszystko.
Czym jest dziennik jeśli nie tym zwłaszcza: pisaniem prywatnym,
robionym na własny użytek? Ten odmienny punkt wyjścia dziennika
odróżnia go od wszystkich innych rodzajów — i jakże doniosły!
Literatura ma dwojaki sens i podwójny korzeń: rodzi się z czystej,
artystycznej kontemplacji, z bezinteresownego dążenia do sztuki; ale
jest też osobistą rozgrywką autora z ludźmi, narzędziem jego walki o
byt duchowy. Jest sprawą dojrzewającą w samotności, tworzeniem dla
samego tworzenia; ale jest też sprawą towarzyską, narzucaniem się
ludziom, ba, publicznym stwarzaniem siebie za pomocą ludzi. Wynika
z pragnienia Piękna, Dobra, Prawdy; ale jest też żądzą sławy,
znaczenia, popularności, triumfu. Dziennik pisarza, wyrażając ten
drugi, osobisty aspekt literatury, jest uzupełnieniem dzieła czysto
artystycznego. I pełny obraz twórczości uzyskamy dopiero gdy ujrzymy
autora w tych dwóch wymiarach: jako bezinteresownego,
obiektywnego artystę i jako człowieka walczącego o siebie wśród ludzi.
Lecz w takim razie nie wymagajcie od. dziennika aby on był pisany
dla waszego zadowolenia tylko, jak tania powieść, albo jak felieton —
gdy on jest również, i może w większym stopniu, zmaganiem się z
wami, „oswajaniem” was z autorem, nasycaniem was czyjąś
egzystencją, która was potrzebuje — ale która wam może wydać się
zbędna — i jeśli chcecie żeby takie pisanie prywatne w ogóle istniało,
musicie pozostawić mu nieco luzu. Jeśli o mnie chodzi, mądrzej
zrobicie nie wtrącając się zanadto do mojej roboty. Zwariowałbym
gdybym brał pod uwagę każde widzimisię— z tych pochwalnych i z tych
kwaskowatych. Pilnujcie aby mój dziennik zawierał nieodzowne
minimum inteligencji i żywotności, ot, tyle ile wymaga przeciętny
poziom słowa drukowanego — ale co do nadwyżki pozostawcie mi
wolną rękę. W ten worek wkładam wiele rozmaitych rzeczy — pewien
świat do którego przyzwyczaicie się o tyle tylko o ile zdobędzie nad
wami przewagę; póki co wiele z tego wyda się wam niepotrzebne a
nawet będzie was zdumiewać że to się kwalifikuje do druku.

Czwartek

Powiedzieć, czy nie powiedzieć? Rok temu, mniej więcej, zdarzyło mi
się co następuje. Zaszedłem na Callao do ustępu w kawiarni… Na
ścianach były rozmaite rysunki i napisy. Ale nigdy nieprzytomna
zachcianka nie wrzepiłaby się we mnie, jak żądło trujące, gdybym
przypadkiem nie namacał ołówka w kieszeni. Ołówek był atramentowy.
Zamknięcie, izolacja, pewność że nikt nie zobaczy, jakaś zaciszność…
a szmer wody szeptał: zrób to, zrób to, zrób to. Wyjąłem ołówek.
Pośliniłem. Napisałem na ścianie, wysoko, aby trudniej było zatrzeć,
napisałem po hiszpańsku coś, och, zupełnie niewybrednego, w rodzaju:
„Panowie i panie miejcie tę naturę…”
Schowałem ołówek. Otworzyłem drzwi. Przeszedłem przez całą
kawiarnię i wmieszałem się w tłum na ulicy. A tam napis pozostał.
Odtąd egzystuję ze świadomością, że tam jest mój napis.
Wahałem się czy mam to ujawnić. Wahałem się nie ze względów
prestiżowych, ale ponieważ słowo pisane nie powinno służyć
rozpowszechnianiu pewnych… manii… A jednak nie będę ukrywał:
nigdy, nigdy nie zamarzyło mi się nawet że to może być tak…
elektryzujące… i ledwie mogę się powstrzymać od wyrzutów, że tyle lat
zmarnowałem nie znając rozkoszy równie taniej i pozbawionej
wszelkiego ryzyka. Jest w tym coś… coś dziwnego i upajającego…
wynikającego prawdopodobnie ze strasznej jawności napisu, który tam
jest na ścianie, w połączeniu z absolutnym zatajeniem sprawcy, który
jest nie do odkrycia. A również, że to zupełnie nie na poziomie mojej
twórczości…

Piątek

A jednak wybiłem się… To już coś tak jakby sława. A w każdym razie
— szacunek. Zdawać by się mogło, Gombrowiczu, że odniosłeś na tym
podwórzu rodzimym coś jak triumf i możesz teraz upajać się widokiem
skonfundowanych oblicz… które to oblicza miały cię do niedawna za
pajaca. Zemsta jest rozkoszą bogów! Ta baba już nie może być z tobą
bezczelna. Ten kretyn musiał się wycofać ze swojej opinii. Chodzę w
glorii. Ale ta gloria… hm… nie, tępoty nie da się pokonać! Jest
niezwalczona!
Wczoraj spotkałem panią X., o której uszy obiły się moje rozliczne
triumfy. Przywitawszy się, spojrzała na mnie z pewną aprobatą i
powiedziała:
— No, no… winszuję… Spoważniał pan!
Przeklęta babo! A zatem ty nie doszłaś do wniosku, że byłem
poważny w dobie kiedy mnie uważałaś za fircyka. Myślisz, że ja dopiero
od moich triumfów spoważniałem!



Powiedziała: — Pan ma łatwe życie. Powiedziałem: — Dlaczego pani
uważa, że mam łatwe życie? Powiedziała: — Ma pan talent! Może pan
pisać co się panu podoba i ma pan za to uznanie i rozmaite ułatwienia
życiowe.
Powiedziałem: — Ale czyż pani nie wie ile wysiłku kosztuje pisanie?
Powiedziała: — Jak się ma talent to wszystko przychodzi łatwo.
Powiedziałem: — Ale przecież „talent” to puste słowo, na to żeby pisać
trzeba być kimś, usilnie nad sobą pracować, nawet walczyć z sobą, to
sprawa rozwoju… Powiedziała: — Ii, po co pan ma pracować jak pan
ma talent. Ja, gdybym miała talent, też bym pisała.



— Pan pisze? Dziś wszyscy piszą. Ja sama napisałam powieść. Ja: —
Rzeczywiście? Ona: — Tak, i nawet miałam dobre recenzje. Ja: —
Winszuję! Ona: — Ach, nie mówię żeby się chwalić, chcę tylko
podkreślić, że dziś wszyscy piszą. To każdy potrafi.

Sobota

Byłoby fatalne gdybym, wzorem wielu Polaków, delektował się
niepodległością 1918—1939; gdybym nie śmiał zajrzeć jej w oczy z
najzimniejszą bezceremonialnością. Upraszam aby nie poczytywano
mego chłodu za tani efekt. Powietrze wolności zostało nam dane
abyśmy przystąpili do rozprawy z wrogiem bardziej dręczącym niż
dotychczasowi ciemiężcy — z sobą. Po zmaganiach z Rosją, z
Niemcami, czekał nas bój z Polską. Nic dziwnego zatem, że
niepodległość okazała się cięższa i bardziej upakarzająca od niewoli.
Póki byliśmy pochłonięci buntem przeciw obcej przemocy, pytania:
kim jesteśmy? co mamy z siebie zrobić? jak gdyby zasnęły — ale
niepodległość zbudziła śpiącą w nas zagadkę.
Z odzyskaniem wolności powstał przed nami problem istnienia. Na
to, aby naprawdę zaistnieć, musielibyśmy siebie przerobić. Ale taka
przebudowa była nad nasze siły, wolność nasza była pozorna, w samej
strukturze narodu tkwił fałsz i gwałt, krępujący nasze poczynania. A
nasza słabość ostrzegała nas abyśmy siebie nie ruszali — bo a nuż
wszystko gotowe się rozpaść. Polskę ówczesną nosiliśmy na piersiach
jak pancerz don Kiszota, woląc na wszelki wypadek nie sprawdzać jego
wytrzymałości.
Okres niepodległości nie był radosną twórczością, ale bolesnym
szamotaniem się z niewidzialną nicią wewnętrznej niewoli. Okresem
egzystencji zaszyfrowanej, okresem wielkiej maskarady. Gdybym pisał
historię literatury tego czasu nie pytałbym, dlaczego ci pisarze byli
wybitni, ale dlaczego, będąc wybitni, nie mogli być w pełni wybitni.
Historię tej literatury należy pisać na opak, to znaczy jako historię tego,
co nie zostało dokonane. Lepiej abyśmy byli dumni i zdobyli się na
stanowczość w odrzuceniu wszystkiego co naprawdę nie było na naszą
miarę; tylko taka polityka uchroni nas od upokorzenia. Gdybym pisał
historię literatury… Ale nie mogę jej pisać bo nie znam większości tych
mdłych książek, o prozie i poezji polskiej wiem coś niecoś, raczej to
przeglądałem niż czytałem, i moje wyobrażenie o polskim
piśmiennictwie jest syntezą wielu wrażeń — tego co przeczytałem, tego,
co się mówiło, tego, co było w powietrzu. Wszystko jedno. Wystarczy
jedna łyżka zupy aby wiedzieć czy smakuje — i dlaczego mianowicie nie
smakuje… i wypowiem się nie jako badacz i szperacz, ale jako jeden z
tych, którzy do tej jadłodajni zachodzili.
Naprzód jedna myśl ogólna: jakakolwiek byłaby literatura w swoich
środkach wyrazu, realistyczna, fantastyczna, romantyczna, ona zawsze
musi być związana najściślej z rzeczywistością — gdyż nawet fantazja o
tyle tylko jest ważna o ile wprowadza nas w istotę rzeczy głębiej niż to
mogłaby zdziałać pospolitość trzeźwego rozumu. Więc decydującym
momentem dla zbadania autentyczności literatury, czy życia
duchowego narodu, będzie ten właśnie: o ile one są bliskie
rzeczywistości.
Chciałbym rozpatrzyć pod tym kątem okres 1918—1939.
Zajmijmy się naprzód gronem pisarzy, którzy uformowali umysły,
mające wstąpić w niepodległość.
Sienkiewicz. Już pisałem o Sienkiewiczu [2]. Sienkiewicz to
marzenie, na jakie pozwalamy sobie przed zaśnięciem… lub sen… A
więc fikcja? Kłamstwo? Samooszukaństwo? Rozwiązłość duchowa?
A jednak on jest najbardziej chyba realnym faktem naszego życia
literackiego. Żaden z naszych pisarzy nie był ani w połowie tak
rzeczywisty jak Sienkiewicz — mam na myśli, że był on naprawdę
czytany i czytany z rozkoszą. A więc: nie nierzeczywisty i nawet
kłamliwy świat, który stwarzał, lecz arcyrealny wpływ, który wywierał.
Czy był iluzją, czy też, przeciwnie, istniał i bardziej od innych? Zważmy,
że fikcja która coś zmienia w świecie też staje się rzeczywistością.
Sienkiewicz ani przez pięć minut nie troszczył się o prawdę
absolutną, nie należał do tych, których wzrok drapieżny rozdziera
maski i nie miał w sobie ani za grosz samotności. Był esencjonalnie
towarzyski, garnął się do ludzi i chciał się podobać, dla niego
zespolenie z ludźmi było ważniejsze od zespolenia z prawdą, był z tych
którzy szukają potwierdzenia własnej egzystencji w cudzym bycie.
A ponieważ natura jego nie szukała prawdy, ale czytelnika, uzyskał
węch niesłychany gdy szło o odkrycie potrzeby, której mógł się stać
zaspokojeniem. Stąd ta plastyczność duchowa, owo przystosowanie się
całkowite i z pełną szczerością do tego co stanowiło zapotrzebowanie
stadowe. A ponieważ formował się dla ludzi, więc był formowany przez
ludzi — i to dało w wyniku tak wspaniałą jednolitość stylu, formę
rozkosznie nasyconą ludzkością i blaskiem, zdolność mitologizowania,
wyczucie jednego z największych a najtrudniejszych do odkrycia
niebezpieczeństw w sztuce — niebezpieczeństwa nudy. Sienkiewicz jest
autentyczny o tyle, o ile potrzeby (choćby to była potrzeba fałszu)
stwarzają wartość.
I tutaj — paradoks: ten pisarz konserwatywny jest w tym sensie
prekursorem rewolucyjnej dzisiejszości, ten pisarz „wierzący” jest
podświadomie bliski filozofii, która obala wartości absolutne i żyje
dialektyką wartości względnych, wynikających z potrzeb, gdzie
człowiek staje się miarą wartości. Wiara Sienkiewicza? Ależ skłonny
jestem przypuszczać, że Bóg był dla niego sposobem współżycia z
narodem. Czy Sienkiewicz bezbożny, bolszewicki, byłby niemożliwy?
Ależ wręcz przeciwnie, tak dalece jest możliwy, iż jeśli kiedykolwiek
czerwona nowoczesność polska wyda swego wielkiego
powieściopisarza, będzie to ścisłe Sienkiewicz à rebours.
Lecz on nie widział siebie od tej strony. Tego sobie nie uświadamiał.
A gdyby sobie uświadamiał — to by go wykończyło z miejsca, jako
Sienkiewicza. Gdyż Sienkiewicz to istnienie nie w świecie, ale tylko w
pewnym świecie — w wycinku świata, w światku pochodnym, który
przyjmuje się za świat prawdziwy i którego korzeni, łączących z
rzeczywistością, nie pragnie się znać. Sienkiewicz nie zdawał sobie
sprawy ze swego mechanizmu, tego mu brak do pełnej nowoczesności.



Co do Żeromskiego… Od Sienkiewicza chyba głębszy i wznioślejszy.
Ale jest na nim skaza, czy też raczej ten flet, zrobiony z dwóch
gatunków surowca, nie dźwięczy czysto.
Cóż takiego stopiło się w nim niewłaściwie, powodując rozstrój?
Żeromski jest cały z płci, miłości, instynktu, on został urobiony przez
Erosa, to jego kraina, tu on jest u siebie, najczulszy, najdelikatniejszy,
najbardziej wymowny. Ale kochanek stał się obywatelem, łowca drżeń
miłosnych przeobraża się w nauczyciela, tropiciel namiętnego
zapamiętania staje się społecznikiem-patriotą a rozfalowany, gorzki,
migotliwy liryzm zaczyna krzątać się z synowską troską wokół Polski. Z
tego powstały domy szklane, odstręczająca mieszanina tęczy i domu
mieszkalnego, ni przypiął ni przyłatał do krajobrazu, metafora fatalna.
Pomieszanie płci z Ojczyzną… dlaczego nie dało rezultatu? Liryzm
miłosny tylko z pozoru jest indywidualny, ten stan ducha powstaje z
poddania się gatunkowi: na zakochanym gatunek dopuszcza się gwałtu
i nie ma większej różnicy pomiędzy żołnierzem, umierającym za
ojczyznę, a kochankiem, który ryzykuje życie aby posiąść ukochaną.
Obaj wypełniają nakaz ważniejszy od wszystkiego co osobiste — i ten,
który broni gromady, i ten, który przedłuży jej istnienie w dzieciach,
zrodzonych z kobiety, do której skłonił go instynkt.
Ale u Żeromskiego odczucie miłości jest ostateczne i tragiczne. A
odczucie ojczyzny wtórne i raczej dydaktyczne. Żeromski, destylujący
eliksiry miłosne, jest nagi. Żeromski-patriota jest wprawdzie
sumieniem i sercem, ale jest też panem z bródką, obywatelem i
„pisarzem polskim”. Żeromski, wnikający w miłość, jest
bezinteresowny, bezwzględny, swobodny, a gdy mówi o Polsce opadają
go tysiące względów — i tutaj nie można być tylko tragicznym, trzeba
być konstruktywnym i pozytywnym. Dlatego nagość Żeromskiego
nakłada na siebie Ojczyznę, jak się nakłada koszulę. Niesmaczny
widok.
On, który nic nie miał z powieściopisarza a wszystko z poety zaczął
pisać powieści społeczne — i one co najmniej dziwne. Gdyż
uskrzydlone i płaskie zarazem, zrobione z percepcji przenikliwej, z
natchnień przejmujących a jednocześnie w tym wszystkim co w nie
wchodzi jako bardziej masywny element kompozycji, aż naiwne, aż
niezdarne — tu poszczególne zdania są natchnione, ale osoby, ale
fabuła, pomysły powieściowe, psychologia, socjologia, dialog, widzenie
środowiska są w niepojęty sposób unaiwnione i zbanalizowane — i to
tak jakby Rodziewiczówna wmieszała mu się do inspiracji — a ta
żeromszczyzna, faszerowana społecznikostwem, filantropią, ludowymi
akademiami, szlachetnym cierpiętnictwem, socjalizmem, to papier… i
to już nie pierwsza, ale druga klasa. On nie umiał wybrać sobie tematu.
Oto artysta wysokiej kategorii, który nie znalazł w tematyce swego
miejsca.
Mnie się te rzeczy tłumaczą gdy wyobrażam sobie rozwój artystyczny
Żeromskiego, wczesne formowanie się jego stylu. Los umieścił go w
rejonach płci i miłości, ale powoli, w miarę dojrzewania
intelektualnego rósł napór spraw innych, tyczących Polski, ludu,
niesprawiedliwości i krzywdy, a sumienie jęło go męczyć. O tym chciał
pisać! Ale jak? Wiadomo że sztuka wymaga chłodu, artysta tym celniej
i mocniej się wypowiada im mniej jest uczuciowo związany z tematem,
on musi zobaczyć obiektywnie to co ma do zobaczenia, więc nie może
być w tym zainteresowany. A, zaiste, ze wszystkich uczuć najbardziej
krępuje szacunek — artysta musi panować nad tematem i, co więcej,
trzeba aby się nim rozkoszował. Ale czymże był on, Żeromski, wobec
tych zagadnień? Byłoż możliwe przyswoić to sobie, czyli zaanektować,
czyli poddać sobie, bezceremonialnie w tym się zagospodarować? Czy
raczej należało temu służyć, oddać siebie i dzieło w służbę tym
sprawom nadrzędnym? Sumienie nie pozwalało mu tego porzucać. Ale
sumienie nie zezwalało także na twórcze i władcze potraktowanie
materii. Tak oto szacunek i miłość osłabiły mu rękę, nie poważył się być
dostatecznie zmysłowy, stał się skromny, potulny, poważny i
odpowiedzialny — nie, żadnego rozbawienia, żadnej rozkoszy z własną
matką — i tak te czcigodne treści wjechały mu w sztukę i w osobowość
in crudo, nie przetrawione, nie wy destylowane. Nie weszło mu w krew
to do czego odnosił się z poważaniem i ten kochanek nie posiadł Polski
— zanadto ją szanował.



Co do Wyspiańskiego… Antyteza Sienkiewicza, bo gdy tamten oddał
się czytelnikowi, ten — sztuce i, notabene, koturnowej. Sienkiewicz
zmierzał wprost do podbicia dusz, lecz Wyspiański do tego aby być
Artystą; Sienkiewicz szukał ludzi a Wyspiański — sztuki i wielkości.
Więc to świat abstrakcji, w którym pojęcia zastępują ludzi, świat
kultury.
Nuda tych dramatów… I któż rozumiał coś z ich liturgii. Wyspiański
jest jednym z największych wstydów naszych, gdyż nigdy nasz podziw
nie rodził się w podobnej próżni, oklaski, hołdy, wzruszenia nasze w
tym teatrze nie miały nic wspólnego z nami. Jaki był sekret tego
triumfu? Wyspiański również zaspakajał potrzeby, ale były to potrzeby
jak najdalsze życiu indywidualnemu, potrzeby Narodu. Naród
potrzebował posągu. Naród domagał się wielkiej sztuki.
Dramatyczność narodu domagała się narodowego dramatu. Naród
potrzebował kogoś, kto by w sposób wielki celebrował jego wielkość.
Wyspiański przeto stanął przed narodem i powiedział: oto mnie macie!
Żadnej małości, sama wielkość i w dodatku z greckimi kolumnami.
Został przyjęty.
Dramaturg. Naturalnie forma dramatyczna zawsze bywa obliczona
na wielkość — to sieć, której wszystko co drobne się wymyka. Ale też
jest pewne, że twórczy jest drobiazg, konkretny jest szczegół, nie zaś
monumentalizmy. Wyspiański, zbyt posągowy aby podjąć jakikolwiek
szczegół, skazany był wyłącznie na obcowanie z żywiołami i potęgami
elementarnymi: Fatum, Polska, Grecja, Nike lub Chochoł. Ta sztuka
nie jest, jak Szekspir, lub Ibsen, podniesieniem życia zwykłego do
wyżyn dramatu (nie mówcie mi o Weselu), tu wszystko od początku do
końca przetacza się po niebie Historii i Losu. Gdy jednak wyolbrzymia
się samo tworzywo, twórca staje się mały i bezsilny. Wyspiański
uruchomił patetyczną maszynerię, która go przytłoczyła — dlatego tak
olbrzymia jest tu inscenizacja a tak nikłe w proporcji to co on ma
własnego do powiedzenia Polakom. Polakom i nie-Polakom. Ten
dramat zrobił klapę za granicą nie dlatego, że polski; dlatego, że z
punktu widzenia ogólnoludzkiego nie wzbogacający.
Grecja? Dramat grecki był czymś naturalnym dla Greków — i zgodny
z ich młodym odczuwaniem bytu. Ale dla nas ten dramat jest już tylko
autorytatywny, działa mocą swego historycznego dostojeństwa,
podobnie jak sama Grecja. Greckość Wyspiańskiego to tylko
majestatyczna dekoracja. To nie jest coś co by odświeżało i oczyszczało
widzenie — to tylko uroczyste.
Z czego okazuje się, że ten rzekomy realista był o sto mil od
rzeczywistości. Wyspiański nie widzi konkretnych zjawisk, wpatrzony
w ich pojęciowe syntezy i sublimacje. Dramat pośród pojęć. Wielki
inscenizator. Dał wspaniałe dekoracje. Uczynił wszystko aby zapewnić
patos przedstawieniu. I wyszedł na scenę, ale, onieśmielony potęgą
dekoracji, zamilkł.



Pomówmy o Przybyszewskim, ten także zaciążył na pokoleniu.
Przybyszewski bodaj jedyny, który mógł wśród nas dokonać rewizji
wartości, lub przynajmniej zasilić nasze życie szeregiem mitów
pobudzających i, w krańcowości swojej, kategorycznych. Nie to ważne,
że importował modernę i bohemę — ważniejsze, że obalał naszą zacną,
czystościową i obywatelską, koncepcję sztuki, wprowadzając w polską
idyllę pojęcie artystycznego tworzenia jako procesu demonicznego. On
pierwszy był w Polsce sztuką bezwzględną i nie liczącą się z niczym,
będącą niemiłosiernym wyładowaniem duchowym. On pierwszy wśród
nas naprawdę zażądał głosu.
Ale cóż za karykatura! Pajac i błazen! Trudno bez zawstydzenia
przyglądać się jego degrengoladzie w partactwo, transmutacji bohatera
w melodramatycznego aktora. Znakomity talent, który najspokojniej i
jakby nigdy nic brnie w kabotyństwo — nie zdając sobie sprawy, nie
dostrzegając swej tandety, nie widząc zgoła co się z nim wyrabia.
Czemu przypisać, że ta wyobraźnia stała się pretensjonalna,
niesmaczna, skrzywiona, krzykliwa, że ona zachorowała na
przybyszewszczyznę? Ten kierunek myśli europejskiej, który jego
zapłodnił, był o krok od śmieszności, a przecież nigdy nie stoczył się w
śmieszność — jeśli Schopenhauer był bezbłędny w stylu, to Nietzsche i
Wagner, to ludzie romantyzmu niemieckiego lub satanizm francuski i
skandynawski niejednokrotnie ocierali się o emfatyczną tandetę. A
jednak dopiero w Polaku z tego ziarna urosło drzewo oczywistej
śmieszności i szmiry. Czyżbyśmy aż tak dalece nie nadawali się do
demonizmu?
Tu znów ujawnia się bezsilność Polaka wobec kultury. Dla Polaka
kultura nie jest czymś czego i on jest współtwórcą, ona przychodzi mu z
zewnątrz jako coś wyższego, nadludzkiego — i ona mu imponuje. Cóż
jednak imponowało Przybyszewskiemu? Naród? Sztuka? Literatura?
Bóg? Przybyszewski ma w sobie wiele z prowincjała dopuszczonego do
stołu najbardziej arystokratycznej Europy, ale jemu nie tyle Europa
imponowała, ile Przybyszewski. Gdyż Polakowi imponuje on sam w
historycznym wymiarze, nic bardziej nie onieśmiela go niż własna
wielkość. Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet przerażony
Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem
Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak
Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego.
We wszystkim co pisze słyszy się: — Ja jestem Przybyszewski! Jestem
demonem! Jestem objawiciel!
Nieumiejętność pogodzenia codzienności i zwykłości z wielkością,
czy też ze wzniosłością… Gdyby on zachował ucho, smak, wzrok
zwykłego człowieka, atak konwulsyjnego śmiechu ostrzegłby go przed
piruetami demonizmu. Ale, będąc Polakiem, musiał klęczeć. I klęczał
przed sobą.



Kasprowicz. Chleb razowy, gołębia dusza, szczerozłoty piewca… Ale
także: chłop-zdrajca, kmieć fałszywy, nienaturalna natura, robiona
prostota. Kasprowicz, odszedłszy od chłopa i przemieniwszy się w
inteligenta, chciał jednak pozostać chłopem — jako inteligent.
Tu źródło jego niedostateczności artystycznej. On, będąc
mieszańcem, kombinacją miasta i wsi, z istoty swojej był dysharmonią
— ale ucharakteryzował się na harmonię. Ten śpiew, gdyby był szczery,
byłby pękiem dysonansów, poezją meteka, hymnem dziwnego
stworzenia porodzonego przez sprzeczne żywioły — on jednak wolał na
swój tużurek nałożyć siermięgę.
Kasprowicz — najwyższe osiągnięcie polskiej poezji „ludowej”,
będącej grubym nieporozumieniem — gdyż to co jest poezją o ludzie,
mieni się poezją ludu. Lud staje się inspiracją poetyczną dopiero, gdy
oglądamy go z miasta i przez binokle kultury — chłop, jako chłop,
nigdy nie był poezją dla chłopa. Cóż bardziej naciąganego, gdy
Kasprowicz czyni się chłopem aby opiewać naturę — wszakże chłop
właśnie nie czuje natury, on w niej jest więc jej nie dostrzega, on użera
się z nią, żyje z niej, ale się do niej nie modli. Wycieczkowiczom
zostawcie wschody i zachody słońca. W chłopskim świecie wszystko
jest zwykłe, więc nic nie zwraca uwagi. I jeśli coś wielbi chłop, to nie
wieś a miasto. Bóg objawi mu się w maszynie a nie w przydrożnej
topoli. Tanią perfumę ze sklepu woli od zapachu bzów.
Czy zabroniłbym w ogóle Kasprowiczowi uruchomienia w sobie tego
wiejskiego śpiewu? Ale skąd, owszem, niech wydobywa z siebie to,
skoro w nim to tkwiło. Ale pytanie: jako kto ma śpiewać? Jako chłop,
czy jako Kasprowicz?
I byłby prawdziwszy, gdyby nie usiłował mieć stylu. Gdyby swojej
wewnętrznej rozterki nie starał się przysłonić prostotą — gdyby w
sztuce, zamiast formy, dał nam swój konflikt z nią. To by wyzwoliło
może ze sztucznej ludowości jego i jego literackich potomków. Ja
Kasprowicza ubrałbym od pasa w dół w chłopskie buty i chłopskie
portki, a od pasa w górę w marynarkę i sztywny kołnierzyk. Takim
wypuściłbym go na widownię, mówiąc: radź sobie jak możesz!



Nie przeczę, że byli to jednak artyści i nauczyciele wysokiej miary.
Ale ci nauczyciele nie byli nauczycielami rzeczywistości. Sienkiewicz
nie wyrażał rzeczywistości, ponieważ oddał się na usługi fantazji
zbiorowej. Wyspiański, gdyż oddał się estetycznym i historycznym
abstrakcjom. Żeromski, ponieważ nie umiał pogodzić swej misji
społecznej ze swoim instynktem. Przybyszewski, który upił się
satanizmami. I Kasprowicz, który pozwolił aby nim Lud zawładnął. Na
to, aby pisarz mógł „dojść” do rzeczywistości, musi być jednym i
drugim jednocześnie: wyrazicielem ducha zbiorowego, ale i własnego
indywidualnego istnienia; musi być indywidualnością, kontrolowaną
przez zbiorowość, ale i zbiorowością, kontrolowaną przez
indywidualność. Oni jednak utonęli bez reszty w masie, lub też w
owych abstrakcjach — jak naród, historia, sztuka — będących
wytworem zbiorowej kultury. I zawsze byli sługami czegoś. Zawsze
przed czymś na kolanach. (Pozytywizm? Ależ to takie coś dla narodu
tylko, nieomal polityczna doktryna — to nie był pozytywizm
pojedynczego człowieka. Spostrzegam, że zapomniałem wspomnieć o
Prusie. Jaka szkoda!)
W tej to niewygodnej, klęczącej, pozycji powitaliśmy niepodległość.
Cóż miałby do zrobienia człowiek oswobodzony? Powstać, przeciągnąć
się, przetrzeć oczy, rozejrzeć się dokoła i zastanowić się jakby od nowa:
kim jestem, gdzie jestem, jakie jest moje zadanie?
Ale niepodległość bynajmniej nie przywróciła nam wolności: ani
swobody uczucia, ani swobody widzenia. Naród stał się politycznie
wolny, natomiast każdy z nas ujrzał się naraz bardziej spętany i
wewnętrznie osłabiony, niż kiedykolwiek przedtem. Czym było owo
zmartwychwstałe państwo, jeśli nie wezwaniem do nowej służby i
nowego kornego poddania? Ale to państwo było rekonwalescentem,
ledwie trzymało się na nogach. Wobec czego wszystko inne, choćby
najbardziej palące i nie cierpiące zwłoki, musiało ustąpić jednemu
nakazowi: wzmacniać państwo.
Powiedziano:
– Nie będziesz miał żadnej myśli, która by mogła osłabić naród albo
państwo.
– Będziesz dostrzegał, myślał, czuł to tylko, co wzmaga siłę narodu i
państwa.
To jednak spowodowało w nas rozterkę, która, moim zdaniem, jest
kluczowa dla całego okresu wolności. Gdyż zważcie — wzywano nas
abyśmy zrezygnowali z pełności i autentyczności indywidualnego
istnienia nie na rzecz innej jakiejś autentyczności i siły, ale na rzecz
istnienia niepełnego, które niczego nie mogło osiągnąć gdyż było
napiętnowane niedostatecznością. Polska, którą mieliśmy sycić własną
najżywotniejszą krwią indywidualną, była ekonomicznie i militarnie
wątła, politycznie wsadzona między dwie koncentracje złowrogiej
potęgi, kulturalnie chora na anachronizm — to państwo nie mogło
prowadzić żadnej dorzecznej polityki, nie mogło w ogóle dokonać
niczego, musiało trwać dorywczą łataniną i chowaniem głowy w piasek.
A co najgorsze nie było państwem ani wielkim, ani małym: dość wielkie
aby być powołane do aktywności historycznej, zanadto małe aby temu
powołaniu sprostać.
To zrodziło atmosferę nierzeczywistości, partactwa, groteski, która
zaczadziła dwudziestolecie. Nierzeczywistości — gdyż my nie mieliśmy
po prostu poprzez co wejść w styczność z życiem. I tak rujnowaliśmy
się aby utrzymać wielką armię, ale armia okazała się chimerą.
Ograniczaliśmy się duchowo i intelektualnie, ale nasza myśl
państwowa, narodowa nie stała się od tego silniejsza. A co do
partactwa — przecież najświetniejsze zdolności, w kleszczach owej
podwójnej anemii, jednostkowej i zbiorowej, musiały się zmarnować,
podobnie jak marnowały się przedsięwzięcia techniczne, finansowe,
społeczne. A także było to groteskowe — albowiem groteska to signum
nieudolności, marka fabryczna tandety.
Nie rozważam całości życia polskiego — idzie mi tylko o literaturę.
Być może na terenie politycznym i ekonomicznym my nie mieliśmy nic
innego do zrobienia, robiło się więc co się dało i jak się dało. Ale
swoboda sztuki jest stokroć większa i twierdzę, że nawet w tej sytuacji
była możliwa w Polsce sztuka rzeczywista.
Twierdzę co więcej: w tych warunkach najważniejszym i naczelnym
zadaniem sztuki było nie dopuścić do utraty styczności z życiem
rzeczywistym — przebić się poprzez życie zredukowane do prawdziwej,
pełnej egzystencji — stać się kotwicą, która by nas łączyła z bytem
zasadniczym. Dlaczego tak fatalnie zawiodła nas sztuka w tym
względzie?
Ach, z powodu pewnego drobnego niedopatrzenia… Powrócę do tego
w najbliższej przyszłości, opowiem, jaka to drobna pomyłka w wyborze
drogi uniemożliwiła nam wydostanie się na przestrzeń z naszego
ślepego zaułka.

XVII

Niedziela

Poświęcam dziś trochę czasu powracaniu do tamtych lat —
niepodległości. Aby je zniszczyć. Moja obecna katastrofalna sytuacja
tego wymaga. Jeśli zgodzę się wewnętrznie na to, że oni byli jak trzeba,
kwitnące, zdrowe rośliny na żyznym gruncie — podczas gdy ja jestem
czymś konającym na pustyni, wyrzuconym na obcy brzeg kaleką, bez
ojczyzny i tak dalej… uchodźca, zbłąkany, zgubiony… cóż mi
pozostanie, prócz rezygnacji z całego znaczenia mojego? Przeto:
zmobilizować wszystkie atuty mojej sytuacji, wykazując, że ja lepiej i
prawdziwiej mogę żyć. Napiszę teraz coś niecoś o poezji (wierszowanej)
okresu niepodległości… i zobaczę, co z tego zdoła się utrzymać, jako
prawdziwe… Ta ciekawość — o ile to co mi się rodzi pod piórem może
być prawdą…
Owe wiersze były lepsze od prozy ówczesnej. Co się tłumaczy z
łatwością. Im bardziej formalistyczna jest sztuka, tym bardziej
uniezależniona od zewnętrznych naporów środowiska, epoki.
Najtrudniej w Polsce niepodległej było po prostu rozmawiać, potem —
pisać zwyczajną prozą, potem — pisać prozą stylizowaną, a rzeczą
względnie najłatwiejszą było pisanie do rymu. Aby wypowiedzieć się
nienagannie w zwykłej rozmowie, w codziennej prozie, trzeba być
człowiekiem, który może mówić — takim, któremu warunki zewnętrzne
nie paczą mówienia. Ale wiersze, z tych „znakomitych”, „świetnych”
może napisać ktoś skuty wszelkimi możliwymi kajdanami jeżeli
nauczył się formy.
Skamander i awangarda… tak, pamiętam… Skamander wypłynął pod
znakiem odświeżenia, modernizacji, europeizacji i oni zapragnęli dać
poezję już niepodległą — swobodną i bezinteresownie poetycką,
dumną, która by nie służyła niczemu, tylko sobie. Zdrowa idea! Na
czasie było to zachłyśnięcie się czystym powietrzem. Czemuż góra mysz
porodziła? Dlaczego to obróciło się w nic?…
Nic. Gdybyśmy usunęli wszystkich poetów Skamandra z naszego
życia duchowego (ale uwaga! Używam tutaj pojęcia „życie duchowe” na
serio), nic by się nie stało… nie spowodowałoby to absolutnie żadnej
zmiany. Oni byli, ale mogliby nie być… Ujrzelibyśmy się ubożsi o
pewną ilość metafor i rymów, tudzież o pewną ilość piękności, także o
pewien zasób nowinek poetyckich, importowanych lub swojskiego
chowu, ale na tym koniec. Żaden z tych rasowych poetów nie dostarczył
nic„ elektryzującego — nic prawdziwie osobistego — żadnego
rozwiązania, żadnego przetworzenia rzeczywistości na jakikolwiek
kształt określony, wyrazisty, jak może być wyrazista twarz ludzka.
Brakło im oblicza. Nie mieli stosunku do rzeczywistości. Jeśli któryś z
nich miał tak zwane przekonania, to nie różniły się one niczym od
pospolitego katechizmu politycznego lub społecznego epoki: socjalizm i
pacyfizm Słonimskiego, estetyzm Iwaszkiewicza, lechickość Lechonia.
Zastali swoje wiary już gotowe — zgłaszali przynależność do tego lub
innego credo, żaden z nich nie miał naprawdę własnego obrządku.
Czyż, poza rymem, nie byli dziećmi? Obedrzyjcie Valéry’ego, Claudela,
Rilkego ze wszystkich strof, pozostanie jednak osobowość, zjawisko
duchowe, dusza, ktoś jedyny i niepowtarzalny. Spalcie rymy
Skamandra, a ujrzycie grono sympatycznych chłopców, jako tako
dających sobie radę w życiu.
Mając na uwadze, że jednak były to talenty, zapytajmy: czemu
przypisać tę nicość? Na mocy jakiej złośliwości sztuka, zamiast
wzbogacić, w danym wypadku okazała się zubożająca? Nie będzie
trudno udzielić odpowiedzi, gdy zważymy że im bynajmniej nie
zależało na wzbogaceniu formy, jaką dysponowali, a tylko na jej
oczyszczeniu. Zastali wiersz zbrukany rozmaitymi ingrediencjami
niepoetyckimi i zamierzyli pozostawić go ściśle poetycznym. Byli
pobożnymi wyznawcami i kultywatorami formy, której majestat
dźwigali na sobie jak płaszcz purpurowy — pełni poszanowania,
skromni i nieśmiali. Lecz artysta, który boi się naruszyć formy i nie
umie być wobec niej brutalny, gdy zajdzie potrzeba — cóż może zrobić?
Jak wprowadzić w śpiew uświęcony poezję dopiero dojrzewającą,
jeszcze nie usankcjonowaną i na pół szlachetną? Jak zmieścić w
ciasnym naczyniu ogromną, budzącą się treść? Tak druzgoczące
zadania przekraczały o wiele lękliwy wysiłek skamandrytów,
zmierzający do udoskonalenia i oczyszczenia wyrazu. Byli przede
wszystkim poetami „przez eliminację”, poetami tylko w obliczu rzeczy
już poetycznych, nie zaś tymi co niepoezję przemieniają w poezję.
Jednakowoż w to im graj! Ta muzyka im odpowiadała. Gdyż inaczej
— jakżeby mogli utrzymać się w literaturze? Intelektualnie zupełnie nie
na poziomie swojego czasu, nie zdający sobie sprawy z tego co
kiełkowało wokół nich. Pozbawieni formatu, osobistego, duchowego…
wszak to w istocie była zbiorowa irrupcja w polską sztukę i ci ludzie,
pomimo iż każdy z nich był odrębny pod względem wiersza,
temperamentu, myślenia, byli jednak tak niezróżnicowani w głębszym
znaczeniu, że do dziś ta poezja jest poezją grupy. Ale czy mogłaby
powstać w Polsce poezja prawdziwa, to jest oparta na realnej styczności
z życiem, bez przebicia wzrokiem ścian domu, któryśmy sobie
zbudowali, i ujrzenia tego co czaiło się tam… dalej… Oni zdawali sobie
sprawę ze swojego miejsca tylko do pewnego stopnia, znali swoje
miejsce w sztuce, ale nie miejsce sztuki w życiu. Znali swoje miejsce w
Polsce, ale nie miejsce Polski w świecie. Żaden z nich nie wzbił się tak
wysoko, aby dojrzeć położenie własnego domu.
Natomiast byli dość inteligentni by wyznać się w tym, że
rzeczywistość polska była w sporym procencie dęta. Wyczuwając to
nieomylną intuicją poetycką, a jednocześnie nie mając pojęcia jak sobie
poradzić z tym faktem i jakie wyciągnąć z tego wnioski, postanowili iż
nie będą zanadto troszczyć się o rzeczywistość. Tak się też stało.
Wydawali swoje tomiki, zadowoleni iż sława ich wzrasta, ale nie
zaglądając jej w zęby. Cieszyli się że mają czytelników, nie kontrolując
zbyt blisko owego „czytania”. Zdobywali coraz wyższe miejsce w
hierarchii poetów, nie wnikając zbytnio w ową hierarchię. Słowem,
zachowywali się jak wszyscy (z małymi wyjątkami) poeci świata i
moglibyśmy mieć do nich pretensję tylko gdybyśmy uznali, że poeta nie
powinien być zanadto podobny do poety.
Tym skamandrytom przeciwstawiała się awangarda — we
wspomnieniach moich podobna do zmory sennej, złowroga… Pod tym
pomylonym niebem ileż pokraczności! Przypominam sobie dziwnie
koślawe ulotki, pisemka, śmieszne manifesty, wiersze niby to
rewolucyjne, niby poronione, potężne ale i potężnie komiczne teorie i
stosy nieuniknionych tomików. Tadeusz Peiper (metafora
rozkwitająca) i Stefan Kordian Gacki i Braun i Ważyk i setki innych
adeptów, dedykujących sobie poematy… wszystko to było dla mnie
awangardą. Ta produkcja wyglądała mniej więcej tak samo we
wszystkich miastach cywilizowanych i teraz, tutaj, w Argentynie, też
spotykam się po kawiarniach ze starymi lub niestarymi młodzikami
przyssanymi do piersi tej matki wieczystej. Jednakowoż w Polsce było
to bardziej brudne — awangarda polska była nie uczesana,
rozchełstana, bosa, była pokraką z głową rabina, z bosymi nogami
wiejskiego chłopca. Była to zapadła głucha prowincja, która,
zrozpaczona własną prowincjonalnością, zamarzyła zrównać się z
Paryżem, Londynem. To gremium, złożone z rabinów pokurczonych,
ezoterycznych i sofistycznych, oraz z naiwnych płowych łepetyn spod
Kielc, Lublina, czy Lwowa, odznaczało się świętą naiwnością, żarliwym
fanatyzmem, konsekwentnym uporem. Poeci. Poeci, zdecydowani być
poetami, wytwarzający w sobie żar poetycki i poetyckie upojenie,
wsadzeni w tę swoją awangardę i zakorkowani w tym, jak w butelce.
Nigdy z żadnym z nich nie zdarzyło mi się rozmawiać poważnie.
Teoretycznie biorąc, istniała między nami pewna zbieżność gdyż i ja
byłem „awangardowy”, choć w zgoła inny deseń; ale już sama ich
„poetyckość” kazała mi uzbroić się w sarkastyczny grymas i
odpychający żart. Jednakże mocno mnie niepokoili. Wnosili na pewno
jakąś rzeczywistość, to nie było już tylko wymyślone, za tym coś się
czaiło, coś prawdziwego… ale co? Co? Wnosili nędzę. Te luksusy
podszyte były straszliwym ubóstwem. Nie byli rzeczywistością w
swoich płodach, na swoim pretensjonalnym papierze, ale byli nią jako
symptom — jak wysypka na ciele chorego. Większość z nich
pozbawiona była tego minimum sprawności umysłowej, bez którego
pisanie staje się niemożliwe: indolenci, dekadenci, marzyciele,
niedouczeni, niedonoszeni — ponure twory ghett polskich, obywatele
polskiej zapadłej dziury. Uciekali od własnej biedy w dumne
prekursorstwo, to było szukanie wybawienia…
Które przyszło. Oni sami nie ośmielili się wyznać, że są urodzeni z
nędzy. Ta prawda przyszła z zewnątrz i pewnego dnia Polska
Rzeczypospolita Ludowa zabrała się do nich i wyznaczyła im rolę —
odtąd weszli w skład literatury urzędowej i przemienili się w
biurokrację sztuki. Ponieważ zawsze byli poza sobą, nie znosząc
prawdy o sobie i własnym istnieniu, sztukując rzeczywistość snem,
abstrakcją, teorią, estetyką, więc nie mieli wiele do stracenia i nawet
bodaj nie zauważyli że coś nieprzewidzianego z nimi się stało. Nie
byłem przy tym, ale obawiam się, że sporą część inteligencji polskiej
zastał bolszewizm w stanie pijanym — głowa narodu była zamroczona.
I wielu, bardzo wielu, nie wiedziało właściwie co się z nimi dzieje.



Proza powieściowa.
Pamiętamy ten urodzaj: powieść obrodziła. I wszystkie, jak się
okazywało z owych recenzji, znakomite. Ale kiedyś miałem taką
rozmowę z Nałkowską d propos pewnej książki. Ona: — Tam jest
mnóstwo doskonałych podpatrzeń, rozmaitych smaków, smaczków,
jakaś taka, wie pan, swoista serdeczność, coś specjalnego… ale w to
trzeba wniknąć, przyjrzeć się z bliska, poszukać tego… Ja: — Jeżeli pani
zacznie przyglądać się temu pudełku zapałek, wydobędzie pani z niego
całe światy. Jeśli pani będzie się doszukiwać smaków w książce, na
pewno pani je znajdzie, gdyż powiedziano: szukajcie a znajdziecie. Ale
krytyk nie powinien szperać, szukać, niech siedzi z założonymi rękami,
czekając, aż książka go znajdzie. Talentów nie należy szukać przez
mikroskop, talent sam powinien dać znać o sobie biciem we wszystkie
dzwony.
Ale, ponieważ w okresach gdy poczucie rzeczywistości ulega
osłabieniu, wszystko się automatyzuje, krytyka polska mechanicznie
rzuciła się w pościg za wartościami — i, rzecz pewna, przy dobrej woli
nietrudno i w Gojawiczyńskiej dopatrzeć się eposu; bo ostatecznie
nawet przeciętność coś jednak wyraża. Aby zerwać z tym
wyolbrzymieniem i odzyskać właściwą miarę zjawisk nic zdrowszego,
jak oderwać wzrok od utworów i przyjrzeć się autorom. Jestże wielki,
twórca tej wielkiej powieści? A jeśli on sam nie jest wielki, to w jaki
sposób książka może być wielka? Rozpatrzywszy się tak w ludziach
ówczesnej prozy, cóż ujrzymy? Że wszystkie te powieści nie urodziły
ani jednej osobowości — i nikt z nich nie był nawet na miarę
Żeromskiego albo Sienkiewicza. Skąd się wzięło w Niepodległej to
skarłowacenie ludzi?
Dwóch było zakrojonych na nieprzeciętność: Kaden i Witkacy.
Kaden, który miał nerw stylisty, brutalną agresywność i zalążek
kształtującego widzenia — mógł wydobyć ze swojego czasu jakąś
kadenowską prawdę. Witkiewicz, rozwydrzony i przenikliwy, którego
natchnieniem był cynizm, dostatecznie degenerat i wariat aby
wydostać się z polskiej „normalności” na bezgranicza, a jednocześnie
dość rozumny i świadomy aby szał przywrócić do normy i związać z
rzeczywistością. Obaj mogli być twórcami, gdyż los wytrącił ich z
„normalnej” polskości. Jednakże oni właśnie ulegli manierze i przegrali
z kretesem swoją walkę o wyraz, a ich klęska była powtórzeniem klęsk
poprzedniego pokolenia. Kaden zmarnował się jak Żeromski,
wyrzekając się dobrowolnie artystycznej suwerenności, zanurzając się
po uszy w życiu polskim — on, piłsudczyk, sanator, „pisarz polski”,
bojowiec, ojciec ojczyzny lub jej syn, sumienie narodu, dyrektor
teatrów, redaktor, już mistrz, już nauczyciel i przewodnik. Proza
Kadena przywdziała togę i zaczęła stroić miny, stała się celebracją
literatury zanim jeszcze stała się literaturą. Witkiewicz zmarnował się
jak Przybyszewski, urzeczony własnym demonizmem, nie umiejąc
złączyć anormalnego z normalnym i wskutek tego wydany na pastwę
swej ekscentryczności. Wszelka maniera wynika z niezdolności
przeciwstawienia się formie, pewien sposób bycia udziela się nam, staje
się nałogiem, jest jak to się mówi, mocniejszy od nas — i trudno się
dziwić, że ci pisarze słabo osadzeni w rzeczywistości, osadzeni raczej w
polskiej nierzeczywistości, czy też „niedorzeczywistości”, nie umieli się
bronić przed przerostem formy. U Kadena maniera była wysilona i
pracowita, jak on. Dla Witkiewicza, jak dla Przybyszewskiego, stała się
ona ułatwieniem i rozgrzeszeniem z wysiłku, dlatego forma ich obu jest
tyleż pośpieszna co niechlujna. Lecz klęska Witkacego była bardziej
inteligentna: demonizm stal mu się zabawką i tragiczny ten pajac
umierał w ciągu swego życia, jak Jarry, z wykałaczką w zębach, ze
swymi teoriami, czystą formą, dramatami, portretami, z „bebechami” i
„wybrzuszeniem”, z pornograficznie makabrycznymi kolekcjami.
(Pierwsza moja wizyta u Witkacego: dzwonię, otwierają się drzwi, w
ciemnym przedpokoju potworny karzeł rośnie — to Witkacy otworzył
drzwi w kucki i z wolna się podnosił…)
Znów zaznacza się w tych charakterystykach bezsilność wobec
rzeczywistości. A także godny jest podkreślenia brud ich wyobraźni:
bebechy witkiewiczowskie i ciamkanie kadenowskie to nie tylko
rezultat wtargnięcia sztuki europejskiej na te obszary obrzydliwości, to
przede wszystkim wyraz naszej impotencji wobec brudu, który nas
zżerał w chłopskiej chałupie, na żydowskim barłogu, w bezklozetowych
dworach wiejskich. Polacy tego pokolenia już wyraźnie dostrzegali
brud zarówno jak dziwaczność i okropność, ale nie wiedzieli co z tym
zrobić, to był wrzód który nosili na sobie, którego jady ich zatruwały.
Tak więc proza bardziej drapieżna stoczyła się w dziwactwo lub w
barok — ta zaś, która pulsowała w powieściach czytelnych i artystycznie
poprawnych, była wyzuta z dynamizmu i jak powój owijała się wiernie
wokół polskiego życia. Przede wszystkim kobiety. Oto testimonium
paupertatis: że powieść owego czasu opierała się głównie na kobietach
i była jak one. Okrągła w liniach, miękawa, rozlazła. Sumienna,
.drobiazgowa, dobrotliwa, czuła. Ona to „z mądrością serca nachylała
się nad szarym losem ludzkim” lub „pracowicie przędła kanwę wielu
istnień we wzór serdecznej troski i uświęcającej litości” — oto autorki
zawsze skromne lub nawet pokorne, z godnym pochwały zaparciem się
siebie, zawsze gotowe rozpłynąć się altruistycznie w innych, lub też
zgoła w bycie, głosicielki „prawd niewątpliwych” w rodzaju Miłości lub
Litości, które Renata lub Anastazja odkrywały pod koniec sagi w
drżeniu liści lub w śpiewie drzew… Nikt nie neguje talentu tym
Dąbrowskim, Nałkowskim, do Gojawiczyńskiej włącznie, ale czyż ta
rozpływająca się w kosmosie babskość mogła w jakikolwiek sposób
ukształtować świadomość narodu?
Cóż dziwnego jednak, że kobiety pisały po kobiecemu? Dziwniejsze,
groźniejsze, że żaden z talentów objawiających się co czas pewien w
prozie nie zdołał się utrzymać przy życiu — wszystkie umierały. Ta lub
owa książka nieraz wystrzelała z hukiem armatnim. Sól ziemi Wittlina,
święcąca za granicą triumfy. Fajerwerk Choromańskiego Zazdrość i
medycyna, powitana biciem w dzwony: nareszcie zjawił się „wielki
powieściopisarz”! Sklepy cynamonowe Brunona Schulza, rzecz w
innym gatunku, wysokiej rangi. Cudzoziemka Kuncewiczowej, także
przecież zapowiedź, przeczucie, zapach czegoś niespodziewanego…
Kłopot, w jaki wprowadzały te utwory krytyka, na czymże polegał? Na
tym, że niepodobna było ustalić ich prawdziwej jakości. Ta rzecz w
tamtym czy innym aspekcie swoim po prostu mistrzowska, tamten
utwór w jakimś fragmencie nieomal genialny, ta i tamta stronica zgoła
zagraniczne, uniwersalne, światowe, pod tym lub tamtym względem
ten autor równy najznakomitszym — było to pisarstwo wciąż ocierające
się o niekłamaną wybitność, ale z tych poszczególnych genialności, z
fragmentarycznych osiągnięć nie powstawało ani wielkie dzieło, ani
wielki pisarz. Wyraźnie więc ujawniało się, że krótkie spięcia talentu
nie były wynikiem konsekwentnego rozwoju duchowego, a tylko czymś
na marginesie — to wszystko miało znamiona kurczowości i
przypadkowości, oni sami nie wiedzieli dlaczego raz wyskoczyło im coś
lepszego — zdarzyło się ślepej kurze ziarno. To była literatura ślepych
kur.



Boy-Żeleński, Antoni Słonimski. Ci się udali, na koniec dwóch z
prawdziwego zdarzenia — urzeczywistnionych. Wiersze Słonimskiego
nie brały mnie, jego poezja wybuchała mi w prozie, z kronik w
„Wiadomościach” — tam ciskał sobą na-wszystko i wszystkich i bawił
się, mistrz w organizowaniu hecy, której sam był bohaterem (a więc
poeta). Śmieszne porównywać jego wpływ z wpływem Sienkiewicza,
Żeromskiego? A ja twierdzę, że na nim wychowało się pokolenie, tak to
niekoniecznie trzeba być bogiem aby mieć wyznawców.
Ale co uważam za ważne i ciekawe: że Boy i Słonimski, ta bodaj
jedyna proza w Niepodległości sprawnie funkcjonująca, była
ściąganiem z wyżyn w dół, na grunt zdrowego rozsądku i przeciętnego
trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów — ale do
tego nie potrzeba większej siły.
Boy — niewiele własnego, ten tłumacz nawet w swoich oryginalnych
pracach tłumaczył Francję na polski.



Krytyka. Czyż w ogóle to można nazwać krytyką? Każdy dziennik
miał swojego belfra od stawiania stopni, było jednak świętą tajemnicą
dlaczego ci właśnie, a nie inni, są belframi. Wyglądało jak gdyby istniał
zakon wtajemniczonych znawców, którzy ferują wyrok. Ale naprawdę
było tak, że nikomu a przede wszystkim samym znawcom nie było
wiadomo, dlaczego powołano ich do sądzenia (nie spostrzegli się, że to
zależało po prostu od decyzji redaktora gazety). I przerażeni
mechanizmem, który ich — byle kogo — wywyższał do roli sędziów
dzieł, które ich przewyższały, nie umieli dać sobie rady ze swoją
sytuacją zaiste bezczelną i karkołomną: jako sędziowie przemawiali z
góry, choć naprawdę znajdowali się w dole.
Cała ta krytyka była czasem groteskowo durnym, a czasem
inteligentnym gaworzeniem o sztuce, ale z dystynkcją, z zakrętasami, z
pianką, z wygibasem… coś, co dotąd wśród nas nie umarło. Strzegli się
nade wszystko aby nie wychylić nosa poza literaturę, o tym aby
skonfrontować poezję, prozę, krytykę z rzeczywistością nawet nie
marzyli — wiedzieli, że to wywołałoby trąbę powietrzną, która by ich
zmiotła.



W rzeczywistości (cóż za niebezpieczne słowo!) literatura nasza tego
okresu przeradzała się w publicystykę literacką. Wyglądało, że pisma
literackie („Wiadomości” i „Prosto z mostu”) mają służyć pisarzom i ich
twórczości; ale naprawdę pisarze byli po to aby miał czym pożywić się
tygodnik, jedyna prawdziwa literatura owego czasu. Nieunikniony
proces, zachodzący na całym świecie? Czy też następstwo osłabienia
„ja” polskiego, tego „ja”, które jest podstawą tworzenia? Gdy pisarze są
niepewni siebie, gdy żaden nie jest dość rzeczywisty, gdy nikt nie trafia
w sedno, a cały kierunek rozwoju chybia i omija rzeczy najistotniejsze…
cóż dziwnego, że zjawia się na scenie Redaktor aby dyrygować i
organizować? Te tygodniki były wyrazem przewagi w życiu polskim
zbiorowego nad indywidualnym, było to jeszcze jedno w naszych
dziejach podporządkowanie sztuki społeczeństwu.
Tygodniki zrobiły ze sztuki jarmark i widowisko. Któż jest
„największy”? Kogo reklamować? Kim kogo pogrążyć? Kogo
uwieńczyć? Poeci, pisarze, galopowali jak konie wyścigowe, a szerokie
rzesze ryczały sportowo: — bierz go, bierz go! Lub narodowo: — ten jest
wieszczem polskim! Lub „ideologicznie”: — dać mu po łbie, szkodnik!
Naturalnie pisma literackie, zarówno „Wiadomości” prowadzone przez
wytrawnego, czasami aż zbyt wytrawnego, Grydzewskiego, jak „Prosto
z mostu”, któremu przewodził tępy Stanisław Piasecki (zginął jednak
dzielnie, na posterunku) działały zgodnie ze swoją naturą. Ale artyści
czuli się nie w swoim sosie, a nawet trochę jak ryba na patelni.
Widzieli, że coś się dzieje z nimi nie tak, jak trzeba, i że zażywa się ich
w sposób nieprzewidziany — jednakże, to jest znaczące, żaden nie
próbował zwrócić się frontem do tego co się działo, owszem, z całą
dyskrecją starali się nadal niczego nie dostrzegać.

Środa

Tak, to mniej więcej wyraża próżnię, jaką ziała dla mnie tamta
radosna twórczość — choć ona jak stugębna wrzawa w porównaniu z
ciszą dzisiejszych ust zakneblowanych. Ale już powiedziałem: nie będę
mierzył wysokości naszego wzlotu głębią naszego upadku. Czułem się
za owych lat w Polsce jak w czymś co chce być, a nie może, chce się
wypowiedzieć, a nie potrafi… Męcząca zmora! Dookoła mnie ileż
niewyżycia! A przecież materiał ludzki był dobry i wcale nie gorszy od
jakiegokolwiek innego, europejskiego — i oni wyglądali jak istoty
zdolne, wsadzone w partactwo — skrępowani czymś nieosobistym,
nadrzędnym, międzyludzkim, zbiorowym — wywodzącym się ze
środowiska. Całe klasy społeczne jak z sarkastycznego snu:
ziemiaństwo, chłopstwo, proletariat miejski, oficerowie, ghetta… i
polska myśl, polska mitologia, polska psychika… polskość
niewydarzona i nieskuteczna, która jak subtelny opar przenikała, to
dziedzictwo które nas określało… Wracałem od moich braci ze wsi
rozstrojony diabelskim dysonansem; ale w mieście oczekiwały mnie
kawiarnie szamocące się bezradnie z przeznaczeniem i ludzie, jak las
drzew karłowatych na piasku.
Mogła przyświecać nadzieja powolnego doskonalenia, stopniowego
wyrabiania się i dorabiania… Ale czekać? Nie mogłem zgodzić się na to
aby życie moje miało być li tylko wstępem do życia. Czyż w literaturze
miałem służyć jedynie do tymczasowego łatania dziur, aby umożliwić
za sto, dwieście lat wzejście słowa polskiego, już suwerennego? W
takim razie nie warto było zabierać się do pisania. Sztuka, która nie
zdoła zapewnić swemu twórcy autentycznego istnienia w sferze
duchowej, jest tylko nieustającym wstydem, upakarzającym
świadectwem partactwa. Co chwila widziałem jak któryś z „kolegów”
przyswajał sobie jakąś wiarę, postawę ideologiczną, czy estetyczną, w
nadziei, że w końcu stanie się rzeczywistym pisarzem — i to naturalnie
kończyło się serią grymasów, piramidą zgrywy, orgią nierzeczywistości.
Gdyż albo się jest kimś, albo się nie jest — ale nie można fabrykować
siebie sztucznie. W Niepodległej to sztuczne fabrykowanie sobie
istnienia zastępowało coraz częściej istnienie prawdziwe: ci
intelektualiści i artyści starali się być kimś z tą arrière pensée aby po
prostu być. Wierzyć w Boga nie dlatego, że to konieczność duszy, ale
dlatego że wiara wzmacnia. Być narodowcem nie z natury i z
przekonania, ale dlatego, że to potrzebne do życia. Mieć ideały nie
dlatego, że się je nosi we krwi, ale dlatego że to „organizuje”. Wszyscy
oni gorączkowo poszukiwali jakiejś formy, aby się nie rozpłynąć… i ja
może nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby mieli odwagę przyznać
się do tego co robią i gdyby samych siebie nie oszukiwali.
To jednak było naiwne samooszukaństwo. Ja więc zerwałem w końcu
wszystkie stosunki z ludźmi w Polsce i z tym co oni wytwarzali.
Zamknąłem się w sobie, zdecydowany żyć tylko własnym życiem, jakie
by ono nie było, widzieć własnymi oczami — i sądziłem, że gdy
kategorycznie zdołam być sobą, odkryję twardy grunt pod stopami. Ale
wkrótce stało się oczywiste, że ten krańcowy indywidualizm nie mógł
sam przez się uczynić mnie ani bardziej rzeczywistym ani bardziej
twórczym. Nie rozwiązywał niczego, a przede wszystkim nie
rozwiązywał języka. Czymże bowiem było to „ja”, na którym chciałem
się oprzeć? Czyż nie było urobione przez przeszłość i przez
współczesność — czyż taki, jak byłem, nie byłem konsekwencją rozwoju
polskiego? Nic z tego co robiłem, mówiłem, myślałem, pisałem nie
zadawalało mnie i chyba znane wam to uczucie — gdy spostrzegacie, że
wciąż mówicie nie to, co byście chcieli, gdy tekst napisany przez was
brzmi wam pretensjonalnie, głupio, fałszywie, gdy wszystkie spaczenia
waszego wychowania, wpływy, jakie was ukształtowały, nałogi, jakie
wam zaszczepiono, gdy cała wasza niedojrzałość w obliczu naczelnych
zagadnień bytu i kultury uniemożliwia wam formę. Nie mogłem
znaleźć formy na wypowiedzenie mej rzeczywistości. Nie mogłem w
ogóle określić tej rzeczywistości, znaleźć swego miejsca. W tych
warunkach mogłem tylko — i tak napisałem w Ferdydurke — udawać
pisarza (wzorem innych kolegów).
Trudność w tej rzeczy jest tylko jedna, ale nie do przeskoczenia — że
z próżnego i Salomon nie naleje. Być sobą? Tak, ale jeśli się jest
niedojrzałością?…
Jednakże przyświecała mi myśl, o której nigdy nie zwątpiłem: że,
jeśli jestem, to jednak mam wymowę faktu, czegoś co jest… przez to
samo, że byłem, miałem prawo głosu i z głosem tym należało się liczyć.
Wówczas spojrzałem na całą tę niedostateczność polskiego
wypowiadania się w litera mrze z innej perspektywy. Oto co mi się
ukazało.
Literatura ta zapewne nie odtwarzała rzeczywistości — a jednak była
rzeczywistością, chociażby właśnie w tej swojej niemocy. Wyobraźcie
sobie autora, który, na przykład, zabiera się do pisania dramatu. Jeśli
nie jest w stanie zdobyć się na należytą szczerość, nieustępliwość
duchową, utwór jego będzie tylko kupą poronionych słów. A jednak
dramat ten, nieważny i niedramatyczny jako dzieło, będzie przecież
rzeczywistym dramatem jako świadectwo klęski. I ten autor, godny
lekceważenia jako autor, będzie przecież godny współczucia i może
nawet wielki i dramatyczny jako człowiek, który nie znalazł dla siebie
wyrazu.
Więc prawdziwa rzeczywistość polska nie wypowiadała się w
książkach, które nie były z niej — były obok niej — a właśnie w tym
fakcie, że książki nas nie wyrażały. Istnienie nasze na tym polegało, że
nie mieliśmy istnienia dość skrystalizowanego. Forma nasza na tym, że
ona nie przylegała do nas należycie. To co nas określało, to była właśnie
ta niedostateczność nasza. Na czym zaś polegał błąd polskich pisarzy?
Na tym, że oni usiłowali być tym czym być nie mogli, ludźmi
uformowanymi, podczas gdy byli ludźmi w trakcie formowania się… I
pragnęli, w poezji i w prozie, podciągnąć się do poziomu europejskich,
bardziej skrystalizowanych narodów, nie bacząc, że to ich skazuje na
wieczystą drugorzędność — gdyż nie mogli rywalizować z tamtą,
bardziej wyrobioną formą.
Stąd objawiło mi się paradoksalnie, że jedyny sposób w jaki ja, Polak,
mogłem stać się zjawiskiem pełnowartościowym w kulturze, był ten:
nie ukrywać mojej niedojrzałości, ale przyznać się do niej; i tym
przyznaniem oderwać się od niej; i z tygrysa dotychczas mnie
pożerającego uczynić rumaka, którego dosiadłszy mógłbym może
nawet dalej zajechać niż tamci, zachodni ludzie, „określeni”… Na
pierwszy rzut oka nie wygląda to groźnie jako program i hasło bojowe
— ot, jeden więcej kaprys intelektu, szukającego dróg wyjścia… ale gdy
wniknąłem (podczas pisania Ferdydurke) w jego konsekwencje
wyraźniej dostrzegłem druzgoczącą ich przewrotność. Cóż to znaczyło?
Należało, po prostu, postawić wszystko do góry nogami, począwszy od
samych Polaków. Z Polaka dumnego z siebie, pyszniącego się sobą,
zakochanego w sobie, uczynić istotę jak najostrzej świadomą swej
niedostateczności i tymczasowości — i tę ostrość widzenia,
bezwzględność w nieukrywaniu słabości, uczynić siłą. Musiałoby ulec
przenicowaniu nie tylko nasze podejście do historii i sztuki narodowej,
ale i cały patriotyzm nasz zostałby przeistoczony, na nowych oparty
podstawach. Więcej, o wiele więcej, cały nasz stosunek do świata
musiałby się zmienić a zadaniem naszym nie byłoby już wówczas
wypracowanie jakiejś określonej polskiej formy, lecz uzyskanie nowego
podejścia do formy jako do czegoś, co wciąż jest przez ludzi stwarzane a
nigdy ich nie zadawala. Więcej jeszcze: trzeba by wykazać, że wszyscy
są tacy jak my, to jest ujawnić całą niedostateczność człowieka
cywilizowanego wobec kultury, która go przerasta.
Chodziło tu ni mniej ni więcej tylko o przewekslowanie z człowieka
mającego formę na człowieka (dotyczy to także narodu)
wytwarzającego formę — recepta sucha, ale zmieniająca nagle i
niespodziewanie cały polski sposób bycia w święcie. Co do mnie, nie
przejmowałem się szaleńczym ogromem tej rewolucji. I dziś nie pytam
czy jest dorzeczne proponowanie czegoś takiego kulturze polskiej
która, przetrzebiona i wzięta za pysk, ciągnięta jest we wręcz
przeciwnym kierunku (gdyż myśl dialektyczna przetwarza się w
praktyce totalitarnej na myśl dogmatyczną). Programy nie przerażały
mnie, ponieważ nie poruszał mną program ale wewnętrzna
konieczność. Artysta nie jest od rozumowania — nie jest od
szeregowania sylogizmów, ale od tworzenia obrazu świata, on nie
odwołuje się do cudzego rozumu, tylko do cudzej intuicji. Opisuje świat
tak, jak go odczuwa, i oczekuje, że odbiorca, odczuwszy go w ten sam
sposób, powie: tak, tak jest, to jest rzeczywistość i bardziej rzeczywista
od tego, co dotąd rzeczywistością nazywałem — choć może nawet obaj,
artysta i odbiorca, nie umieliby logicznie udowodnić, dlaczego to jest
właśnie bardziej rzeczywiste. Mnie więc wystarczało, że od tej strony
zalatywał mnie podmuch autentycznego życia. Parłem w tym kierunku
na oślep dlatego po prostu, że każdy krok ku temu czynił moje słowo
silniejszym i moją sztukę prawdziwszą. Resztą zupełnie się nie
przejmowałem. Reszta — prędzej czy później — zrobi się sama.

Poniedziałek

Muszę koniecznie zatelefonować do Pla.
Dlaczego jeszcze nie zatelefonowałem do Pla?
Dziś znowu zapomniałem zadzwonić do Pla.
Jutro przed pierwszą na pewno zadzwonię do Pla.
Pla jest tylko w domu między 12-tą a 1-szą. Nie zapomnieć jutro.
Dzwoniłem, ale telefon był zajęty.
Dzwoniłem, ale Pla właśnie przed chwilą wyszedł. (Przedtem telefon
był zajęty).
Dzwoniłem, ale odezwało się dziecko i nie mogłem się porozumieć.
Chciałem zadzwonić, ale w tej chwili właśnie zadzwoniła do mnie
Krystyna.
Muszę zatelefonować do Pla.
Dlaczego jeszcze nie zatelefonowałem do Pla?

1956

XVIII
(MAR DEL PLATA)

Sobota

O Buenos Aires zawadziłem tylko w drodze na południe. I miałem
jechać do estancji „Dusia” Jankowskiego, koło Necochea. Ale Odyniec
wsadził mnie w samochód i uwiózł do Mar del Plata. Po ośmiu
godzinach jazdy — miasto i nagle z boku, z lewej strony, z góry ujrzany,
on, ocean. Ale zagłębiamy się w ulice i wreszcie, quinta. Znam to już.
Wielkie, szumiące drzewa ogrodu, psy i kaktusy. Sad. Wieś prawie.

Wtorek

Hiszpan, z którym jedliśmy wczoraj kolację. Starszy pan, niezmiernie
ugrzeczniony. Ale ta grzeczność jest, jak sieć, którą zarzuca na ludzi
aby ich spętać i złowić. Jest tak grzeczny, że nie można bronić się przed
nim. Grzeczność jak macki meduzy — okrutna i żarłoczna.
Jestem sam na gospodarstwie. Odyniec wyjechał. Gotuje i sprząta
Formoza (tak nazwana ponieważ urodziła się na statku Formoza), żona
ogrodnika.

Środa

Jestem sam w tym Jocaralu (tak nazywa się quinta).
Wstaję o 9-ej. Po śniadaniu piszę do 12-ej. Obiad. Wyruszam na
plażę, wracam o 7-ej. Piszę. Kolacja. Piszę. Potem czytam Le vicomte
de Bragelonne Dumasa, oraz Simone Weil La pesanteur et la grâce.
Zasypiam.
Sezon dopiero się zaczął. Dość pusto. Wiatr, wiatr i wiatr. Rano w
moje przebudzenie wbija się szum drzew, okalających quintę i te wiatry
zmienne, z północy, z południa, ze wschodu, nie chcą się uciszyć, ocean
lśni, zielony, i biało, słono wytryskający u brzegów skalistych z
łoskotem, piana wybucha, na piaskach najazd nieprzerwany groźnie
wzniesionych i kotłujących się w spiętrzeniu wód, ani chwili
wytchnienia i grzmot, szum tak rozległy, że przemieniający się w ciszę.
Cisza. Ten szał jest spokojem. Nieruchoma jest linia horyzontu.
Nieruchome lśnienie bezmiernej tafli. Ruch znieruchomiały,
namiętność wieczności…
Wałęsałem się gdzieś, za portem, na dzikich plażach, za Punta
Mogotes, gdzie mewy stadami całymi, sterując pod wiatr, wytężone,
ulegają nagłym wyrzutom na zawrotne wysokości i stamtąd, ukośną i
piękną linią, będącą połączeniem bezwładu i lotu, staczają się nad
powierzchnię wody. Patrzę godzinami ogłupiały i otumaniony.
Gdym jechał tutaj towarzyszyła mi nadzieja, że ocean oczyści mnie z
niepokojów i ustąpi ten stan zagrożenia, który zaatakował mnie już w
Melo. Ale wiatry zdołały tylko oszołomić moje trwogi. Wieczorem
wracam znad grzmiącego brzegu do rozpaczliwie szumiącego ogrodu,
otwieram kluczem pusty dom, zapalam światło i zjadam zimną kolację,
przygotowaną przez Formozę, a potem… co? Siedzę i „wybucham”,
wybucha mój dramat, mój los, moje przeznaczenie, niejasność mojego
istnienia… wszystko to mnie osacza. Stopniowe oddalanie się moje od
natury, a także od ludzi, w ostatnich latach — proces narastającego
wieku mojego — czyni te stany duchowe coraz groźniejszymi. Życie
człowieka staje się, z wiekiem, stalową pułapką. Na początku miękkość
i giętkość, brnie się w to łatwo — ale teraz miękka dłoń życia staje się
żelazna, chłód nieubłagany metalu i straszne okrucieństwo kostniejącej
arterii.
Wiedziałem o tym od dawna. Ale nie przejmowałem się… gdyż byłem
przeświadczony, że i ja będę się zmieniał wraz z moim losem, że, po
latach, będę kimś innym i zdolnym sprostać sytuacji w jej narastającej
grozie. Nie wyrabiałem w sobie żadnych uczuć na tę porę mojej
egzystencji, mniemając, że one same powstaną we mnie, w czasie
właściwym. Ale, jak dotąd, nie ma ich. Ja tylko jestem i jakże mało
zmieniony — z tą różnicą, że zamknęły mi się wszystkie drzwi.
Myśl tę wynoszę z domu na brzeg, oprowadzam ją po piaskach,
usiłując zgubić ją w ruchu powietrza i wody — lecz tu właśnie widzę
okropność, która się we mnie dokonała — bo jeśli dawniej przestrzenie
te mnie wyzwalały, dziś one mnie więżą, tak, przestrzeń nawet stała się
więzieniem i chodzę po brzegu jak ktoś przyparty do muru. Ta
świadomość — że już się stałem. Już jestem. Witold Gombrowicz, te
dwa słowa, które nosiłem na sobie, już dokonane. Jestem. Zanadto
jestem. I choć mógłbym jeszcze popełnić coś nie przewidzianego dla
mnie samego, już mi się nie chce — nie mogę chcieć, bo zanadto
jestem. Pośród tej nieokreśloności, zmienności, płynności, pod niebem
nieuchwytnym jestem, już zrobiony, wykończony, określony… jestem i
jestem tak bardzo, że to mnie wyrzuca poza obręb natury.

Czwartek

Poszedłem za Torreon, który chroni od wiatru, tam siedziałem,
potem poszedłem na Playa Grandę, tam leżałem, nikogo prawie,
wielkie wzburzenie morza, huk, ryk, głuche uderzenia. Wracając,
ledwie mogłem posuwać się pod wiatr, który dławił, przeszywał i targał.
Piękność zatok, potęga urwisk, na które spogląda się z wielopiętrowej
wysokości, kolorowe zespoły domków na wzgórzach, złocistość plaż
słonecznych.
Kiedy po ciemku wróciłem do Jocaralu, drzewa wyły jak obdzierane
ze skóry. Zabrałem się do pisania tego dziennika, nie chcę aby
samotność błąkała się po mnie bez sensu potrzebuję ludzi, czytelnika…
Nie, żeby się porozumieć. Po to tylko, żeby dać znak życia. Dziś już
zgadzam się na wszystkie kłamstwa, konwenansy, stylizacje mego
dziennika, byleby przemycić choć echo dalekie, smak blady mojego ja
uwięzionego.
Wspomniałem już, że czytam oprócz Dumasa La pesanteur et la
grâce Simone Weil. Lektura przymusowa. Muszę napisać o tym do
pewnego argentyńskiego tygodnika. Ale ta kobieta jest zbyt silna abym
mógł odeprzeć ją, zwłaszcza teraz, w tej szarpaninie wewnętrznej będąc
tak zupełnie na łasce żywiołów. Poprzez jej narastającą przy mnie
obecność narasta obecność jej Boga. Mówię „poprzez jej obecność”,
gdyż Bóg abstrakcyjny to dla mnie greka. Bóg wyrozumowany
Arystotelesa, św. Tomasza, Descartes’a lub Kanta nie jest już do
strawienia dla nas — dla nas, to znaczy wnuków Kierkegaarda.
Stosunki nasze — mego pokolenia — z abstrakcją popsuły się zupełnie
lub raczej schamiały, albowiem przejawiamy wobec niej zupełnie
chłopską nieufność; i cała ta dialektyka metafizyczna mnie z wyżyn
mojego XX wieku, przedstawia się tak samo jak prostodusznym
ziemianom z przeszłości, dla których Kant był kanciarzem. Ileż trzeba
się namęczyć, żeby dojść do tego samego, ale na wyższym piętrze
rozwoju!
Dziś jednak gdy życie moje uczyniło się, jak powiedziałem, żelazne?
Samo życie, w swoim potwornieniu, pcha mnie w sferę metafizyki.
Wiatr, drzewa, szum, dom, wszystko to przestało być „naturalne” gdy ja
sam nie jestem już naturą tylko czymś wyrzucanym stopniowo poza jej
obręb. To nie ja sam, lecz to co ze mną się dokonuje, domaga się Boga,
ta potrzeba czy też konieczność nie jest we mnie, tylko w mojej sytuacji.
Patrzę na Simone Weil i pytanie moje nie jest: czy Bóg istnieje? — tylko
przyglądam się jej z zadziwieniem i mówię: w jaki sposób, przy pomocy
jakiej magii, ta kobieta zdołała tak się urządzić wewnętrznie, iż może
sprostać temu co mnie druzgocze? Boga, zamkniętego w tym życiu,
odczuwam jako siłę czysto ludzką, nie związaną z żadnym ośrodkiem
zaziemskim, jako Boga którego ona stworzyła w sobie własną mocą.
Fikcja. Ale, jeśli to ułatwia konanie…
Zawsze zdumiewało mnie, że mogą istnieć życia, oparte na innej
zasadzie niż moje. Nic zwyklejszego od mojej egzystencji i bardziej
pospolitego — może wstrętnego lub podłego (ja nie brzydzę się sobą ani
swoim życiem). Nie znam żadnej, absolutnie żadnej wielkości. Jestem
drobnomieszczańskim spacerowiczem, który zabłądził w Alpy, czy
nawet w Himalaje. Moje pióro co chwila dotyka spraw ostatecznych i
potężnych, ale jeśli dotarłem do nich, to igrając… jak chłopiec zalazłem
pomiędzy nie, lekkomyślnie zabłądziłem. Egzystencja heroiczna, jak
Simone Weil, wydaje mi się z innej planety. Jest to przeciwny memu
biegun: gdy ja cały jestem wiecznym uchylaniem się życiu, ona
podejmuje je w pełni, elle s’engage, jest antytezą mojej dezercji.
Simone Weil i ja, to zaiste dwa najostrzejsze kontrasty, jakie można
sobie wyobrazić, dwie wykluczające się interpretacje, dwa
przeciwstawne systemy. I z tą kobietą spotykam się w pustym domu, w
momencie kiedy tak trudno mi od siebie uciec!

Sobota

Ciała, ciała, ciała… Dziś na plażach osłoniętych od południowego
wichru, gdzie słońce przygrzewa i piecze, wiele ciał. Wielka zmysłowość
plaży, ale jak zawsze podcięta, utrącona… Na prawo i na lewo uda,
biusty, plecy, biodra, stopy dziewcząt, kobiet, wydobyte z ukrycia i
giętkie harmonie chłopców. Ale ciało zabija ciało, ciało ciału odbiera
moc. Te nagości przestają być zjawiskiem, rozpływają się w swoim
nadmiarze, unicestwia je piasek, słońce, powietrze i są zwyczajne… a
impotencja opanowała plażę, piękność, wdzięk, urok — nieważne, nie
są zdobywcze, nie ranią ani zachwycają. Płomień który nie grzeje. Ciało
nie podniecające, ciało zgaszone. Ta impotencja i mnie podcięła,
wracałem do domu pozbawiony jakiejkolwiek iskry, bezsilny.
Ach, powieść moja na stole i znów będę musiał wysilić się żeby
zastrzyknąć nieco „genialności” scenie, która jest jak zmokły nabój, nie
chce wystrzelić!

Niedziela

Patrzyłem na czajnik i wiedziałem, że ten i inne czajniki będą dla
mnie coraz straszliwsze w miarę upływającego czasu, podobnie jak
wszystko wokół mnie. Mam dość świadomości aby wychylić do
ostatniej kropli puchar tej trucizny, a nie dość wzniosłości aby wzbić się
ponad nią, czeka mnie konanie w miażdżącym podziemiu, bez jednego
promienia znikąd.
Oderwać się od siebie… ale, pytam się, jak?
Bynajmniej nie chodzi o to żeby uwierzyć w Boga, ale o to żeby
zakochać się w Bogu. Weil nie jest „wierząca”, jest zakochana. Mnie
Bóg, w życiu moim, nigdy nie był potrzebny — od najwcześniejszego
dzieciństwa, ani przez pięć minut — byłem zawsze samowystarczalny.
Więc gdybym teraz „zakochał się” (pomijając, że ja w ogóle nie mogę
kochać) byłoby to pod naciskiem tego ciężkiego, zniżającego się nade
mną sklepienia. Byłby to krzyk, wyrwany torturą, nieważny. Zakochać
się w kimś dlatego że nie można już wytrzymać z sobą — to miłość
wymuszona?
Potem, chodząc po pokoju, myślałem: wprawdzie ten stan miłości, w
jakim żyła Weil, jest mi organicznie niedostępny, ale może znalazłoby
się jakieś rozwiązanie analogiczne, na moją miarę, zgodne z moją
naturą. Czy jest możliwe aby człowiek nie mógł wycisnąć z siebie
zdolności sprostania temu, co go oczekuje? Znaleźć na swój sposób
wyższe racje istnienia i śmierci. Stworzyć sobie jakąś własną wielkość.
Wielkość musi być we mnie utajona, wszak jestem dość „ostateczny”
we wszystkim moim — ale nie mam do niej klucza. Podczas gdy ta
kobieta potrafiła wyzwolić ze swego wnętrza prądy i wiry duchowe
nadludzkiej potęgi.
Wielkość? Wielkość? Wielkości, ty kiepsko mi się wymawiasz, to
słowo głupie jest na moich ustach. Moja niechęć do tego co wielkie.
Gustave Thibon pisze o Weil: „Przypominam sobie pewną młodą
robotnicę, w której odkryła — tak jej się zdawało — powołanie do życia
intelektualnego i którą raczyła niezmordowanie wspaniałymi
wykładami o Upaniszadach. Biedna dziewczyna nudziła się śmiertelnie
ale, z grzeczności i nieśmiałości, nie protestowała”.
A więc „biedna dziewczyna nudziła się śmiertelnie”? Tak właśnie
zwykła ludzkość się nudzi głębią i wzniosłością. I „z grzeczności i
nieśmiałości, nie protestowała”? Tak i my, przez grzeczność, znosimy
mędrców, świętych, bohaterów, religię i filozofię. A Weil? Jakże
wygląda na tym tle? Wariatka prawie, zamknięta w hermetycznej
sferze, nie wiedząca gdzie żyje, w czym żyje, bez wspólnego
mianownika z innymi. Oderwana. Wielkość ta w zetknięciu z
pospolitością przegrywa, ulega z miejsca śmiesznej degrengoladzie i
cóż widzimy? Histeryczkę, dręczącą i nudzącą — egotystkę, której
spęczniała i agresywna osobowość nie umie dostrzec innych, ani zdolna
jest zobaczyć siebie oczami cudzymi — kłębek napięć, udręczeń,
halucynacji i manii, coś rzucającego się w świecie zewnętrznym, jak
ryba wyjęta z wody, albowiem właściwym żywiołem tego ducha jest
tylko własny jego sos. I tego to metafizycznego karpia w sosie własnego
wyrobu mam przeżywać?
Spokojniej. Mnie razi, że jej wielkość nie wobec wszystkich
funkcjonuje należycie. Z Thibonem wielka — ale śmieszna z
dziewczyną. I ta fragmentaryczność cechuje wszystkich wielkich ludzi
— wielkich czy wybitnych. Domagałbym się wielkości zdolnej
wytrzymać każdego człowieka, w każdej skali, na każdym poziomie,
obejmującej wszystkie gatunki egzystencji, równie nieodpartej w górze
i w dole. Tylko taki duch zdołałby mnie podbić. Konieczność
zaszczepiona mi przez uniwersalizm mojego czasu, który chce wciągnąć
do gry wszystkie świadomości, wyższe i niższe, i już nie zadawala się
arystokracją.

Wtorek

Śniadanie w Hermitage z przypadkowo spotkanym A. i jego żoną.
Jedzenie zalatuje — proszę wybaczyć — bardzo luksusowym klozetem,
właściwie nie wiem dlaczego ale, kiedy zawisłem na krawędzi tych
apetycznych frykasów, w gęstej dystynkcji kelnerów, byłbym przysiągł
że to klozet. Zresztą spać mi się chciało. Może dlatego.
Wielekroć mnie osądzano, mnie i moje dzieła — prawie zawsze bez
sensu. Ale mówicie: małostkowy. Mówicie: tchórz, dezerter. W tym
jednym jest więcej raniącej prawdy, niż wam się zdaje. Nikt nie
domyśla się nawet bezmiarów mojej dezercji Nie darmo Ferdydurke
kończy się zdaniem: „Uciekam z gębą w rękach”.
Byłbym więc nie na miarę epoki, która rozwinęła sztandar heroizmu,
powagi, odpowiedzialności? (Weil natomiast jest najdoskonalszym
wykładnikiem wszystkich moralności współczesnej Europy: katolickiej,
marksistowskiej, egzystencjalnej).
Pozwólcie jednak: nie ma postawy duchowej, która by,
doprowadzona do ostateczności i konsekwentna, nie była godna
poważania. Może istnieć siła w słabości, stanowczość w chwiejności,
konsekwencja w niekonsekwencji, a także wielkość w małości.
Odważne tchórzostwo, miękkość ostra jak stal, atakująca ucieczka.

Środa

Wiatr niezmordowany.
Męczę się, o tyle o ile męczarnia niefizyczna jest mi dostępna —
raczej beznadziejność niż ból. Pragnę zaznaczyć: jestem dumny z tego,
że moje bóle nie są nadmierne. To mnie zbliża do przeciętności, czyli
do normy, do najsolidniejszych pokładów życia.
Co do Boga. Nie ma co marzyć o Bogu absolutnym na wysokościach,
w dawniejszym stylu. Ten Bóg rzeczywiście mi umarł, nie wy najdę w
sobie takiego Boga żeby nie wiem co, nie ma we mnie na to materiału.
Ale istnieje możliwość Boga jako środka pomocniczego, drogi-mostu
wiodącego do człowieka.
Takie pojęcie Boga z łatwością można uzasadnić. Wystarczy przyjąć,
że człowiek musi egzystować w ramach swojego gatunku, że natura w
ogóle, natura świata, dana mu jest przede wszystkim jako natura
gatunku ludzkiego, że przeto współżycie z innymi ludźmi wyprzedza
jego współżycie ze światem. Człowiek jest dla człowieka. Człowiek jest
wobec człowieka. Więc mit Boga absolutnego mógł powstać ponieważ
ułatwiał człowiekowi odkrycie drugiego człowieka, zbliżenie się do
niego, zespolenie.
Przykład: Weil. Czy ona chce łączyć się z Bogiem, czy też, poprzez
Boga, z innymi ludzkimi egzystencjami? Czy kocha się w Bogu, czy też,
poprzez Boga, w człowieku? Czy jej odporność na śmierć, ból, rozpacz
rodzi się z jej związku z Bogiem, czy z ludźmi? Czy to, co ona nazywa
łaską, nie jest po prostu stanem współ-istnienia z innym (ale ludzkim)
życiem? A więc tamto „Ty” absolutne, wieczne, nieruchome, byłoby
tylko maską, za którą kryje się doczesna ludzka twarz. Smutne, naiwne,
a jakże wzruszające… taki skok w Niebiosa po to aby przeskoczyć o dwa
metry z własnego ja na cudze?
Jeżeli zatem wiara jest tylko stanem duszy wiodącym do cudzej
egzystencji, doczesnej, ludzkiej, to ów stan powinien być dla mnie do
osiągnięcia nawet po odrzuceniu pomocniczego mitu o Przedwiecznym
— i nie wiem, doprawdy, dlaczego nie miałbym tego dokazać z sobą.
Brak mi jakiegoś klucza. Bóg jest, być może, jednym z kluczy — ale
musi być inny klucz i zgodny z moją naturą. Jeśli o mnie idzie, całe
moje życie, wszystkie doświadczenia, wszystkie intuicje, pchały mnie w
tym kierunku — nie do Boga, do ludzi. Ułatwienie, znormalizowanie,
powiedziałbym, konania mógłbym uzyskać tylko przerzucając ciężar
mojej indywidualnej śmierci na innych i w ogóle, poddając się innym.
Ludzie są straszną potęgą dla pojedynczej istoty ludzkiej. Wierzę w
nadrzędność istnienia zbiorowego.
J. opowiadał mi swoje piekła w obozie koncentracyjnym niemieckim,
w Mauthausen. Klimat tego obozu, klimat ludzki, gdyż przez ludzi
stworzony, był taki iż śmierć stała się łatwa — i on, idąc do gazu (od
którego uratował się przypadkiem) żałował, że nie zdążył zjeść
porannej pajdy chleba. To osłabienie śmierci nie było następstwem
tylko tortury fizycznej — to „duch” stał się inny… degradujący i
deprecjonujący.
Środki naszego obcowania z ludźmi są dotąd znikome. Straszna
samotność zwierząt, które zaledwie się porozumiewają… Ale człowiek?
Niezbyt jeszcze oddaliliśmy się od zwierząt i pojęcia nie mamy czym
może być wdarcie się drugiego człowieka w naszą jaźń zamkniętą.
Przeczuć siebie w przyszłości… co za wiedza!

Czwartek

Lefebvre o Kierkegaardzie:
„Stracił miłość, narzeczoną. Błaga Boga o przywrócenie mu tego
wszystkiego i oczekuje…”
„Czegóż więc żąda Kierkegaard? Żąda powtórzenia życia, którego nie
przeżył, odzyskania utraconej narzeczonej”.
„Domaga się powtórzenia przeszłości — aby mu została przywrócona
Regina, taka jaką była w czasach narzeczeństwa…”
Jakie podobne do Ślubu! Tylko że Henryk nie zwraca się do Boga.
Obala swojego ojca-króla (jedyne ogniwo, łączące go z Bogiem i z
moralnością absolutną), po czym, ogłosiwszy siebie królem, będzie
usiłował odzyskać przeszłość za pomocą ludzi, stworzyć z nich i nimi
rzeczywistość.
Magia boska i magia ludzka.
Lefebvre, jak wszyscy marksiści, piszący o egzystencjalizmie,
miejscami — dla mnie — przenikliwy, a za chwilę, jakby wypadł przez
okno na ulicę, zupełnie brukowy, niemożliwie płaski.
Kiedy się skończy ten wir, to targanie, obłęd liści, rozpacz gałęzi, gdy
jedne drzewa się uspakajają, inne zaczynają wyć, szum przetacza się z
miejsca na miejsce, a ja zamknięty w tym domu, zamknięty w sobie… i
naprawdę teraz, w nocy, obawiam się żeby mi się „coś” nie ukazało…
Coś anormalnego… gdyż moja potworność wzrasta, moje stosunki z
naturą są złe, rozluźnione i to rozluźnienie czyni mnie dostępnym
„wszystkiemu”. Nie mam na myśli diabła, ale „cokolwiek”… Nie wiem,
czy jasne? Gdyby stół przestał być stołem przeistaczając się w…
Niekoniecznie w rzecz diabelską. Diabeł jest tylko jedną z możliwości —
poza naturą jest bezmiar…
„Ostateczność” otoczyła mnie ze wszystkich stron. I to osaczenie
nabrzmiałe grozą i potęgą. Ale — jak to już z zadowoleniem
zanotowałem — gaszę w sobie wszystkie potęgi. Romantyk w moim
położeniu z lubością oddałby się tym furiom. Egzystencjalista
pogłębiałby lęki. Wierzący korzyłby się przed Bogiem. Marksista
docierałby do dna marksizmu… Nie sądzę, aby któryś z nich, ludzi
poważnych, bronił się przed powagą tego doświadczenia, ja natomiast
robię co mogę aby powrócić do przeciętnego wymiaru, zwykłego życia,
niezbyt poważnego… Nie chcę przepaści i szczytów, pragnę równiny…
Wycofać się z „ostateczności”…
Z metodą myślenia, która organizuje ten odwrót, jestem dosyć
oswojony. Mówię sobie: twoje umieranie żyje i nawet wcale
intensywnie. Przeżywasz śmierć, aby ją opisać najżywiej, chcesz ją
zużytkować dla resztek twojego istnienia, dla twojej kariery literackiej.
Zaglądasz w przepaść aby opowiedzieć innym coś zobaczył. Szukasz
wielkości aby o cal wywyższyć się między ludźmi. Przed sobą masz
otchłań, ale za sobą rojny ludzki światek…
Czyż tylko ja? Czy cała eksploracja dokonana w Nieznanem przez
„największe duchy ludzkości” nie po to była, żeby w zwykłej
codzienności stać się wybitnym filozofem, poetą czy świętym? Jak
wytłumaczyć, że w tym co mówię nie ma ironii, że raczej, na tym
właśnie opierają się wszystkie moje nadzieje?
Dialektyka, rujnująca wielkość na rzecz małości. Dojść do
przeciętności. Osiągnąć przeciętność na wyższym szczeblu —
kompromitując wszelką krańcowość, ale po uprzednim wyczerpaniu jej
— wszystko w mojej skali.

Piątek

Polski katolicyzm.
Katolicyzm taki, jak urobił się historycznie w Polsce, rozumiem jako
przerzucenie na kogoś innego — Boga — ciężarów nad siły. Jest to
zupełnie stosunek dzieci do ojca. Dziecko jest pod opieką ojca. Ma go
słuchać, szanować i kochać. Wypełniać jego przykazania. Więc dziecko
może pozostać dzieckiem, ponieważ wszystka „ostateczność”
przekazana jest Bogu-Ojcu i jego ziemskiej ambasadzie, Kościołowi.
Polak uzyskał w ten sposób świat zielony — zielony, gdyż niedojrzały,
ale zielony także dlatego że w nim łąki, drzewa są kwitnące, nie zaś
czarne i metafizyczne. Żyć na łonie natury, w świecie ograniczonym,,
pozostawiając czarny wszechświat Bogu.
Mnie, który jestem okropnie polski i okropnie przeciw Polsce
zbuntowany, zawsze drażnił polski światek dziecinny, wtórny, uładzony
i pobożny. Polską nieruchomość w historii temu przypisywałem. Polską
impotencję w kulturze — gdyż nas Bóg prowadził za rączkę. To
grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej
samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej
historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród który zdobył
się tylko na sztukę „poczciwą” i „zacną”, rozlazły naród lirycznych
wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się
rozpuszczali i tracili jad… Mojej działalności literackiej przyświeca idea
żeby wydobyć człowieka polskiego ze wszystkich rzeczywistości
wtórnych i zetknąć go bezpośrednio z wszechświatem — niech sobie
radzi jak może. Pragnę zrujnować mu jego dzieciństwo.
Ale teraz, w tym szumie napierającym, w obliczu własnej bezsilności,
w tej niemożności sprostania, przychodzi mi do głowy że popadłem w
sprzeczność z sobą. Rujnować dzieciństwo? W imię czego? W imię
dojrzałości, której sam ani znieść ani przyjąć nie mogę. Przecież Bóg
polski (w przeciwieństwie do Boga Weil) jest właśnie wspaniałym
systemem utrzymania człowieka w sferze pośredniej bytu, jest tym
uchyleniem się od ostateczności którego domaga się moja
niedostateczność. Jak mogę chcieć żeby nie byli dziećmi, jeśli sam per
fas et nefas chcę być dzieckiem?
Dzieckiem, ale takim które dotarło do wszystkich możliwości
dorosłej powagi i doznało ich. W tym cała różnica. Naprzód odepchnąć
wszystkie ułatwienia, znaleźć się w kosmosie tak bezdennym, jak tylko
to dla mnie możliwe, w kosmosie o zasięgu maksymalnej mojej
świadomości, i doświadczyć tego że się jest zdanym na własną
samotność i własne siły — wtedy dopiero gdy otchłań, której nie
zdołałeś okiełznać, zrzuci cię z siodła, siądź na ziemi i odkryj na nowo
trawę i piasek. Aby dzieciństwo stało się dozwolone, trzeba dojrzałość
doprowadzić do bankructwa. Bez blagi, kiedy wymawiam słowo
„dzieciństwo” mam wrażenie, że wypowiadam najgłębszą treść, i
jeszcze nie obudzoną, narodu który mnie spłodził. Ale to nie
dzieciństwo dziecka, tylko trudne dzieciństwo dorosłego.

Sobota

Dziś wilia. Pojutrze rano wyjeżdżam.
Wiatr zelżał i po południu włóczyłem się po plażach — zrobiło się
gorąco — ale wieczorem burza, chmury zaokrąglone, podobne do kul
olbrzymich, obwisłych, którym z brzucha wypełzały szybkie, drące się
na strzępy, obłoczki. Wszystko to zaczęło się zacieśniać, gęstnieć,
ciążyć, zbliżać, zastygać, naprężać, bez jednej błyskawicy, w ciemności
wieczoru wzmożonej ciemnością burzy.
Potem udręczone drzewa zawrzasły, dostawszy się w skręty
wariackich uderzeń wichru, który w konwulsjach miotał się na
wszystkie strony i na koniec wywaliła się nawałnica półokręgiem
ziejącym zygzakami piorunów — bardzo rycząca. Dom trzeszczał,
okiennice trzaskały. Chciałem zapalić światło— nie, druty zerwane.
Ulewa. Siedzę po ciemku w blaskach. „Niebo ściemniało, ale świeciło
się, jak wid szatańskiej stolicy” — fosforyzujące bez przerwy i coś jak
błędne ognie wśród chmur i grzmot przetaczający się, też
nieprzerwany. Ha, ha. Nie czułem się zbyt pewnie. Jak to się mówi: —
Co za noc!
C’est à ne pas mettre un chien dehors. Wstałem, przeszedłem się po
pokoju i naraz wyciągnąłem rękę, sam nie wiem po co — może dlatego,
że, bojąc się, jednocześnie bawiłem się moim strachem. Był to gest
nieuzasadniony i wskutek tego jakiś niebezpieczny — w takiej chwili, w
tych warunkach.
Wtedy burza zatrzymała się. Deszcz, wiatr, grzmot, blask
wszystko skończone. Cisza.
Nigdy nic podobnego nie widziałem.
Zahamowanie burzy w pełnym toku, dziwniejsze od znieruchomienia
konia w pełnym galopie, ta nagłość — jakby ktoś podciął ją w pędzie.
Trzeba to zrozumieć: burza, która nie wyczerpała się w sposób
naturalny, ale została przerwana. I czerń niezdrowa, zastygająca, jakaś
choroba, coś patologicznego w przestrzeni. Ja, rzecz jasna, nie
zwariowałem na tyle abym sądził, że to mój ruch wstrzymał burzę. Ale
— przez ciekawość — znów wyciągnąłem rękę w zupełnie ciemnym
teraz pokoju — i co? — wicher, deszcz, grzmoty, znów się zaczęło!
Po raz trzeci nie wyciągnąłem ręki. Bardzo przepraszam. Po raz
trzeci nie ośmieliłem się wyciągnąć ręki — i ręka moja do dziś pozostała
„nie wyciągnięta”, skażona tą hańbą. Bez żartów, co za nędza! Jaka
kompromitacja! Ja, który przecież nie jestem histeryk ani półgłówek!
Więc jakże — żebym po tylu wiekach znaczonych rozwojem, postępem,
nauką, żebym bynajmniej nie z żartobliwej, ale z poważnej, z solidnej
obawy nie odważył się wyciągnąć po nocy ręki — podejrzewając że „a
nuż” ona rządzi burzą? Czy jestem człowiekiem trzeźwym,
nowoczesnym? Tak. Czy jestem świadomy, wykształcony,
zorientowany? Tak, tak. Czy znane mi są najnowsze osiągnięcia filozofii
i wszystkie prawdy teraźniejszości? Tak, tak, tak. Czy jestem
pozbawiony przesądów? Tak, na pewno! Ale, do diabła, skąd ja mogę
wiedzieć — gdzie pewność, gdzie gwarancja, że ręka moja gestem
magicznym nie zdoła wstrzymać albo uruchomić burzy?
Przecież to co wiem o naturze mojej i naturze świata jest niepełne —
to tak, jakbym nic nie wiedział.

XIX
(LA CABANIA)

Wtorek

Wczoraj rano wyjechałem autobusem, przez Necocheę, do estancji
Władysława Jankowskiego, która nazywa się „La Cabania”.
Jeżeli ten dziennik, już od paru lat prowadzony, nie jest na poziomie
— moim, czy mojej sztuki, czy mojej epoki — nikt nie powinien mieć do
mnie pretensji, bo to jest praca narzucona mi przez okoliczności
mojego wygnania, do której być może nie nadaję się.
Przybyłem do „La Cabania” o siódmej wieczór.
„Duś” Jankowski i jego córki, Marisa i Andrea, Stanisławostwo
Czapscy (brat Józefa) z córką Leną, oraz Andrzej Czapski z żoną.
Kolacja, podczas której wykrzywiałem się połową twarzy do panienek,
które chichotały.
Obszerny pokój w zacisznym domku gościnnym w ogrodzie — gdzie
rozłożyłem moje bruliony, przygotowując się do decydującej z nimi
rozprawy. Kto zawyrokował, że trzeba pisać tylko wtedy gdy się ma coś
do powiedzenia? Przecież sztuka na tym właśnie polega, że nie pisze się
tego co się ma do powiedzenia, tylko coś zgoła nieprzewidzianego.

Sobota

Nie ma oceanu, lśnienia, soli, wiatrów. Po owym wzburzeniu, tam, w
Jocaralu, tu — spokój. Cisza i odprężenie. Najważniejsze, że samotność
mnie opuściła. Wieczorem, przy lampie, nastrój rodzinny jakiego nie
zaznałem od lat szesnastu. Przechadzam się po pampie, która tutaj jest
pastelowo olbrzymia, jak zawsze, ale ujęta w karby alejami
eukaliptusów, bukietami drzew. W dali pasmo gór.
Co zawsze zdumiewa mnie na argentyńskiej wsi: nie ma chłopów, nie
ma służby folwarcznej. Na przestrzeniach, które w Polsce wymagałyby
wielu wielu rąk — nikogo. Orze jeden człowiek traktorem. Ten sam
człowiek żnie, młóci a nawet pakuje ziarno w worki, sunąc po polu
motorową żniwiarką, która jest zarazem młocarnią. Obsługa tych pól,
wielkiej ilości bydła i koni, sprowadza się w sumie do kilku „peonów”
nie spieszących się nigdy. Co za ulga po tamtej brutalnej wsi, gdzie
człowiek musiał być panem dla chama.
Egzystencjalizm.
Chciałbym doprowadzić do jakiegoś finału moje niepokoje z Mar del
Plata. Pewne rzeczy muszę zapisać, aby stały się bardziej wiążące.

Poniedziałek

Egzystencjalizm.
Nie wiem w jaki sposób egzystencjalizm mógłby stać się w moich
rękach czymś więcej niż zabawką — w powagę, w śmierć, w
wykańczanie się. Moje mniemanie o egzystencjalizmie zapisuję tutaj
nie z szacunku dla własnych opinii — dyletanckich — ale z szacunku dla
własnego życia. Opisując, jak się da, moje przygody duchowe (jakbym
opisywał moje przygody cielesne) nie mogę pominąć dwóch
bankructw, które się we mnie dokonały: egzystencjalnego i
marksistowskiego. Krach teorii egzystencjalnej stwierdziłem w sobie
niedawno, omawiając ją na moim kursiku filozoficznym… contre
coeur, jakby coś już martwego.
Ferdydurke pisałem w latach 1936—1937, kiedy o tej filozofii jeszcze
było głucho. Mimo to Ferdydurke jest egzystencjalna do szpiku kości.
Krytycy, dopomogę wam w ustaleniu dlaczego Ferdydurke jest
egzystencjalna: ponieważ człowiek, stwarzany przez ludzi, ponieważ
ludzie, wzajemnie się formujący, to właśnie egzystencja, a nie esencja.
Ferdydurke to egzystencja w próżni, czyli nic prócz egzystencji. Stąd w
tej książce grają fortissimo wszystkie prawie zasadnicze tematy
egzystencjalne: stawanie się, stwarzanie siebie, wolność, lęk, absurd,
nicość… Z tą jednak różnicą, że tutaj do typowych dla egzystencjalizmu
„sfer” życia ludzkiego — życie banalne i autentyczne Heideggera, życie
estetyczne, etyczne i religijne Kierkegaarda lub „sfery” Jaspersa —
dochodzi jeszcze inna sfera, a mianowicie „sfera niedojrzałości”. Ta
sfera czy też raczej „kategoria”, to wkład mej egzystencji prywatnej w
egzystencjalizm. Powiedzmy od razu: to mnie najbardziej oddala od
klasycznego egzystencjalizmu. Dla Kierkegaarda, Heideggera, Sartra
im głębsza świadomość tym bardziej autentyczna egzystencja, oni
natężeniem świadomości mierzą szczerość, istotność przeżycia. Czy
jednak na świadomości zbudowane jest nasze człowieczeństwo? Czy
raczej świadomość, ta wysilona, krańcowa świadomość nie powstaje
między nami, a nie z nas — będąc tworem wysiłku, wzajemnego
doskonalenia się w niej i utwierdzania, czymś do czego filozof zmusza
filozofa? Czy więc człowiek nie jest w prywatnej rzeczywistości swojej
czymś dziecinnym i zawsze poniżej swojej świadomości… ale którą
odczuwa zarazem jako coś obcego i narzuconego i nieistotnego? Jeśliby
tak było, to skryte dzieciństwo, ta utajona degradacja, gotowe rozsadzić
wam prędzej czy później wasze systemy.
Nie warto rozwodzić się nad Ferdydurke, która przecież jest cyrkiem
a nie filozofią Lecz pozostaje faktem, że ja już przed wojną byłem jak
kot, chodzący własnymi ścieżkami po egzystencjalizmie — dlaczego
więc, kiedy później zapoznałem się z teorią, to nie przydało mi się na
nic? A i teraz, gdy egzystencja moja, z każdym rokiem potworniejąc, już
tak zmieszana z konaniem, wzywa mnie, zmusza do powagi — dlaczego
ta ich powaga jest mi nie do użycia?
Może wybaczyłbym tym profesorom wewnętrzny skręt kiszek ich
myślenia, które nie chce być myśleniem, ich szprynce z logiki w
alogikę, z abstrakcji w konkret, i vice versa. Ich myśl, wymiotującą
myśl, która rzeczywiście „jest tym czym nie jest i nie jest tym czym jest”
— tak głęboko sięgają jej rozdzierające sprzeczności. Myśl
autodestrukcyjną, która sprawia takie wrażenie jakbyśmy używali rąk
po to żeby odciąć sobie ręce. Ich dzieła są jednym krzykiem
zrozpaczonej impotencji, najkunsztowniejszym wyrazem plajty, tu
walenie głową o mur staje się metodą, jedyną jaka pozostała. Ale to
bym im wybaczył, to nawet mi odpowiada. A także przeszedłbym do
porządku dziennego nad zarzutami ściśle profesjonalnymi, które
stawiają im ich koledzy po fachu, dotyczącymi, na przykład relacji
subiekt—obiekt, czy też ich obciążenia klasycznym idealizmem lub ich
nieprawych związków z Husserlem. Albowiem już przyzwyczaiłem się
do tego, że filozofia musi być klęską i wiem, że w tej dziedzinie możemy
rozporządzać tylko myśleniem roztrzaskanym, wiadomo, że jeździec,
który tego konia dosiada, musi spaść. Nie, nie jestem wymagający. Nie
dopraszam się absolutnych odpowiedzi na absolutne pytania,
zadowoliłbym się w biedzie mojej choćby dialektycznym ochłapem
prawdy, który by chwilowo głód oszukał. Tak, gdyby to mogło choć
tymczasowo mnie zaspokoić, ja bym nie wzdrygał się nawet przed
takim pokarmem — zwymiotowanym.
Zadowoliłbym się tym łatwiej, iż — muszę przyznać — ta filozofia,
zbankrutowana już w samych swoich punktach wyjściowych, staje się
mimo to niezmiernie płodna i wzbogacająca, jako próba
usystematyzowania najgłębszej naszej wiedzy o człowieku. Po
odrzuceniu tej swoistej scholastyki, spekulującej w abstrakcji (to czego
egzystencjalizm nienawidzi, a czym żyje), pozostanie przecież coś
bardzo ważnego, konkretnie, praktycznie ważnego: pewna struktura
człowieka, powstała w wyniku możliwie najgłębszej, najbardziej
ostatecznej konfrontacji świadomości z egzystencją. Rozmaite tezy
egzystencjalistów okażą się może profesorskim ględzeniem, ale
człowiek egzystencjalny, taki, jakiego zobaczyli, pozostanie wielką
zdobyczą świadomości. Zapewne, przepaścisty to model. Zapadając się
w tę przepaść, wiem, że nie osiągnę dna, ale jest to, jednak, otchłań
nieobca mi, otchłań mojej natury. I, być może, ta metafizyka człowieka
i życia do niczego nie doprowadzi — jest jednak nieuniknioną
koniecznością naszego rozwoju, czymś bez czego nie dotarlibyśmy do
pewnego maksimum naszego, jest tym najwyższym i najgłębszym
wysiłkiem, który musiał być dokonany. A ileż luźnych intuicji, tak
obecnych w powietrzu, którym oddychamy, że one codziennie niemal
mnie nawiedzały, odnajduję tutaj wplecionych w system,
zorganizowanych w całość rozpaczliwie ułomną i ledwo zipiącą, ale
przecież w jaką taką całość. Egzystencjalizm, jaki by nie był, jest
ufundowany na naszym istotnym niepokoju. Wyzwala nasz dernier cri
metafizyczny. Precyzuje nam naszą ostatnią półprawdę o nas. Tak
dalece, że człowiek Heideggera czy Jaspersa, musi zastąpić inne
przestarzałe modele, narzuca się wyobraźni określając nasze
samopoczucie w kosmosie. Tu więc egzystencjalizm staje się groźną i
dostojną siłą, na linii tych wielkich aktów samookreślenia, które
modelują co pewien czas twarz ludzkości. Pytanie tylko — na jak długo
starczy nam tego ostatniego modela? Gdyż tempo nasze jest
przyśpieszone, wskutek czego definicje stają się coraz lżejsze i bardziej
zwiewne…
Męcząco niejasny i napięty jest mój stosunek do egzystencjalizmu.
Sam go uprawiam, a jednak nie wierzę mu. Wdziera mi się w
egzystencję, a jednak nie chcę go. I nie ja jeden jestem w tym
położeniu. Dziwne. Filozofia, nawołująca do autentyczności,
wprowadza nas w fałsz gigantyczny.

Wtorek

Opowiadaliśmy sobie sny. Nic w sztuce, nawet najbardziej
natchnione misteria muzyki, nie może równać się ze snem.
Doskonałość artystyczna snu! Ileż nauk daje ten nocny arcymistrz
nam, dziennym fabrykantom marzenia, artystom! We śnie wszystko
jest brzemienne straszliwym a niedocieczonym znaczeniem, nic nie jest
obojętne, wszystko dosięga nas głębiej, poufniej, niż najbardziej
rozpalona namiętność dnia — oto nauka, że nie wolno artyście
ograniczyć się do dnia, musi on dotrzeć do nocnego życia ludzkości i
szukać jego mitów, symbolów. A także: sen burzy rzeczywistość dnia
przeżytego, wydobywa z niej jakieś ułomki, dziwaczne fragmenty i
układa je niedorzecznie we wzór arbitralny — ale dla nas ten bezsens
jest właśnie najgłębszym sensem, pytamy w imię czego zniszczono nam
zwykły sens, wpatrzeni w absurd, jak w hieroglif, usiłujemy odczytać
jego rację, o której wiemy, że jest, że istnieje… Sztuka więc także może i
powinna burzyć rzeczywistość, rozkładać ją na pierwiastki, budować z
nich nowe światy niedorzeczne — w tej dowolności ukryte jest prawo,
naruszenie sensu ma swój sens, szaleństwo niszcząc nam sens
zewnętrzny, wprowadza nas w nasz sens wewnętrzny. I sen ujawnia
cały idiotyzm owego żądania, stawianego sztuce przez poniektóre
nazbyt klasycyzujące umysły, że ona powinna być „jasna”. Jasność? Jej
jasność jest jasnością nocy, nie dnia. Jej jasność jest akurat taka, jak
latarki elektrycznej, która wydobywa z mroku jeden przedmiot, grążąc
resztę w jeszcze bezdenniejszej ciemności. Powinna być — poza
granicami swojego światła — ciemna, jak orzeczenie Pytii, o twarzy
zasłoniętej welonem, nie dopowiedziana, mieniąca się wielością
sensów i obszerniejsza od sensu. Jasność klasyczna? Jasność Greków?
Jeśli wam to wydaje się jasne to tylko dlatego, że jesteście ślepi. Idźcie
w pełne południe przypatrzeć się dobrze najbardziej klasycznej Wenus,
a zobaczycie najczarniejszą noc.
Dusiowi śnił się biskup Krasicki, który jednak przy bliższym
wejrzeniu okazał się Witkacym. Witkacy wysunął usta w rurkę, która
wydłużyła się w pyszczek i pyszczkiem tym szeleszczącym wyraził
życzenie żeby mu skomponować wiersz „sz”, wiersz „sz-sz”. Duś stał się
szyszkowaty i szypułkowaty i jął układać poemat, z którego kilka strof
pozostało mu w pamięci po obudzeniu.

Szeptali
W szytej szuwarem szopie Szlomy Szakala
Szczepan Sowizdrzał i Szymon Szowispon…

Sowizdrzał, Szowispon… W Sowizdrzale przeważa groteska — lecz w
Szowisponie ona już się staje najeżona grozą, ma szpony… Wspaniałość
tych nazwisk, które prześladowały mnie długo!
Przypomniałem sobie i zadeklamowałem wiersz, który Witkacy
ułożył o mnie, a w którym dopatruję się potężnego proroctwa (bo
wtedy, jeszcze przed napisaniem Ferdydurke, ani mnie ani nikomu nie
było wiadomo że niedojrzałość stanie się moim cheval de bataille).

Na imię mu było Witold, nazwisko — Gombrowicz
Z pozoru był to sobie zwykły spacerowicz
Lecz tkwiła w nim dzika dziwność nieświadoma siebie
Z tego konia kiedyś będzie niezłe źrebię!

Następnie Duś (bo z Edith — ta Edith to nauczycielka dziewczynek,
studentka filozofii, po amerykańsku chłonna — omawialiśmy pewne
zagadnienia „transcendentalne”) ułożył fraszkę:

Odłóż fajkę na chwilę
I na serio, dla psoty
Zachłysnąwszy się chłystem głupoty
Opowiedz im bardzo zawile
istotności istoty
Po czym z fajki pyknąwszy bajkę
Dopadnij znowu ich jaźni
rozsadź im wyobraźnię!

Czwartek

Jak wytłumaczyć, dlaczego egzystencjalizm mnie nie uwiódł?
Byłem może niedaleki od tego aby wybrać egzystencję, którą oni
nazywają autentyczną — w przeciwieństwie do lekkomyślnego życia
doraźnego, doczesnego, które nazywają banalnym. Tak wielkie jest
ciśnienie ducha powagi ze wszystkich stron. Dziś, w surowym czasie
dzisiejszym, nie ma myśli ani sztuki, które by nie krzyczały ci wielkim
głosem: nie uchylaj się, nie igraj, podejmij rozgrywkę, przyjm
odpowiedzialność, nie wykpiwaj się, nie uciekaj! Dobrze. Ja przecież,
pomimo wszystko, także wolałbym nie kłamać własnemu bytowi. Więc
spróbowałem w sobie tego życia autentycznego i pełnej lojalności
wobec egzystencji. Ale cóż chcecie? Nie da się. Nie da się, ponieważ ów
autentyzm okazał się bardziej skłamany niż wszystkie moje poprzednie
finty, igraszki i skoki razem wzięte. Ja, z moim artystycznym
temperamentem, niewiele rozumiem się na teorii, ale mam trochę nosa
gdy chodzi o styl. Kiedy zastosowałem do życia maksymalną
świadomość, próbując ufundować na tym moją egzystencję,
spostrzegłem iż dzieje się ze mną coś głupiego. Trudno i darmo. Nie da
się. Jest niepodobieństwem podjąć wszystkie wymogi Dasein’u a
zarazem pić kawę z rogalikami na podwieczorek. Lękać się nicości, ale
bardziej bać się dentysty. Być świadomością, która chodzi w spodniach
i rozmawia przez telefon. Być odpowiedzialnością, która załatwia
drobne sprawunki na mieście. Dźwigać na sobie ciężar bytu
znaczeniowego, nadawać sens światu, i wydawać resztę z 10 pezów. Cóż
chcecie? Wiem jak te kontrasty godzą się w ich teorii, powolutku,
stopniowo od Descartes’a poprzez idealizm niemiecki oswoiłem się z tą
ich strukturą, ale śmiech i wstyd miotają mną na jej widok z równą siłą,
jak za pierwszych dni, kiedy jeszcze byłem zupełnie naiwny. I
choćbyście tysiąc razy mnie „przekonali”, zawsze pozostanie w tym
jakaś elementarna śmieszność nie do zniesienia!
Nie do zniesienia zwłaszcza w egzystencjalizmie. Póki filozofia
spekulowała w oderwaniu od życia, póki była czystym rozumem
snującym swoje abstrakcje, nie była w tym stopniu gwałtem, obrazą,
śmiesznością. Myśl była sobie, a życie sobie. Mogłem tolerować
spekulacje kartezjuszowskie czy kantowskie, ponieważ były tylko
dziełem rozumu. Ja zaś wyczuwałem, że poza świadomością jest byt.
Czułem się nieuchwytny w bycie. W gruncie rzeczy nigdy nie
traktowałem tych systemów inaczej, jak tylko jako twór pewnej władzy
mojej, władzy rozumowania, która jednak była tylko jedną z funkcji
moich, która była, w ostatecznym sensie, ekspansją mojej żywotności;
której przeto mogłem się nie poddawać. Ale teraz? Ale
egzystencjalizm? Egzystencjalizm chce dobrać się do mnie całego, on
już nie przemawia tylko do mych władz poznawczych, chce mnie
przeniknąć w najgłębszym moim istnieniu, chce być moim istnieniem.
Tu więc życie moje staje dęba, zaczyna wierzgać. Bardzo mnie bawią
intelektualne polemiki z egzystencjalistami. Jak można polemizować z
czymś co cię dosięga w twoim bycie? To już nie jest teoria tylko, ale akt
zaborczy ich istnienia w stosunku do twego istnienia i na to nie
odpowiada się argumentami, lecz żyjąc inaczej, niż oni chcą — i dość
kategorycznie aby twoje życie stało się dla nich nieprzenikliwe.
Historycznie biorąc, zabrnięcie ducha ludzkiego w ten skandal
egzystencjalny, w jego specyficzną bezradną zaborczość i mądrą
głupotę, było — chyba — nieuniknione. Dzieje kultury wykazują, że
głupota jest siostrą bliźniaczą rozumu, ona rośnie najbujniej nie na
glebie dziewiczej ignorancji, lecz na gruncie uprawnym siódmym
potem doktorów i profesorów. Wielkie absurdy nie są wymyślane przez
tych, których rozum krząta się wokół spraw codziennych. Nic dziwnego
zatem, że właśnie najintensywniejsi myśliciele bywali producentami
największego głupstwa — rozum jest maszyną, która dialektycznie
sama siebie oczyszcza, ale to oznacza, że brud jest jej właściwy.
Ratunkiem naszym przed tą brudną niedoskonałością rozumu było, że
nikt nigdy zanadto nie przejmował się rozumem — począwszy od
samych filozofów. Co do mnie, nie mogę uwierzyć aby Sokrates,
Spinoza czy Kant byli ludźmi naprawdę i całkowicie poważnymi.
Twierdzę, że nadmiar powagi jest uwarunkowany nadmiarem
niepowagi. Z czego rodziły się — także, poza tym, skądinąd — owe
majestatyczne koncepcje? Ciekawość? Przypadek? Ambicja? Dla
korzyści? Dla przyjemności bodaj? Nie poznamy nigdy brudów tej
genezy, jej skrytej, poufnej niedojrzałości, jej dzieciństw, jej wstydu,
ponieważ o tym nawet samym twórcom nie wolno wiedzieć… nie
poznamy dróg na których Kant-dziecko, Kant-młodzieniec przemienił
się w Kanta-filozofa… ale dobrze byłoby pamiętać, że kultura wiedza, są
czymś o wiele lżejszym niż się wydaje. Lżejszym i bardziej
dwuznacznym. Niemniej imperializm rozumu jest straszny. Gdy tylko
rozum spostrzeże że jakaś część rzeczywistości mu się wymyka,
natychmiast rzuca się aby ją pożreć. Od Arystotelesa do Descartes’a
rozum zachowywał się na ogół spokojnie, ponieważ sądził, że wszystko
może być zrozumiane. Ale już Krytyka Czystego Rozumu a potem
Schopenhauer, Nietzsche, Kierkegaard i inni zaczęli wyznaczać tereny
niedostępne myśleniu i odkrywać, że życie śmieje się z rozumu. Tego
rozum znieść nie mógł i odtąd zaczyna się jego udręka, która w
egzystencjalizmie osiąga tragikomiczną kulminację.
Tu bowiem rozum spotyka się już oko w oko z największym i
najbardziej nieuchwytnym z szyderców — z życiem. I on sam odkrył i
skonkretyzował sobie tego wroga, można by powiedzieć iż tak długo
myśleli aż w końcu wymyślili coś o czym już nie mogą myśleć. Dlatego
wobec tworów tego wynaturzonego rozumu ogarnia wstyd — gdyż tu
mocą jakiejś złośliwości, ohydnej perwersji, wielkość w diabelskim
zwichnięciu staje się wielką śmiesznością, głębia prowadzi na dno
impotencji, celność uderza wprost w głupstwo i absurd. I przerażeni
widzimy że to, im poważniejsze, tym mniej poważne! To nam nie
zdarzyło się w tym stopniu z innymi filozofami. Stawali się bliżsi
śmieszności w miarę przenikania na teren życia, i tak Nietzsche jest
bardziej komiczny od Kanta, ale wobec nich śmiech nie był jeszcze
koniecznością — gdyż myślenie to było przecież oderwane, jeszcze w
pewnej mierze przynajmniej oderwane, ono nas nie angażowało.
Dopiero gdy teoretyczny problem stał się „tajemnicą” Gabriela Marcela
tajemnica okazała się śmieszna do rozpuku!
Spróbujmy określić naturę tej śmieszności. Tu nie tylko chodzi o ten
rozpaczliwy kontrast pomiędzy „zwykłą rzeczywistością” a ich
rzeczywistością ostateczną, kontrast tak masywny i druzgoczący że
żadne analizy go nie załatają. Śmiech nasz w tym wypadku jest nie
tylko śmiechem wspartym obiema nogami na „zdrowym rozsądku”,
nie, jest okropniejszy bo bardziej kurczowy, jest niezależny od nas.
Kiedy mówicie mi, egzystencjaliści, o świadomości, lęku i nicości,
wybucham śmiechem nie dlatego abym się z wami nie zgadzał, lecz
dlatego, że z wami muszę się zgodzić. Zgodziłem się i oto — nic się nie
stało. Zgodziłem się, ale nic we mnie nie zmieniło się ani na jotę.
Świadomość, którą zastrzyknęliście memu życiu weszła mi w krew, ona
momentalnie stała się życiem i teraz trzęsie mną w podrygach chichotu
prastary triumf żywiołu. Dlaczego zmuszony jestem śmiać się? Dlatego
po prostu że w świadomości również się wyżywam. Śmieję się ponieważ
rozkoszuję się lękiem, bawię się nicością i igram z odpowiedzialnością,
a śmierci nie ma.

Wtorek

Mimo to muszę powiedzieć, że nie wierzę aby jakakolwiek kultura,
sztuka, literatura, mogła dziś pozwolić sobie na pominięcie
egzystencjalizmu. Jeśli polski katolicyzm, czy też polski marksizm,
odgrodzą się od tego niemądrym lekceważeniem, staną się zaułkiem,
podwórkiem, prowincją.
W niedzielę Duś i ja pojechaliśmy w sąsiedztwo z wizytą.
Pani domu, Angielka (żona zamożnego maklera giełdowego z Buenos
Aires, który kupił tutaj nieduży kawałek ziemi i wybudował chalet)
potraktowała mnie z miejsca z dziwną agresywnością, tym dziwniejszą
że zupełnie byłem jej nie znany. — Pan musi być egocentrykiem,
wyczuwam w panu egocentryka!… Po czym nie przestaje w ciągu całego
wieczoru dawać mi do zrozumienia czegoś mniej więcej w tym sensie:
— Wyobrażasz sobie, że jesteś kimś, ale ja wiem lepiej! Jesteś pseudo-
intelektualistą, pseudo-artystą (gdybyś był coś wart, byłbyś sławny!) to
znaczy, jesteś pasożytem, trutniem, teoretykiem, lunatykiem,
anarchistą, włóczęgą i, na pewno, pyszałkiem! Trzeba pracować! Żyć
dla społeczeństwa! Ja pracuję, ja się poświęcam, ja żyję dla drugich, a
ty jesteś sybaryta i Narcyz!
Do tych „ja” którymi niszczy mój egotyzm, dośpiewuję sobie jeszcze
kilka innych „ja”: ja jestem Angielka! Ja jestem dystyngowana! Patrz
jaka jestem szczera i swobodnie impertynencka! Ja mam wdzięk! Ja
jestem urocza, zabawna, estetyczna, a także moralna! Ja mam swój
rozum! Mnie byle kto nie zaimponuje!
Kiedyś, już nie pamiętam kto, Sabato czy Mastronardi, opowiadał, że
na pewnym przyjęciu podszedł do znanego pisarza argentyńskiego
jeden estanciero (osoba skądinąd dobrze wychowana) i powiedział: —
Pan jest bałwan! Zapytany, co mianowicie w twórczości tego autora
wzbudza w nim taką abominację, zeznał, że nigdy nic jego nie czytał i
że zbeształ go por las dudas na wszelki wypadek — żeby „za dużo sobie
nie wyobrażał”.
To zjawisko ma swoją nazwę tutaj. Nazywa się „argentyńska
defensywa”. Defensywa tej damy, raczej sympatycznej, choć może
troszeczkę zmanierowanej, nie była groźna, gdyż widać było że chce się
podobać i że stosuje ten genre ponieważ uważa go za uroczy i
dystyngowany. Czasem jednak Argentyńczyk w defensywie staje się
naprawdę niegrzeczny — rzecz rzadka w tym uprzejmym kraju.

Poniedziałek

Uważam, że absolutnie nie da się zignorować egzystencjalizmu, ani
wyminąć go jakąkolwiek dialektyką. Sądzę, że artysta, literat, który nie
zetknął się z tymi wtajemniczeniami, nie ma w ogóle pojęcia o
współczesności (marksizm go nie zbawi). A także uważam, że brak tego
przeżycia — przeżycia egzystencjalnego — w kulturze polskiej, zawartej
dziś bez reszty w ramach katolicyzmu i marksizmu, opóźni ją znowu o
jakie pięćdziesiąt lub sto lat w stosunku do Zachodu.
Egzystencjalizmu nie można przeskoczyć; trzeba go przezwyciężyć.
Ale nie przezwyciężycie go dyskusją, gdyż on nie nadaje się do niej —
nie jest przecież problemem intelektualnym. Egzystencjalizm
przezwyciężymy tylko namiętnym i kategorycznym wyborem innego
życia, innej rzeczywistości. Wybierając tę inną rzeczywistość, sami nią
się stajemy. W ogóle należy pożegnać się w świecie nadchodzącym z
metodami „obiektywnej” dyskusji, perswazji i argumentacji.
Intelektem nie rozwiążemy naszych węzłów gordyjskich; będziemy je
przecinać własnym życiem.
Opieram się temu egzystencjalizmowi filozofów, teoretycznemu i
systematycznemu, ponieważ świat który z niego powstaje jest
sprzeczny z moim życiem, nie nadaje się do mego życia. Dla mnie
egzystencjaliści są ludźmi sfałszowanymi — oto wyczucie mocniejsze
od mego rozumu. Zauważcie, iż nie podaję w wątpliwość dróg
myślowych oraz intuicyjnych, na których oni doszli do tej doktryny.
Odrzucam ją ze względu na jej wyniki, którym, jako egzystencja, nie
mogę sprostać, których w ogóle nie mogę zasymilować. Mówię więc, że
to nie dla mnie i odpycham to. A z chwilą kiedy, namiętną decyzją,
odrzucę tę ich noc egzystencjalną jedynej świadomości, przywracam do
życia świat, zwykły, konkretny, w którym mogę oddychać. Nie idzie
bynajmniej o udowodnienie, że ten świat to najprawdziwsza
rzeczywistość — idzie o ślepą, upartą afirmację doczesnego świata
wbrew tamtej intuicji, jako jedynego w którym życie jest możliwe,
jedynego zgodnego z naszą naturą.
Egzystencjalizm musimy przyjąć do wiadomości, podobnie jak
musieliśmy przyjąć do wiadomości Nietzschego lub Hegla. Co więcej,
trzeba wyciągnąć z tego wszystko co się da — wszelkie możliwe
pogłębienie i wzbogacenie. Ale nie wolno w to uwierzyć… Owszem,
posługujmy się tą wiedzą, wszak to najlepsza wiedza na jaką nas stać…
ale groteskowo sztywny, martwo ociężały, niezręczny i niezdarny ten
kto uwierzy! Zachowajmy tę świadomość na drugim planie, jako coś
pomocniczego. I, choćby nawet egzystencjalizm oślepiał nas blaskiem
najwyższej rewelacji, musimy nim gardzić. Trzeba go zlekceważyć.
Tutaj nie ma miejsca na lojalność.

Środa

List od J. Kempki z Monachium. Cytuje ustępy z przedmowy
Zbigniewa Mitznera do nowego wydania w Kraju Dwudziestu lat życia
Uniłowskiego.
„W okresie wystąpienia Uniłowskiego na polu literatury tendencjom
postępowym przeciwstawił się znów bezwzględny kult oderwania
literatury od życia. Był to czas, w którym Gombrowicz chciał ’upupić’
polską literaturę, wywierając niestety duży wpływ na rówieśników
swoim pisarstwem zdziecinnienia i podświadomości”.
„W swej powieści, której tytuł już stanowił program (Ferdydurke
bowiem nie znaczy nic), sprowadzić chciał życie ludzkie do dziecięcych
odruchów. Uniłowski pragnął pokazać rozwój i dojrzewanie dziecka w
surowym i złym świecie. Gombrowicz odwrotnie: sprowadzić chciał
zagadnienia życia, zagadnienia społeczne do epoki dzieciństwa, w
strefę podświadomych odruchów… Uniłowski był pisarzem idącym w
odwrotnym kierunku niż Gombrowicz i jego adherenci”…
Czy Mitzner jest zwyczajnie i prostodusznie głupi? Czy też to reżym
zmusza go do głupoty? Czy może Mitzner jest mądry, ale mnie ogłupia i
upupia, żeby łatwiej zniszczyć? Ludzie! Zarzynajcie mnie, jeśli tak wam
nakazano, ale nie tak tępym, tak strasznie tępym nożem!
Dodam, ze skarbnicy mych wspomnień, że Uniłowski, kiedy dałem
mu do czytania Ferdydurke jeszcze w maszynopisie, zakipiał rozkoszą.
Nie taił że ten utwór podziałał na niego wyzwalająco. Z wdzięczności
zaprosił mnie do Adrii i upił.
Jednocześnie z tym listem nadszedł wycinek z „Dziś i Jutro”. Wielki
artykulas Zygmunta Lichniaka Spojrzenie z ukosa ale nie zezem. Mowa
o literaturze emigracji, ale obstrzał koncentruje się na Miłoszu i na
mnie. Ja występuję tutaj jako „anarchista” nie uznający żadnego prawa.
Ta poczciwość — jak słusznie zauważył A. N. omawiając w „Kulturze”
inną wypowiedź tegoż Lichniaka o mnie. Poczciwość — dodam — ośla.
Pytał Nietzsche: — Czy może być tragiczny osioł? Tak, gdy upada pod
ciężarem, którego nie może udźwignąć.
Ale jest coś niskiego w tej ich potulności wobec losu, w tej ich
„poczciwości”, ich „dobroci”, ich bardzo swoistej „zacności”… To
ciekawe. Zdawałoby się, że tam żyje się na ostro. Tymczasem te dusze
są jak ciepłe kluski, te książki i artykuły tchną rozlazłą miękkością,
która dawniej była cechą zapadłej prowincji. Miękkość ich nie jest
skłamana, ani nie jest tylko następstwem tego, że ostrzejsze elementy
odsuwane są od głosu. Prawo jest takie, że gdy życie zbiorowe staje się
wszystkim, jednostka flaczeje. Obawiam się że niejeden budowniczy
nowej Polski — to pod względem osobistym, duchowo i intelektualnie
— puree, papka lub kompot.
Oprócz powyższych wycinków dwa biuletyny rozgłośni „Kraj”,
wydawane w Warszawie, gdzie również mowa o mnie. Ta sama
serdeczność — zmieszana z kłamstwem, ale też rozlazłym i prawie
niewinnym w swoim otępieniu. Cytuje się parę zdań wyrwanych z
tekstu, przeinacza się sens i kropi komentarz. Ale przecież sam
wicepremier Cyrankiewicz wyciągał w ten sposób zdanka z mojego
dziennika, aby, potrząsając nimi przed narodem, krzyczeć:
potworność! Boże wielki, wyciągnij nas kiedyś z bzdury!

XX
(LA CABANIA)

Środa

„Powieść” (moje utwory trudno nazwać powieściami) źle mi się
pisze. Język jej, zbyt sztywny, paraliżuje mnie. Obawiam się, że to
wszystko co napisałem dotąd — już ze sto stronic — jest okropnym
świństwem. Nie jestem w stanie tego ocenić, bo w długim obcowaniu z
tekstem zatraca się wyczucie, ale lękam się… coś mnie ostrzega… Czy
więc trzeba będzie wywalić wszystko do kosza, całą wielomiesięczną
robotę, zacząć od początku? Boże! A jeśli straciłem „talent” i już w
ogóle nigdy nic… nic, przynajmniej na poziomie poprzednich moich
rzeczy?
France: Talent to tylko wielka cierpliwość. Gide: Talent to strach
przed porażką. Jeżeli talent jest cierpliwością i strachem, nie brak mi
talentu.
Wymyśliłem sobie porywający, podniecający temat, rzeczywistość
naładowaną straszliwymi objawieniami i dzieło już jest w stanie
wrzenia, pobudzone wieloma pomysłami, rozlicznymi wizjami,
intuicjami. Ale trzeba to napisać. Zawodzi mnie język. Wszedłem w
gatunek słowa za spokojny, za mało szalony.
Dziewczynki:
Marisa, lat 15, dystyngowana i romantyczna, leniąca się do nauk, a za
to tonąca bez przerwy w świetlistym oparzę piękności, miłości, sztuki…
Opowiadam jej o sobie z Lollobrigidą lub o sobie z Grace Kelly,
umieszczając opowieść na jachtach, nad kaskadami lub na górskich
szczytach. Nieufna.
Andrea, lat 12, kozaczek wielce uzdolniony i bystry, chichotka z którą
lubię sobie pochichotać, wyspecjalizowała się w kradzeniu mi fajki.
Mówię jej, że jedno z okien stajni jest „złe” i trzeba uważać — co
odbiera jej sen, mnie także.
Lena lat 14. Z tą nawiązałem lekki flircik, polegający na spojrzeniach,
które wyrażają wzgardę, upojenie, zachwyt, lekceważenie, żądzę,
cynizm, obojętność, sarkazm, miłość, szał, ironię, nudę, zblazowanie…
Kiedy nie widzą nas starsi, dajemy to sobie do zrozumienia także za
pomocą min. Zresztą gardzi mną.
Blondynki. Jakże piękne! Delikatność i cisza ich rozkwitania… są, ale
zarazem jakby ich nie było… są tymczasowe, zakochane w sobie i
gardzące sobą, ważne i nieważne, wschodzące ich istnienie jest
jednocześnie żartem i powagą… ja zaś, nieco starszy, muszę poddać się
ich rozbawieniu za każdym moim zbliżeniem się do nich i kłamię,
kłamię, bo tego żąda ich wyobraźnia, zakłamałem się do szpiku kości.
Opowiadam im o moich walkach w czasie ostatniej wojny…

Czwartek

To na jednym planie. Na drugim — rozmyślanie, które mógłbym
nazwać od biedy usiłowaniem wydobycia z siebie jakiejś moralności,
moralności mojego czasu. Katolicyzm, egzystencjalizm, marksizm…
Myślę nad tym, spacerując po alei eukaliptusowej, myślę, co mnie
dziwi — ponieważ na ogół unikam myślenia… mogę z czystym
sumieniem powiedzieć, że myślę tylko wtedy gdy jestem zmuszony.
Wolę gapić się, niż myśleć.
Ale teraz myślę o wiele spokojniej niż tam, w Mar del Plata, kiedy
rzeczywiście bałem się konania.
Czy jestem człowiekiem pozbawionym zmysłu moralnego?
Nie — z całą pewnością. Jestem naturą raczej szlachetną choć
niewypowiedzianie słabą (jednakże, i w tym mistrzem moim jest chyba
Szopen, tak się urządzam, żeby słabość przemieniła mi się w siłę). W
każdym razie nie kłamie ten bunt zaciekły, głuchy, kurczowy nieomal,
który rodzi się we mnie wobec podłości. Zachowałem w sobie do dziś
prosty odruch moralny chłopca, jak tyle innych rzeczy z mojej
młodości.
Skąd więc we mnie ta niechęć w stosunku do wszelkiej moralności
określonej, zamkniętej w system? Z miłości do tamtej prostoty. Chcę
mieć moralność luźną, moralność mojej natury, chcę zachować tę
świeżość… i człowiek skonstruowany jest dla mnie w tym właśnie, w
moralności, odrażająco nie na miejscu, jest śmiercią życia moralnego.
Lecz cóż? Świat wokół mnie staje się coraz bardziej skonstruowany,
coraz mniej podobny do szumiącego drzewa, coraz bardziej podobny
do łazienki. Odstręczająca czystość, gładkość błyszcząca emalii i
metalu, chłód i logika, rury i krany nad lśniącą wanną — trafnie to ktoś
zauważył, bodaj w „Kulturze” — i kąpiel w tej wannie nie jest kąpielą w
jeziorze. W tej ubikacji ja, zamknięty na klucz, wymiotuję. Kiedy na
horyzoncie moim ukazuje się moralista współczesny typu Sartre’a,
mam wrażenie że to nurek wynurzający się z głębin — ale zapomniał
zdjąć skafandra. Okropna maska, obliczona na nieludzkie ciśnienia,
przykleiła mu się do twarzy.

Sobota

Etyka marksizmu.
Zgadzam się, że komunizm urodził się stokroć bardziej z obrażonego
poczucia moralnego, niż z pragnienia poprawy bytu materialnego.
Sprawiedliwość! — oto jego krzyk. Nie mogą znieść, że jeden ma pałac
a drugi — barłóg. Nie mogą znieść przede wszystkim, że jeden ma
możność rozwoju a drugi nie ma — że jeden ją ma kosztem drugiego.
To nie zawiść, to żądza słusznego prawa. Bynajmniej nie są tak pewni,
że dyktatura proletariatu zaopatrzy każdego w domek z ogródkiem. Ale
w tym rzecz, że wolą nawet ogólny, sprawiedliwy barłóg i powszechną
nędzę, niż panoszący się na krzywdzie dobrobyt. Prawdziwy komunizm
to męczarnia poczucia moralnego, które uświadomiło sobie krzywdę
społeczną i już nie może zapomnieć — ta krzywda pożera mu wątrobę
jak Prometeuszowi.
Dlaczego więc ja, mając po prawej ręce kapitalizm, którego cynizm
ściszony znam, a po ręce lewej rewolucję, protest i bunt, zrodzone z
najbardziej ludzkiego uczucia — dlaczego nie łączę się z nimi? Przecież
zależy mi na mojej sztuce, a ona potrzebuje szlachetnej, gorącej krwi —
sztuka i bunt to nieomal to samo. Jestem rewolucjonistą dlatego, że
jestem artystą i o tyle, o ile nim jestem — cały ten proces tysiącletni, z
którego i ja się wywodzę, usiany nazwiskami jak Rabelais lub
Montaigne, Lautréamont czy Cervantes, był nieprzerwanym
podżeganiem do buntu, raz w skali zniżonego szeptu to znów
wybuchającym pełnym głosem. Jak się stało że mnie — który przecież
wszedłem do literatury także pod znakiem buntu i prowokacji, w pełni
rozumiejąc że pisanie musi być namiętne — że mnie właśnie wypadło
miejsce po przeciwnej stronie barykady?
Jakież względy mogły mnie skłonić do takiej zdrady mego
powołania! Rozpatrzmy je. Czyżbym uważał program tej rewolucji za
utopię i nie wierzył, aby mogła odmienić się niezmienność, wieczność
niesprawiedliwości? Lecz jeśli od wieków sztuka prze ku tej reformie
nieomal na oślep, dlaczego ja miałbym się opierać — dzisiaj, kiedy
przeniknięty jestem nieskończenie silniej od nich świadomością, że
ludzkość się rusza, że rusza się coraz prędzej, że bieg historii jest
przyśpieszony i już nie idziemy, ale pędzimy w przyszłość. Nigdy słowo
„niezmienność” nie było mniej na czasie. Ale, w takim razie, może
przeciwstawiam się rzece wzburzonego proletariatu wsparty na racjach
absolutnych, jak Bóg lub dedukcje abstrakcyjnego rozumu? Nie, ta
skała usunęła mi się spod nóg, absoluty zmieszały się z materią i, w
dialektycznym ruchu, myśl stała się nieczysta, uzależniona od bytu.
Więc może opieram się w imię zwykłej litości, widząc ogrom zadanego
przez nich cierpienia i góry trupów? Nie. Skąd! Jeśli jestem dzieckiem,
to w każdym razie dzieckiem które przeszło przez szkołę
Schopenhauera i Nietzschego. […] Gdybyście powołali do życia
wszystkie ofiary udręczone dotychczasową historią, byłby to nie
kończący się pochód. I czyż nie wiadomo mi, aż za bardzo, że życie z
istoty swojej jest tragiczne?
W chwili, kiedy to piszę, mała jakaś rybka w pobliżu wysp Galapagos
przekracza próg piekła ponieważ inna ryba pożarła jej ogon.
Więc, jeśli cierpienie jest nieuniknione, to niechże przynajmniej
człowiek nada ludzki sens swemu cierpieniu. Jak opierać się rewolucji,
gdy ona nadaje nam sens, nasz własny sens?

Poniedziałek

Kiedyś, dwadzieścia lat temu, byłem „obywatelem ziemskim”,
należącym do wyższej klasy społecznej. Dziś? Dziś, materialnie
zrujnowany, utrzymuję się z pióra — wyzwolony z tych wszystkich
zależności intelektualista, artysta, który raczej po tamtej stronie
mógłby znaleźć zrozumienie dla swej pracy i jej ekonomicznych
konieczności. Gdybym przerzucił się na tamtą stronę, ileż oparcia
znalazłbym, jakże chętną pomoc we wszystkim — i dla mojej sławy
byłoby to niezmiernie zdrowe. Istnieje może jakaś miłość do
przeszłości, która mnie przykuwa? Nie, przecież wyspecjalizowałem się
w wolności, a szkoła wygnania wzmocniła to co już z urodzenia było we
mnie, gorzką radość rozstawania się z tym co rozstaje się ze mną, nie,
jeśli ktoś jest „pozbawiony przesądów” to właśnie ja.
Zapewne, jestem urobiony przez świat dawniejszy. Któż z was,
jednak, komuniści, nie jest dzieckiem przeszłości? Jeśli rewolucja
polega na przezwyciężaniu odziedziczonej świadomości, dlaczegóż nie
miałbym tego dokonać, jak wy? Znając dialektykę, która odbiera
duchowi samoistność?

Wtorek

Chciałbym uzupełnić powyższe — muszę dodać, że doprawdy moje
widzenie rzeczywistości nie jest wcale odległe od ich, komunistów,
widzenia. Świat mój jest pozbawiony Boga. W świecie tym ludzie
wzajemnie się stwarzają. Uzależnienie człowieka od człowieka, ujrzenie
człowieka w ciągłym twórczym związku z innymi, przenikającym na
wskroś, dyktującym najbardziej „osobiste” uczucie. Tak jest w
Ferdydurke i w Ślubie.
To jeszcze nie wszystko. Zawsze starałem się artystycznie uwydatnić
tę „sferę międzyludzkiego”, która, w Ślubie na przykład, urasta do
wyżyn siły twórczej przewyższającej świadomość indywidualną —
czegoś nadrzędnego, jedynego dostępnego nam bóstwa. Tak dzieje się,
ponieważ między ludźmi wytwarza się element Formy, który określa
każdego człowieka z osobna. Jestem jak głos w orkiestrze, który musi
dostroić się do jej brzmienia, znaleźć miejsce swoje w jej melodii; lub
jak tancerz dla którego nie “tyle jest ważne co tańczy, ile to by złączył
się z innymi w tańcu. Stąd ani myśl moja, ani uczucie, nie są naprawdę
wolne i własne; myślę i odczuwam „dla” ludzi aby zrymować się z nimi;
doznaję spaczenia w następstwie tej najwyższej konieczności:
zestrojenia się z innymi w Formie.
Zastosowałem, na przykład, tę myśl do sztuki, usiłując wykazać (w
szkicu Przeciw poetom a także w tym, co kiedyś pisałem w dzienniku o
malarstwie) że jest naiwnością mniemanie, jakoby zachwyt nasz wobec
dzieła sztuki z nas samych pochodził: że zachwyt ten w sporej mierze
nie rodzi się z ludzi, ale między ludźmi, i jest to tak jakbyśmy
wzajemnie zmuszali się do zachwytu (choć nikt „osobiście” nie jest
zachwycony).
Lecz z tego wynika, że dla mnie nie istnieje myśl i uczucie
prawdziwie autentyczne, całkowicie „własne”. Sztuczność nawet w
najintymniejszych odruchach — oto żywioł istoty ludzkiej, poddanej
„międzyludzkiemu”. A w takim razie, dlaczego razi mnie fałsz i
sztuczność człowieka, poddanego komunizmowi? Cóż mi przeszkadza
uznać, że to właśni tak, jak być powinno?
Jeszcze jedno. Uważany jestem na ogół za literata arystokratycznego
— nic nie mam przeciwko temu. Któż jednak bardziej brutalnie odczuł
zależność sfery wyższej od niższej? I, pytam, kto posunął się tak daleko
w odczuciu, że twórczość, piękność, żywotność, cała pasja i poezja
świata są w tym, że wyższy, starszy i dojrzalszy poddany jest niższemu i
młodszemu? To wszystko bardzo jest moje — o ile może być moje — to
jest przeżycie, które gorąco powinno było zespolić mnie z rewolucją.
Dlaczego nie zespoliło?

Czwartek

Kłamstwo.
Dandy — ta szkapa przypadła mi do gustu! Troszkę może krótki w
karku, trochę nerwowy, ale cóż za skład w skoku, jaki start do drążka i
jaki spad, miękkość i dyskrecja w wirażu a także w woltyżerce (tej nie
uprawiam, ale skacze na nim Lena). Wczesnym rankiem wyruszamy z
Leną, ona na spokojniejszej Tilly, ja na Dandym i we dwoje
zachłystujemy się galopami na tych pastwiskach i ścierniskach, gdzie
płoty i ogrodzenia druciane pożera skok naszych koni, gdzie spod kopyt
wystrzela zając spłoszony! Za nami czasem Marisa i Andrea, na
Afrykance i Lordzie Perezie, nie mogące nadążyć… zrozpaczone…
dające nam znaki! Wczoraj zażarty spór z Dusiem i Stasiem
Wickenhagenem ex re Traviaty, klaczy pełnej krwi, niedawno nabytej,
o zmanierowanym, niestety, refleksie, ale nie pozbawionej stylu.
Usiłuję rozwiązać ją „trockkettem”, naprzód na lince, potem
naskakując, wreszcie w spokojnym kłusie, ale ci znawcy, a także mniej
z tym obeznany Jacek Dębicki, nie wróżą mi powodzenia.
Kłamstwo, kłamstwo… Na piechotę jestem inny, na koniu inny.
Konie kłamią moralności, moralność koniom, ja — koniom, moralności
i dziewczynkom. Nagle rozluźnienie. Lekkomyślność. Kim jestem? Czy
w ogóle „jestem”? Od czasu do czasu „bywam” tym lub owym…

Sobota

Chodzę po tej alei, pod eukaliptusami. Gdzie północ? Gdzie wschód?
Tam, na północnym wschodzie, ileż to stąd kilometrów?… Kilkanaście
tysięcy.
Co ja tu robię, sam na tej pampie, z lekkomyślnością, która już jest
na odlocie?… i znów ten przedsmak wykańczania się samotnego w
miażdżącym podziemiu. Bóg, jak się rzekło, nie będzie dla mnie
przytułkiem na starość — ani tym bardziej transcendencje
egzystencjalizmu, któremu pozostaje tylko upajanie się własnym
tragizmem. Ale gdyby odżyło we mnie słówko zlekceważone „naród” i
— po prostu — zbliżyć się fizycznie, wsiąść na statek, pozwolić aby
mnie objęła i porwała ta ich rewolucja… co stałoby się ze mną? Czy
sens, doczesny wprawdzie, doraźny, ale olbrzymi tą masą
wprzęgniętego weń istnienia ludzkiego, nie uczyniłby mnie
odporniejszym na moje konanie? Zezwolić aby mnie przeniknęła ta
energia historii. Złączyć się. Dlaczego się wahasz? Czego się boję?
Wzdrygasz się przed tą wulgaryzacją, tym poniżeniem? Ale przecież
sam to wiesz, sam to powiedziałeś, że wyższa świadomość musi uznać
swoje uzależnienie od niższej. I cel, cel moralny, życia…
Mówię to głośno do siebie, aby oswoić się z obecnością tej myśli — a
jednocześnie wiem, że to zupełnie nie do zrobienia. Słowa ulatują w
ciszy, która jedna tylko pozostaje, zawsze obecna, niezmienna.
Nie da się zrobić. Spróbujmy wytłumaczyć to niepodobieństwo
natury nawet nie intelektualnej, raczej spontanicznej. Nie da się zrobić,
ponieważ chcę być sobą, tak, choć wiem że nie ma nic bardziej
zwodniczego niż to „ja” nieosiągalne, wiem też, że cały honor i wartość
życia polega na nieustannej za nim pogoni, nieustannej jego obronie.
Katolik nazwałby to walką o własną duszę, a egzystencjalista wolą
autentyczności. I, niewątpliwie, punkt centralny wszystkich tych
moralności, z marksistowską włącznie, jest tutaj: to troska o
zachowanie swojego „ja”, swojej duszy. Jak rzecz się ma w praktyce?
Oto wsiadam na okręt i płynę. Ale już w drodze musiałbym dokonać na
sobie samym amputacji, wyrzucając za burtę połowę tego, co uważałem
za wartość, zmieniając sobie smak wyrabiając sobie (potworny zabieg)
nową czułość i nową nieczułość, urabiając siebie na modłę mego
nowego wyznania. W jakim stanie dopłynąłbym? Czy nie jak lalka z
gutaperki, ugnieciona własnymi palcami?
Jednakże marksizm wytacza tutaj argumentację nader przenikliwą i
świetną, która godzi w samo sedno, w to właśnie „ja”. Twoje ja —
mówią — zostało już poprzednio urobione warunkami twojego życia,
procesem twojej historii — jesteś taki jakim cię stworzyła i określiła
twoja klasa społeczna, wyzyskująca, o świadomości spętanej faktem
tego wyzysku, sfałszowana w całym swoim stosunku do świata przez to
że nie chce i nie może przyznać się, iż cała obliczona jest na wysysanie
cudzej krwi. Utwierdzając się w tym ja, utwierdzasz się jedynie we
własnym spaczeniu. Czego chcesz bronić? Przy czym się upierać? Przy
tym ja, które ci zrobiono i które zabija ci swobodę twojej prawdziwej
świadomości?
Znakomity argument i zgodny z moim poglądem na człowieka — bo
wiem na pewno i tysiąc razy próbowałem tę pewność wyrazić
artystycznie, że świadomość, dusza, ja, są wypadkową naszej sytuacji —
w świecie i w ludziach. I to jest chyba najbardziej centralna myśl
komunizmu, która rozpada mi się na dwa punkty, oba niezmiernie
trafiające do przekonania. Primo, że człowiek jest istotą osadzoną w
ludziach, to znaczy, że o całym stosunku jego do świata decyduje
stosunek jego do ludzi. Secundo, że nie możemy ufać sobie, że jedyne
co zdoła zapewnić nam osobowość, to najostrzejsza świadomość tych
właśnie zależności, które ją kształtują.
Teraz wszakże — uwaga! Złapmy ich za rękę! Sprawdźmy karty, jak
tu się gra… i wtedy ujawni się niesłychany szwindel za sprawą którego
cała ta dialektyka staje się pułapką. Albowiem to myślenie dialektyczne
i wyzwalające zatrzymuje się akurat u wrót komunizmu: mnie wolno
podawać w wątpliwość własne prawdy, póki jestem po stronie
kapitalizmu; lecz ta sama autokontrola ma zamilknąć, gdy dostałem się
w szeregi rewolucji. Tu dialektyka ustępuje miejsca dogmatowi, naraz,
wskutek jakiejś zdumiewającej wolty, ten świat mój względny,
ruchomy, niejasny, staje się światem ściśle określonym, o którym
właściwie wszystko wiadomo, sprecyzowanym. Przed chwilą byłem
problematyczny — ale oni uczynili mnie takim po to tylko abym łatwiej
wylazł z mojej skóry — teraz, gdym jest z nimi, muszę stać się
kategoryczny. Czyż nie rzuca się w oczy ta nieprawdopodobna
dwulicowość każdego bez wyjątku komunisty, nawet tych najbardziej
wyrafinowanych intelektualnie: póki idzie o destrukcję dawnej prawdy,
ten człowiek zachwyca nas swobodą ducha demaskującego,
pożądaniem szczerości wewnętrznej; ale gdy, uwiedzeni tym śpiewem,
pozwolimy by nas doprowadził do własnej doktryny, paf, zatrzaskują
się drzwi — i gdzież jesteśmy? Klasztor? Wojsko? Kościół?
Organizacja? Daremnie próbowałbyś teraz szukać nowych uzależnień,
paczących twoją nową świadomość. Świadomość twoja została
wyzwolona i od tej chwili przystoi ci ufność. Twoje „ja” stało się „ja”
gwarantowanym, godnym zaufania.
Nie chcę ułatwiać sobie krytyki. Nie mierzę w terror, właściwy ich
organizacji politycznej, zabijający tę samą wolność myślenia, którą
rozbudza we wrogim obozie. Nie idzie mi o ich teorię, o takie nawet
bardzo charakterystyczne jej paradoksy, jak ten na przykład, że proces
dialektyczny historii zatrzymuje się w chwili gdy rewolucja osiąga pełne
urzeczywistnienie w idealnym ustroju przyszłości. Nie celuję ani w ich
system myślowy, ani w ich system polityczny, a tylko w sumienie tych
komunistów, którzy nim potrząsają jak sztandarem. Chcę przyszpilić tę
subtelną a świńską zmianę tonu, gdy przewekslowuje się na ich własny
teren, to nagłe ujawnienie chytrości, to doznanie fatalne, gdy z nim
rozmawiasz, że znienacka światło zmienia ci się w ciemność — że nie
masz do czynienia z kimś światłym, a tylko z kimś zaślepionym, jak noc
najczarniejsza. Wolnomyśliciel? Tak, na twoim podwórku. Na swoim,
fanatyk. Niewierzący? W tobie; w sobie pielęgnujący wiarę z zapałem
mnicha. Mistyk, który ucharakteryzował się na sceptyka, wierzący
zażywający niewiary, jak instrumentu, tam gdzie to może być
przydatne jego wierze.
Sądziłeś, że przed tobą ludzka dusza, spragniona prawdy ale oto
błysnęły chytre ślepia polityki. Mniemałeś, że idzie o świadomość, czyli
o duszę, czyli o etykę, ale okazuje się, że najważniejszy jest triumf
rewolucji. I widzimy, że jesteśmy jeszcze raz wobec jednej z wielkich
mistyfikacji, w stylu tych które demaskowali Nietzsche, Marks, Freud,
ukazując poza fasadą naszej moralności — chrześcijańskiej,
burżuazyjnej, wysublimowanej — grę innych, anonimowych,
brutalnych sił. Lecz tu mistyfikacja jest bardziej perwersyjna, gdyż
polega właśnie na demaskowaniu. Jest to jedno z najcięższych
rozczarowań, jakich można doznać w strefie dzisiejszej naszej etyki,
gdyż tu objawia się, że nawet demaskowanie sił staje się maską, poza
którą ukrywa się ta sama odwieczna wola siły.
Stąd zaduch tej nieszczerości wśród nich. Nie tylko wśród
podrzędnych funkcjonariuszy. Najlepsze ich umysły są chore na tę
wstrętną, połowiczną szczerość: szczere w stosunku do cudzego świata,
ale skrępowane, gotowe wykastrować się z wszelkiej rzetelności, gdy
chodzi o gmach własnej chimery. Ofelio, idź do klasztoru!
Ale i to zrozumiałbym. Wszak to doktryna czynu, doktryna
stwarzania, to nie myśl o rzeczywistości, ale myśl przetwarzająca
rzeczywistość, określająca świadomość poprzez byt. Muszą zdobyć się
na energię, dlatego ograniczają świadomość Lecz w takim razie
moralność moja i twoja i powszechna, wszelka w ogóle elementarna
moralność człowieka wymaga, abyście do tego się przyznali. Musicie
powiedzieć: my zaślepiamy się umyślnie. Póki tego nie powiecie — jak
rozmawiać z kimś nierzetelnym w stosunku do siebie samego? Złączyć
się z kimś takim, to stracić ostatni grunt pod nogami— własne ja i
cudze — runąć w przepaść.

Niedziela

Odwilż… Przypuśćmy, że ona doprowadzi […] do pewnego surogatu
wolności i prawdy. Do wolności na 45%, do prawdy na 47%. Cóż z
tego?
Gdybym był więźniem tamtejszego więzienia, uczepiłbym się tego
obiema rękami. Jeśli dotąd nie było wolno wychodzić z celi, nie jestże
frajdą spacer po ogródku pod bacznym spojrzeniem strażników? Któż
wątpi, że w praktyce mniejsze zakłamanie jest lepsze od większego
zakłamania? Ale poza doraźną odrobiną wolności, istnieje przecież
sprawa formy polskiej, stylu polskiego, polskiego rozwoju i polskiego
stwarzania się… Ponieważ nie znoszę ersatz’ów i zawsze, w restauracji i
życiu, będę protestował gdy kota podadzą mi jako zająca, więc i w tym
wypadku nie mogę zgodzić się na ten ersatz, surogat, szminkę i
tandetę. Wolność za pozwoleniem, koncesja na względną swobodę —
co to jest? Ni pies, ni wydra. Dla autentyczności życia polskiego to
gorsze niż stuprocentowy knebel, taki który nie kłamie. To jest
istnienie meteka, nieczyste, słabe, półżywe, nie doprowadzone do
prawdziwego swojego wyrazu…
Za najokropniejszą rzecz w historii naszej kultury uważam to, że
myśmy zawsze, dobrowolnie lub pod przymusem, ograniczali sobie
ducha. Cała nasza literatura, cała sztuka jest tego objawem. Gdy w
ostatnich latach polską świadomość wsadzono do ciupy, nie było to
może takie złe dla naszej duszy. Zahamowano nam naszą
dotychczasową, niewystarczającą, produkcję słowa, zastępując ją
jawnym kłamstwem — natomiast więzień mógł rozmawiać ze sobą i,
chyba, były to szczere rozmowy. Życie rozpadło się im na fałsz
zewnętrzny i prawdę wewnętrzną — stan rzeczy ciężki, ale nie trujący.
Któż wie, czy głupota nie zaostrzała, gdzieś w głębi, rozumu?
Wypuszczenie im ducha na względną wolność z tym, że ma on
meldować się dwa razy na tydzień w najbliższym urzędzie kontroli,
stanowiłoby tylko zatarcie się tej ostrej a zbawczej granicy, która dotąd
dzieliła prawdę uwięzioną od swobodnego kłamstwa. Weszliby w
dziedzinę półprawdy, półżycia, niepełnej twórczości, upajania się
pozorami — cóż by z tego wynikło? Nie przeczę, że ta sposobność do
wywalenia w przyszłości drzwi na wolność, powinna być politycznie
wyzyskana. Ale ja nie jestem od polityki… i wiem tylko, że styl, forma,
wyraz, wszystko jedno, czy w sztuce, czy w życiu, tego nie osiąga się na
drodze koncesji i tego nie można fabrykować w pewnej odmierzonej
dawce. Aut Caesar…
Mówią mi czasem z tamtej strony, że teraz moim obowiązkiem
wobec ojczyzny byłoby — wrócić. Ciekawym po co? Żeby stać się kimś
godnym politowania (bo, jeśli inżynier lub robotnik mogą w tym
ustroju rościć prawo do szacunku, to literat, ten tam ich „Pisarz”,
wodzony za nos i wodzący za nos, jest figurą odrażająco groteskową,
komicznym zespoleniem w jednej osobie belfra i ucznia — oto dwa
aspekty dydaktyzmu). Ale gdy mówicie mi, że się marnuję na obczyźnie
dla ojczyzny, powiem, jak ważną rolę narodową sobie wyznaczyłem.
Używając ich słownika — jakiego rodzaju „zapotrzebowanie
społeczne” mogłoby sprawić, że moja egzystencja amerykańska nie
będzie pozbawiona znaczenia dla pewnych przynajmniej ludzi w
Polsce. Dla jakich? Nie dla tych, którym wystarczą dziecinne spodenki.
Ale jest pewne, że poza ową rzeczywistością sztuczną, dziecinną,
podrzędną, nieśmiałą, czai się w Kraju inna wiedza, przenikliwa, ostra,
trzeźwa, która nie chce siebie oszukiwać, ton inny, bardziej rozumny,
okrutniej dojrzały. Moim zadaniem byłoby dotrzeć do tego właśnie
dźwięku polskiego, dostać się do Polaka tragicznego i świadomego. Nie
po to żeby faszerować go innymi złudzeniami, ułatwiać mu cokolwiek.
Ale chcę wyrazić bezwzględność tego żądania polskiego, które domaga
się pełnej świadomości i pełnej egzystencji. Czy to paradoks, że ja,
który jestem tak na bakier z ową świadomością w jej filozoficznym
aspekcie, muszę jednak — to silniejsze ode mnie — upierać się przy
tym, żądać tego, jako warunku sine qua non naszego człowieczeństwa?
I jeszcze jedno. Byłoby ważne, aby tragizm nie stał się katastrofą.
Dostali się w żelazne tryby życia zbiorowego bez należytego
historycznego przygotowania, które by uczyniło ich życie-indywidualne
niezwalczonym — więc wielu z nich po prostu dzisiaj nie wie, jak być
sobą — rzetelnie, przyzwoicie, żywotnie — jak wytrwać w sobie, nie
zgłaszając się pod sztandar i nie chroniąc się w system, dogmat, wiarę.
Są bezradni i upokorzeni. Otóż twierdzę, że trzeba wypracować styl
życia indywidualnego, i to tak krańcowy, żeby wytrzymał napór.
Cóż może być ważniejsze dla kultury polskiej — obojętne w jakim
rozwinie się kierunku — od stworzenia tego stylu, obliczonego na naszą
dojrzałość? To modus vivendi musi być ustalone, gdyż tylko na takiej
woli świadomości może być budowana polska autentyczność w
przyszłości. Jeśli człowiek w Polsce uwierzy, że jest podły dlatego tylko
iż jest człowiekiem świadomym… jeśli da sobie wmówić impotencję…
no, to jeszcze długie czeka nas dzieciństwo…
Tego jednak ja nie mogę uczyć — nie jestem nauczycielem — mogę
jedynie zarażać moim sposobem bycia — który zawiera się w moich
książkach, w tym dzienniku.

Wtorek

Polska, odwilż, powrót, komunizm, dlaczego w to zabrnąłem,
dlaczego wdaję się w te szczegóły mojego losu?
A moralność? Określam siebie wobec etyki katolicyzmu czy
egzystencjalizmu, czy marksizmu — ale moralność to tylko fragment,
jedno z oblicz… które napierają na mnie zewsząd, zewsząd!
Rzeczywistość jest niewyczerpalna. Co zrobić z sobą? Co zrobić z sobą?
Co zrobić z sobą? Ten rachunek sumienia niczego we mnie nie załatwił,
i znów tylko jestem — jestem na tej pampie argentyńskiej, w tej
estancji.
Jutro — wyjazd do Buenos Aires. Muszę spakować manatki. Po czym
długa podróż statkiem po rzece Parana, na północ.

Czwartek

Geografia.
Gdzie jestem?
Szedłem po drodze eukaliptusowej, ostatni raz przed wyjazdem. Tam
byłem, wobec tych drzew, w perspektywie alei, na tym miałkim
gruncie, pośród rzeczy wyraźnych: drzewa, listek, grudka, patyk, kora.
Ale zarazem byłem w Południowej Ameryce — gdzie północ, zachód,
południe, jak jestem umieszczony względem Chin, czy Alaski, w jakiej
stronie biegun?
Zmierzch — i olbrzymie sklepienie pampy wyrzuca z siebie gwiazdy,
jedną po drugiej, roje ich ukazują się wydobyte nocą — a świat
namacalny drzew, ziemi, liści, ten jedynie przyjazny i wiarogodny,
rozpłynął się w jakimś nie… niewidzeniu, nieistnieniu… zatarł się.
Mimo to idę, brnę i brnę, ale już nie drogą, tylko w kosmosie,
zawieszony w astronomicznej . przestrzeni. Czyż glob ziemski, sam
zawieszony, może zapewnić grunt pod nogami? Znalazłem się w
bezdennej otchłani, w łonie wszechświata i, co najgorsze, nie było to
złudzenie, tylko właśnie najprawdziwsza z prawd. Więc można by
oszaleć, gdyby się nie było przyzwyczajonym…
Piszę w pociągu, który uwozi mnie do Buenos Aires — na północ.
Parana, to olbrzymia rzeka którą popłynę.
Jestem spokojny, siedzę, patrzę przez okno, przyglądam się kobiecie,
która siedzi naprzeciwko i ma ręce drobne, piegowate. A zarazem
jestem tam, w łonie wszechświata. Wszystkie sprzeczności dają sobie
we mnie rendez-vous — spokój i szał, trzeźwość i pijaństwo, prawda i
blaga, wielkość i małość — ale czuję że znów na szyi kładzie mi się dłoń
żelazna, która powoli, tak, bardzo nieznacznie… ale się zaciska.

DIARIUSZ RIO PARANA

Wtorek

O pierwszej po południu statek odbił od brzegu, ale tego nie
spostrzegłem… gdyż spoglądałem na okręty w głębi portu… które
zaczęły powoli usuwać się… a wraz z nimi wszystko zaczęło się
usuwać, jak osadzone na osi, w lewo, i Buenos Aires usunęło się…
Płyniemy.
Godzina 6-ta po południu. Przecinając Rio de la Plata przez całą
jego szerokość — około 70 kilometrów — dopłynęliśmy prawie do
zielonych brzegów urugwajskich. Po czym zmieniliśmy kurs na
północny zachód i teraz wpływamy w deltę Parana. Po prawej ręce
bezkresna siność i biel, to wody rzeki Urugwaj. Płyniemy deltą.
Godzina 8-ma wieczór. Płyniemy deltą Parana. Wody są metalowe,
a niebo skłócone, złe — nad Urugwajem chmury rozpuściły włosy i
deszczem sięgają ziemi. Żałość.
Woda rośnie, wzbiera, a przed nami chmura zakorkowała
horyzont, rzeka rośnie ciemnością, chmura wytacza z siebie zwały
ciemności, ciemność paruje z brzegów odległych o kilka kilometrów.
Płyniemy.
Godzina 2-ga w nocy. — Przed chwilą obudziłem się i zaraz lekkie
drżenie, przeniknięte ledwie wyczuwalnym kołysaniem, uprzytomniło
mi gdzie jestem. Byłem na statku, w kajucie. Ale gdzie był statek?
Pojąłem że nie wiem, co się dzieje ze statkiem i to było jakbym nie
wiedział, co dzieje się ze mną. Wibracje zwiastowały że płyniemy,
ale… gdzie płyniemy, jak płyniemy?… A zatem, ubrawszy się
pośpiesznie, wyszedłem na pokład. Działo się — deszcz. Szelest
deszczu i jego krople znienacka zacinające w policzki, oraz mokre
deski, ociekające daszki, poręcze i liny. Ale płynęliśmy. Ani jednego
światła na statku, którego ciemność wdrążała się w ciemność, ale te
dwie ciemności nie łączyły się z sobą, każda była osobno i wody nie
widać, w ogóle nic wokół nie widać, jakby ktoś skonfiskował wszystko
— i tylko deszcz wypełniający płynięcie w podwójnej ciemności.
Płynęliśmy na północny zachód a wskutek wszechobejmującej nocy
płynięcie nasze stało się, wraz z deszczem, jedyną najwyższą ideą,
zenitem wszechrzeczy.
Wróciłem do kajuty i rozebrałem się. Gdy się rozbierałem, kładłem i
zasypiałem, płynęliśmy.

Środa, 4 po poł.

Niebo pierzaste i kwieciste, esy floresy blasków na płynnym
obszarze, gdy tam w dali Wylewa się biel jak brama wiodąca w
zaświaty. Ale płyniemy. Minęliśmy klasztor San Lorenzo i płyniemy,
na prawo ziemie Entre-Rios, na lewo Santa Fe, a my płyniemy.
Jeden z panów ma lornetkę połową, przez którą można zobaczyć
brzeg nieznany i krzak — albo drzewo — lub deskę, która naraz,
czarna, ujawnia się w zmętniałej wodzie, unoszona. Dziś znów
zbliżyłem się do niego, a wówczas zapytał:
– Chce pan popatrzeć?
Ale… To samo powiedział mi wczoraj. Ale dziś to zabrzmiało
inaczej. Zabrzmiało… jakby właściwie nie to chciał powiedzieć, lub
jak gdyby to co powiedział nie zostało dopowiedziane do końca…
boleśnie urwane. Spojrzałem na niego, ale twarz pogodna, spokojna.
Płyniemy. Z towarzyszeniem zieleni (bo zbliżyliśmy się do brzegu)
ciemniejszej, jaśniejszej, rozlew nabity światłem i do rozpuku
wezbrany aż,, zda się, w niebo wstępujący — my zaś płyniemy.
Płynęliśmy gdy jadłem śniadanie a gdy, po partii szachów,
wyszedłem na pokład, ujrzałem: płyniemy. Woda żółta, niebo
białawe.
Tego samego dnia wieczór. — Zza płota czarnej chmury wyjrzała
olbrzymia, tryskająca, czerwona facjata i lunęła horyzontalnie
potokiem lśnień wskutek czego lustro wód stało się skośne a najdalsze
archipelagi tam, za przesmykami, w głębi zatok, dostąpiły
wniebowzięcia. I słońce uderzyło w miasto Parana, które na górze
rozindyczyło się i rozpawiło, stało się bastionem barw, twierdzą
koloru i wystrzeliło wszystkimi ogniami, ziejąc, bombardując w tej
ciszy i w tym uroczystym spokoju. A chór błysków wstawał z wód.
Wprędce wypłynęliśmy z tego krajobrazu i płyniemy teraz korytem,
które rozszerza się niekiedy do dziesięciu kilometrów, a woda jest
obfita, prawie nadmierna, my zaś płyniemy, płyniemy.
Spotkałem na proa (dziób) księdza, który grał ze mną w szachy.
– Płyniemy — rzekłem. Odrzekł:
– Płyniemy.

Znów wstałem w nocy nie mogąc znieść, że on, statek, płynie beze
mnie, gdy z nim nie jestem i nie wiem, że płynie, jak płynie…
Gwiaździstość nieba. Statek parł w górę, pod prąd, pod wiatr, a o sto
metrów ujrzałem białą ścianę wyniosłego brzegu, który uchodził w
tył, ciągłe, bez przerwy, w tył i w tył!

Nazajutrz rano

Przestwór bezsilny, rzeka leniwa, powietrze stoi, chorągiew zwisa,
ale prujemy z szumem nieruchomą biel— wciąż naprzód — i
wpływamy w strefę podzwrotnikową, więc, choć słońca nie ma, jest
cieplej.
Ten przemysłowiec z San Nicolas odezwał się: — Pogoda kiepska…
ale znów zadźwięczało mi to jakby nie to… jakby właściwie on coś
innego, tak, coś innego chciał… i takie samo odniosłem wrażenie gdy,
przy śniadaniu, lekarz z Asunción, wygnaniec polityczny, opowiadał
o tamtejszych kobietach. Mówił. Ale mówił po to właśnie (ta myśl
mnie prześladuje) żeby nie powiedzieć… tak, żeby nie powiedzieć tego
co naprawdę miał do powiedzenia. Spojrzałem na niego, ale nic,
oblicze pogodne, dosyt i błogostan, bez śladu żadnej tajemnicy. Gdy
po śniadaniu wyszedłem na pokład, zdałem sobie sprawę, że podczas
rozmowy, jak i podczas śniadania, płynęliśmy… I teraz płyniemy…
Wiatr ugodził mnie z boku. Płynęliśmy cieśniną łączącą dwa oceany,
ocean przed nami zapowiadała biel bezgraniczna, ocean za nami był
masą ledwie przeczuwalną za ławicami dymiącymi piaskiem — a
sama cieśnina była geografią zatok, przylądków, wysp, oraz wysepek
— i dziwnych, tajnych rozgałęzień, które wiodły w niewiadomy ukos.
W pewnej chwili wpłynęliśmy w zespół siedmiu lustrzanych jezior,
będących siedmioma przęsłami mistycznych uniesień, każde na innej
wysokości a wszystkie zawieszone w podniebnych rejonach. Ale po
półgodzinie wszystko to opadło i osiadło w rzekę, która znów
ujawniła się i którą płyniemy, płyniemy…

Tego samego dnia wieczorem

Pajace i małpy! Węże, wodotryski! Papugi i harce filuternych,
fioletowych fircyków! Fontanny i hece rozpapużone i rozżarzone,
nadziane na szarfy kogucie, woda stała się świergotem to zoologia, to
ornitologia!… którą wszakże płyniemy i płyniemy z nieuniknioną
bruzdą za nami i z szumem.
Dwie kobiety — owa bibliotekarka w naszyjniku z monet i
inżynierowa — rozmawiały przy burcie. Nie mogłem dosłyszeć i
zapewne były to błahe rozmowy kobiece, błahe, tak, ale kto wie czy
nie zanadto błahe — mówię „zanadto” świadom niepokojącej idei,
którą to słówko zawiera… a jednak nic w tym nie było „zanadto”,
wszystko było jak powinno być… i podczas gdy mówiły, płynęły, a ja
też płynąłem.

Następnego dnia rano

Rzeka blada, szumiąca, stojąca — płyniemy.
W nocy coś się zdarzyło — albo, ściślej wyrażając się, coś pękło —
lub może coś przełamało się… Właściwie nie wiem co się stało, a
nawet, prawdę powiedziawszy, nic się nie stało — ale to właśnie, że
„nic się nie stało” jest ważniejsze i bodaj okropniejsze niż gdyby stało
się coś. Oto zdarzenie: usiłowałem zasnąć i zapadłem w głęboki sen
(bo mało spałem ostatnio), ale naraz zbudziłem się przejęty do cna
straszną, gniotącą troską że coś się dzieje… nad czym ja nie panuję…
coś poza mną. Zerwałem się z łóżka, wybiegłem, a tam, na pokładzie,
natężone druciane liny, wibracje i to napięcie całości prącej w
milczeniu, w nocy, w nieruchomości i niewidoczności świata, ten
ruch, jedyna rzecz żywa. Płynęliśmy. I naraz (jak już wspomniałem)
coś przełamało się i pękła pieczęć milczenia, a krzyk… krzyk
jednorazowy, rozgłośny… rozległ się… Krzyk, którego nie było!
Wiedziałem z całą pewnością, że nikt nie krzyknął, a jednocześnie
wiedziałem, że krzyk był… Ale, ponieważ krzyku nie było, uznałem
przerażenie moje za niebyłe i powróciłem do kajuty, a nawet
zasnąłem. Obudziwszy się o wpół do dziesiątej ujrzałem, że płyniemy
po rzece srebrnej jak rybi brzuch.
Cóż się więc stało? W tym cały sekret że nie stało się nic. I nadał nic
się nie dzieje, a najdoskonalszy detektyw nie znalazłby żadnej
poszlaki, nic do czego można by się przyczepić. Jemy z apetytem i
obficie. Rozmowy nasze są beztroskie. Wszyscy są zadowoleni. Lekarz
Paragwajczyk podnosi paczkę ¡Particulares”, która wypadła
brunetowi z krzaczastymi brwiami i brunet macha ręką na znak, że w
paczce nie ma papierosów; a jednocześnie dziecko przebiega ciągnąc
małą lokomotywę i zarazem estanciero wola na swoją żonę, która
właśnie zawiązała sobie chusteczkę na szyi, tam zaś na schodkach
fotografuje się para w podróży poślubnej. Cóż w tym szczególnego?
Któryż statek bardziej zwykły? Pokład bardziej banalny? Ale dlatego
właśnie, o, właśnie dlatego jesteśmy zupełnie bezbronni… wobec tego
czegoś co zagraża… nic nie możemy począć, gdyż nie ma żadnych
podstaw do najlżejszego nawet niepokoju i wszystko jest w
najzupełniejszym porządku… tak, wszystko jest w porządku… póki
pod ciśnieniem już niezmożonym nie pęknie struna, struna, struna!…

Tego samego dnia wieczór

Woda anonimowa, ogromna. Płyniemy.
Lekarz żartował ze mnie, gdyż przegrałem partię w szachy z
fuszerem, którego przedstawił mi jako mistrza Santa Fe, Goldberga.
Powiedział:
— Przegrał pan ze strachu.
Powiedziałem: — Mogę mu dać wieżę i wygram.
Ale moje i jego słowa są jak cisza przed krzykiem. Płyniemy ku…
zmierzamy do… i widzę teraz jasno, że twarze, rozmowy, ruchy są
naładowane… Są porażone. Zastygłe w nieubłaganym
doprowadzaniu czegoś do… Nieobliczalne napięcie czai się w
najdrobniejszym poruszeniu. Płyniemy. Ale ten szał, ta rozpacz, to
przerażenie są niedosiężne, gdyż nie ma ich — i, ponieważ ich nie ma,
są, są w sposób niemożliwy do odparcia. Płyniemy.
Płyniemy po wodzie, jak z innej planety, a noc zaczyna zewsząd
parować, zacieśnia się krąg widzenia — my w nim. Ale płyniemy i bez
przerwy rośnie w nas… co?… Co?… Co?… Płyniemy.

Nazajutrz

Cokolwiek robimy, cokolwiek mówimy, czemukolwiek się oddajemy
— płyniemy i płyniemy. Podczas gdy to piszę, także płyniemy. Twarze
są przerażające, bo uśmiechnięte. Ruchy straszliwe, bo pełne spokoju i
doskonałego błogostanu.
Płyniemy. Statek drży, maszyna pracuje, szumiące wały wodne za
burtą, wypryski i odmęty, my zaś płyniemy, zagłębiając się coraz
bardziej w… docierając do… Na nic nie zdadzą się słowa, bo, gdy to
mówię, płyniemy!

Nazajutrz

Płyniemy. Płynęliśmy przez całą noc i teraz płyniemy!

Nazajutrz

Płyniemy. Zupełna bezsilność wobec patosu, niezdolność dobrania
się do tej potęgi, która dzieje się w nas ciągłym natężaniem się i
napinaniem. Zwykłość nasza, najzwyklejsza, wybucha nam jak
bomba, jak grom — ale poza nami. Wybuch jest nieosiągalny dla nas,
zaklętych w zwykłości. Przed chwilą spotkałem Paragwajczyka na
dziobie i powiedziałem, tak, powiedziałem, ha, powiedziałem!
– Dzień dobry!
On zaś odpowiedział, ha, odpowiedział, tak, odpowiedział, o Boże
miłosierny, odpowiedział (płynąc bez przerwy):
– Ładna pogoda!

GOYA
Poniedziałek

Potem długo i sennie żeglowałem z powrotem — z północy na
południe — a wczoraj, o 8-ej wieczór, ze statku przesiadłem się na
motorówkę, która wysadziła mnie w porcie… Goya, małe miasteczko,
30 tysięcy mieszkańców, w prowincji Corrientes.
Jedna z tych nazw, które, gdy je widzimy na mapie, czasem
podniecają ciekawość… dlatego, że nieciekawe i nikt tam nie jeździ…
więc co to takiego może być… Goya? Palec upada na taką nazwę —
wioski w Islandii, miasteczka w Argentynie… i zdarza się pokusa, żeby
tam się wybrać…

Środa

Goya, miasteczko płaskie.
Pies. Sklepikarz na progu sklepu. Samochód ciężarowy, czerwony.
Bez komentarza. Nie nadaje się do żadnej glossy. Tu jest tak, jak jest.

Czwartek

Dom, w którym mieszkam, przestronny. Jest to stara i godna
siedziba pewnego tutejszego estanciero (bo ci estancieros mają
przeważnie po dwa domy: jeden w estancji, drugi w Goya). Ogród pełen
mastodontów: kaktusów.
Tutaj jestem. Dlaczego tutaj? Gdyby mi ktoś powiedział przed laty w
Małoszycach, że będę w Goya… Jeśli jestem w Goya, to równym
prawem mógłbym być gdziekolwiek — i wszystkie miejsca świata
zaczynają ciążyć nudno nade mną, domagając się abym tam był.
Przechadzam się po plaza Sarmiento, w niebieskawym wieczorze.
Egzotyczny dla nich cudzoziemiec. I w końcu, poprzez nich, sobie staję
się obcy: oto oprowadzam siebie po Goya, jak osobę mi nie znaną,
stawiam ją na rogu, sadzam na krześle w kawiarni, Każę jej wymieniać
słowa bez znaczenia z przygodnym rozmówcą i słucham mojego głosu.

Poniedziałek

Zaszedłem do Club Social i piłem kawę.
Rozmawiałem z Genaro.
Z Molo jeździłem jeepem na lotnisko.
Pisałem powieść.
Poszedłem na placyk, nad rzeką.
Dziewczynka, jadąca na rowerze, zgubiła paczkę, którą podniosłem.
Motyl.
Cztery pomarańcze, zjedzone na ławce.
Sergio poszedł do kina.
Małpa na murze i papuga.
Wszystko to działo się, jak na dnie — głębokiej ciszy — na dnie
mojego tutaj przebywania, w Goya, na peryferiach, w miejscu globu,
które nie wiadomo dlaczego stało się moim. To ściszenie… Goya,
dlaczego nigdy nie przyśniłaś mi się, dlaczego wtedy, dawniej, nigdy
nie przeczułem, że leżałaś w moich przeznaczeniach, na mojej drodze?
Nie ma odpowiedzi. Domy. Uliczka, poszatkowana ostrym cieniem.
Pies leży. Rower oparty o ścianę.

ROSARIO
Poniedziałek

Rosario. Dobiliśmy do portu o 3-ej rano, z siedmiogodzinnym
opóźnieniem, ponieważ woda na rzece niska. Nie chcąc budzić
Dzianottów, do 7-ej spacerowałem po mieście. Handel. Bilans, budżet,
saldo, inwestycje, kredyt, inwentarz, konto, netto, brutto, to tylko, to
jedno, całe miasto jest pod znakiem buchalterii. Płaskość Ameryki, tej
tłustej.
Rena i jej mąż, a także mały Jacek Dzianott, tryskający radością,
która zaiste jest jedynym zwycięstwem naszym nad bytem i jedyną
chwałą człowieczą. Czemuż jednak ta duma i chwała umieszczona jest
w dwunastoletnim dziecku i trzeba schylać się do niej? A rozwój jest
drogą do hańbiącej goryczy. To bardzo szydercze, że najwyższym
godłem naszym, najdumniejszym sztandarem, są dziecinne majtki.

BUENOS AIRES
Czwartek

Po czterech miesiącach jazd i dalekiego przebywania, znów tutaj.
Zastałem sporo listów na biurku. Godzina 1-sza w nocy. Skończyłem
czytać listy. Za chwilę, gdy postawię kropkę po tym zdaniu, wstanę,
przeciągnę się, zacznę wybierać rzeczy z walizki, pójdę do przedpokoju
zabrać notes, który zostawiłem przy telefonie.

XXI

Środa

Po powrocie do Buenos Aires zmieniłem tryb życia. Wstaję około 11-
ej, ale golenie odkładam na później — bo bardzo nudzące. Śniadanie,
złożone z herbaty, pieczywa, masła i dwóch jaj, w parzyste dni tygodnia
na miękko, w nieparzyste na twardo. Po śniadaniu zabieram się do
pracy i piszę póki chęć zaprzestania roboty nie zwalczy we mnie
niechęci do golenia. Gdy nastąpi to przesilenie, golę się z
przyjemnością. Ogolenie skłania do wyjścia na miasto, idę więc do
kawiarni Querandi, róg Moreno i Peru, na kawę z rogalikami i lekturą
„La Razon”.
Wracam do domu aby jeszcze popracować, ale te godziny poświęcam
pracy zarobkowej dla tutejszej prasy, lub też, dosiadłszy mego
Remingtona, załatwiam korespondencję. Pykam przy tym z mej fajki
Dunhill, albo z mej BBB Ultonii. Palę tabaco „Hermes par pipa”. Po 8-
ej wychodzę do restauracji Sorrento na kolację, a potem program
zmienia się zależnie od okoliczności. Późną noc przeznaczam na
czytanie książek, które, niestety, nie zawsze są takie jakich bym
pragnął.
Kupiłem na wyprzedaży sześć koszul letnich po bardzo niskiej cenie.

Poniedziałek [3]

Jeleński… kto to? Pojawił się na moim horyzoncie, hen, w Paryżu, i
walczy o mnie… od dawna, może nigdy, nie zdarzyła mi się afirmacja
tak zdecydowana i zarazem bezinteresowna tego, czym jestem, tego, co
piszę. Tu nie wystarcza sama tylko chłonność, chwytność, takie
współbrzmienie może się wydarzyć tylko na gruncie pokrewieństwa
natur. Użera się o mnie z polską emigracją. Wykorzystuje wszystkie
atuty swojej sytuacji paryskiej i rosnącego osobistego prestiżu w
intelektualnym beau-mondzie, żeby mnie popchnąć. Biega do
wydawców z moimi tekstami. Zdobył mi już kilku popleczników, wcale
nie tanich. Uznanie, zgoda, podziw nawet… to ostatecznie rozumiem
(homo sum)… ale ta pracowitość? to że podziw nie ogranicza się do
podziwu?…
Nie uważam za dziwne, że on z taką łatwością wchłania i przyswaja
sobie moją łatwość… on cały jest łatwy, nie piętrzy się, jak rzeka na
przeszkodzie, płynie wartko w tajnym porozumieniu ze swoim
łożyskiem, nie druzgocze, przenika, przecieka, modeluje się wedle
przeszkód… on nieomal tańczy z trudnościami. Otóż ja po trosze też
jestem tancerzem i mnie ta perwersja (żeby „łatwo” podejść do tego, co
„trudne”) jest bardzo właściwa, mniemam, że to jeden z fundamentów
mego literackiego uzdolnienia. Ale co mnie dziwi, to iż Jeleński
przedostał się także do mojej trudności, ostrości, nasze stosunki na
pewno nie sprowadzają się do tańca jedynie i on rozumie mnie, jak
bardzo niewielu, właśnie w tym gdzie jestem najboleśniejszy. Mój
kontakt z nim, to wyłącznie listy, nigdy na oczy go nie widziałem, i
nawet te listy są przeważnie pośpieszne, rzeczowe — a jednak wiem na
pewno, że w naszym stosunku nie ma nic z ckliwego cackania się
duchowego, że to stosunek surowy, ostry, napięty, i w samym rdzeniu
swoim śmiertelnie poważny.
Nieraz kojarzę Jeleńskiego (który jest podobno gładkim
salonowcem) z proletariacką prostotą żołnierza… to jest, mam
wrażenie, że w nim łatwość jest łatwością w obliczu walki śmierci… Że
obaj jesteśmy, jak żołnierze w okopach, zarazem lekkomyślni i
tragiczni.

Czwartek

Kupa gazet z Kraju, przesłanych mi przez Giedroycia. „Nowa
Kultura”, „Życie Literackie”, „Przegląd Kulturalny”, „Po prostu”,..
Przeglądam. Ludzie nowi. Nieznane nazwiska: Lapter, Bartelski,
Toeplitz, Bratny — co to za osoby? Recenzje z książek, o których nic nie
wiem, napomknięcia o zdarzeniach przeze mnie nie zasłyszanych,
fraszki o niezrozumiałej aluzji, starcia i spięcia w których się nie
orientuję — jak gdybym nocą podkradł się pod mury wielkiego
obozowiska i łowił dochodzące odgłosy. Co to za wrzawa? W Polsce
ongiś byłem cudzoziemcem, ponieważ moja literatura była egzotyczna i
odpychano ją — dziś znowu błąkam się na peryferiach.
Przerzucam te pisma i chciałbym dowiedzieć się co naprawdę tam z
nimi się dzieje. Tymczasowość tego co piszą nie ulega wątpliwości: nie
wyłowiłem ani jednego tekstu, ani jednego autora, o których można by
powiedzieć, że tu rozpoczyna się istotna praca duchowa, stanowcza,
świadoma, nieoportunistyczna, na długą obliczona metę. Ale nie idzie o
to, co piszą. Chciałbym zajrzeć im do głów: co myślą? Zrozumieć, co z
nimi się stało? Czy jest możliwe takie zduszenie słowa, że ono niczym
się nie zdradzi?
Na tych niezbyt ciekawych szpaltach pełno obrachunków z tytułu
dziesięciolecia Polski Ludowej, takie tam bilansy jak z każdej innej
produkcji — obliczają swoje tomiki poetyckie i jaka była wydajność
fabryki prozy. Gdybym ja, tak z boku, na niewidziane, na oślep prawie,
zrobił im bilans dziesięciolecia? Wsłuchując się nie w ich słowa; w ich
głos.

Piątek

Stwierdźmy naprzód, że przeszli przez dwa olbrzymie
doświadczenia: wojnę i rewolucję. I powiedzmy, że o tyle tylko mogą
oni dzisiaj być kimś, coś przedstawiać, coś tworzyć, o ile te
doświadczenia weszły im w krew. Albowiem przestali być ludźmi z roku
1938 — są modelami 1956. Jeżeli utraciwszy tamtą rzeczywistość, nie
przyswoili sobie dostatecznie nowej, jeżeli nie są, dość intensywnie, ani
tym ani tamtym, to czymże są? Niczym.
Mnie właśnie się zdaje, że oni swojego życia nie przeżyli.
Ich nieprzeżycie wojny. — Ktoś w tych gazetach powołuje się na
Adolfa Rudnickiego — on miał powiedzieć, że literatura powojennej
Polski nie zdołała wyczerpać należycie tematyki wojennej, że z tej
otchłani piekielnej nie wydobyto wszystkiego, co by się dało, o
człowieku. To prawda, że niewiele wydobyto. Ale czy piekło nadaje się
do eksploatacji?
Ci pisarze, między innymi i przede wszystkim Rudnicki, zabrali się
do ciał torturowanych sądząc, że niebotyczność cierpienia dostarczy im
jakiejś prawdy, moralności, przynajmniej nowej wiedzy o naszych
granicach. Niewiele znaleźli, co by okazało się płodne i twórcze.
Odkryli, jak Borowski, że jesteśmy bezdennie nikczemni. Ależ, jeśli
wszyscy jesteśmy nikczemni, nikt nie jest nikczemny — pojęcie to
hańbi tylko wtedy, gdy służy do odróżniania człowieka od człowieka.
Odkryli, że kultura, ta pięknoduchowska estetów i intelektualistów, jest
tylko pianką — to mi przedpotopowa rewelacja i dosyć dziecinna!
Opisując ową nieludzkość wołali w moralizatorskim tonie o ludzkość
(Andrzejewski) — lecz od takich księżowskich kazań nic się nie zmienia
ani w tym, kto je wygłasza, ani w słuchaczu. Żenujący kontrast
pomiędzy górą krwawego cielska a nikłością tego do niej komentarza,
który właściwie, pomimo iż obfity w wykrzykniki, nie potrafił wymyślić
nic ponad pia desideria zawarte już w wypowiedziach Ojca św., a
mianowicie, że ludzie nie powinni być źli, tylko dobrzy. Proust więcej
znalazł w swoim ciasteczku, w swojej służącej i w swoich hrabiach, niż
oni w dymiących przez lata całe krematoriach. I nic dziwnego, że w
końcu ten dym gryzący stał się im kadzidłem dla nowej dyktatury […].
Nastąpiło oswojenie piekła i wprzągnięcie go w konstruktywną pracę
polityczną.
Wcale nie uważam, żeby ich impotencja artystyczna wobec wojny
była wstydem; wręcz przeciwnie, to było do przewidzenia. Dlaczego się
tak dzieje, że żołnierz idzie na front, doznaje okropności, sam nią się
staje, a potem wraca do życia cywilnego jakby nigdy nic… taki właśnie,
jakim był przed wyruszeniem? Zdarzają się dawki za silne. Tych
organizm nie przyjmuje. Dlatego, gdybym był towarzyszem-prezesem
ich Związku Literatów w tych dniach powojennych, zaleciłbym
wyjątkową ostrożność w traktowaniu tematów demonicznych,
nadmiernie olbrzymich — a przynajmniej wyjątkową chytrość. Jeśli
Proust z hrabiów wydobył więcej, to dlatego że wśród hrabiów mógł
poruszać się i czuć swobodnie, a i ciasteczko go nie przerastało — ale te
cztery miliony zamordowanych Żydów to Himalaje! Zakazałbym tej
typowo polskiej naiwności, która mniema, że tylko na szczytach jest coś
do odkrycia. Na szczytach nie ma nic, śnieg, lód i skała — natomiast
wiele jest do zobaczenia we własnym ogródku. Gdy zbliżasz się z
piórem w ręku do gór milionowej męki, ogarnia cię lęk, szacunek,
zgroza, pióro drży w dłoni, a twoje wargi nie stać na nic oprócz jęku.
Ale jękami nie robi się literatury. Ani pustką a la Borowski. Ani
„sumieniem” a la ksiądz Andrzejewski.
Oczywiście — to dotyczy nie tylko literatury. Także przeciętny polski
inteligent nie był zdolny przeżyć wojny do dna. Ale w tych warunkach
jedynym rzetelnym podejściem do sprawy byłoby nie wysilać się na
przeżywanie czegoś, co przeżyć się nie da, a właśnie zapytać, dlaczego
takie przeżycie jest nam niedostępne. Polak bowiem bynajmniej wojny
nie doświadczył. Doświadczył jedynie tego, że wojny nie da się
doświadczyć — mówię, doświadczyć w pełni, wyczerpać — i tego że
wraz z pokojem powraca natychmiast inny wymiar, ten normalny. Tak
postawione zagadnienie miałoby przynajmniej tę zaletę, że nie
ubezwładniłoby ich na czas pokoju pod względem myślowym,
moralnym, uczuciowym — znając pojemność swojej natury ci ludzie
łatwiej odnaleźliby równowagę.
Jednakże stosunek ich do wojny został sfałszowany. Ujęto to w trybie
konwencjonalnym: „wielkie” przeżycie, więc trzeba z niego wyciągnąć
wielkie wzruszenie i wielką naukę. Kto ich nie wyciągnie, jest podły.
Ponieważ nikt nie mógł wyciągnąć, więc wszyscy poczuli się podli, a,
gdy poczuli się podli, wpadli w lekkomyślność. A przecież można było
im powiedzieć: wiedz, że wojna nie jest ani odrobinę straszniejsza od
tego, co się dzieje w twoim ogródku, w dzień pogodny. Jeżeli wiesz, co
w ogóle się dzieje, w świecie i w życiu, dlaczego tamto cię przeraża? A
jeśli nie wiesz, dlaczego upierasz się, aby taką wiedzę właśnie mieć o
wojnie?
Nie trzeba powyższych uwag rozumieć, jako cynizm — bo tu pragnie
się jedynie stwierdzić, że istnieją zjawiska do których dojście na
najkrótszej drodze jest niemożliwe; można przybliżyć się do nich tylko
via cały świat i via natura ludzka w jej najbardziej zasadniczych
aspektach.
Ich nieprzeżycie rewolucji. — A zatem cóż przedostało się z wojny do
ich świadomości — co zostało sformułowane? Jakaś luźna myśl o
„okropności” i nieco kulawego, moralizatorskiego patosu.
W rzeczywistości ukończenie wojny zastało ich przewróconymi,
ogłupiałymi, wypróżnionymi. Byli jeszcze zdolni do rozmaitych akcji
zbiorowych, brali udział w organizacjach, ale to dlatego, że chwytali się
czegokolwiek aby się utrzymać, aby się ruszać, miotał nimi instynkt
walki i życia — ale byli ogłuszeni. I na tę pustkę w nich spadł marksizm.
Marksizm, wyobrażam sobie, spadł na nich zanim zdołali całkowicie
przyjść do siebie, to jest do siebie z czasów przedwojennych. Toteż
myślę, że oni nie przeżyli rewolucji, ponieważ nie mieli czym jej
przeżywać. Gdyby marksizm osiedlił się w Polsce samorzutnie,
stopniowo, przezwyciężając opory… ale on został na kraj nałożony, jak
się nakłada klatkę na odurzone ptaki, jak się nakłada ubranie na
człowieka nagiego.
Z chwilą gdy znaleźli się w klatce, wszelka polska dyskusja z
rewolucją stała się niemożliwa. Dotyczy to także tajnego dialogu duszy
indywidualnej z marksizmem — gdyż Polak był zupełnie nie
przygotowany do stawienia czoła temu naporowi Nasza kultura tylko z
pozoru była indywidualistyczna. Kiedyż to dla Polaka indywidualizm
był czymś innym niż popuszczaniem pasa, czyż kiedykolwiek zabłysnął
nam jako cnota i trudny obowiązek wierności wobec siebie samego?
Jak mogły skutecznie przeciwstawić się Marksowi dusze, wychowane
na Mickiewiczu, Sienkiewiczu i Żeromskim? Kiedy ich spętano, już
było za późno aby mógł się zorganizować świadomy indywidualizm
polski — więc oni, pozbawieni broni intelektualnej, niepewni swej racji
moralnej, walcząc w pojedynkę, raczej opędzali się bezładnie niż
walczyli, odrzucali to, nie przyjmowali do wiadomości. Wniosek,
paradoksalny, ten, że w krajach burżuazyjnych Zachodu, we Francji lub
we Włoszech, marksizm jest nieskończenie głębiej przeżywany.
Podczas gdy w Polsce jest on tylko systemem społecznym, w którym się
żyje — którego się nie przeżywa. Polska — jeden z krajów najmniej
marksistowskich świata.

Środa

Wracając do tych gazet z Polski, które leżą tutaj na półce — a więc,
moim zdaniem, oni tam, w Kraju, zaledwie są… są tylko do pewnego
stopnia… jakąś słabowitą, wstępną egzystencją.
Aby nie być gołosłownym. Oto pewne charakterystyczne symptomy
tego ich niedoistnienia w nowej rzeczywistości.
Jak przeżyli lud, proletariat? Mówię o inteligencji. Przecież ten
proletariusz naraz wylazł na scenę i w czołowej roli; więc ten inteligent
powinien by, choćby ze strachu silniej odczuć tę obecność…
Oczywiście w ich gazetach proletariusz jest akurat taki jak na afiszu,
krzepki i promienny. Jeżeli przed wojną nasza „wyższa sfera”, tak
przecież zagrożona ową bezdenną w Polsce i dziką niższością, nie
zdobyła się w tym przedmiocie na nic oprócz papieru, zapisanego
filantropią, społecznikostwem i żeromszczyzną, to teraz stosunek
inteligencji do ludu stal się uniżony i gładko wyklepany oficjalnym
frazesem. Zrozumiałe. Logiczne. Ale… nieoficjalnie? W ich poezji,
metaforze, w języku, w sposobie czy raczej w jonie ich myślenia szukam
ech intensywnego przeżycia niższości, jako siły stwarzającej — wszakże,
gdyby to w nich tkwiło, musiałoby jakoś się objawić. Ale nic. Jakby ich
wyobraźnia zasnęła.
Ich nieodczuwanie ludu — jego chociażby (to jest im dozwolone)
piękności i jego poezji. Wprost niesamowite, a nawet gorszące!
Rewolucja sfałszowała i spłyciła ich stosunki z proletariatem, redukując
je do „konstruktywnej współpracy”, gdy w rzeczywistości to tragiczne
ale twórcze zmaganie się potęg. Cóż, w myśl rewolucji, czynić ma
inteligent z robociarzem, z chłopkiem? Budować wspólnie fabrykę?
Oświecać go? Stwarzać wspólny front partyjny? Ale techniczna
współpraca to nie żadna osobista styczność — w takim zaś osobistym
zetknięciu wybuchnie zaraz nieporozumienie, niechęć, nieufność,
wstręt, strach, wybuchnie starcie, gdyż te dwa piętra świadomości —
wyższe i niższe — są sobie obce i wrogie, i wyższość może się zetknąć,
zespolić z niższością tylko poprzez gwałt i walkę. Otóż, według mnie,
nigdy kontakt inteligencji polskiej z warstwą niższą nie był tak
nieosobisty — tak wyłącznie techniczny — czyli martwy, czyli duchowo
nietwórczy. Nie mam na uwadze, powtarzam, ich urzędowego
myślenia, tego co piszą pod dyktandem. Twierdzę, że nawet po cichu i
po kryjomu nie nawiedzają ich takie myśli. Kogóż z nich, znużonych,
olśni piękność takiego starcia sfer? Że jest wspaniałe, gdy wyższa
świadomość dopada niższej jak ptak drapieżny? A może wspanialsze
jeszcze, gdy niższość dopuszcza się gwałtu na wyższości?
Przezwyciężywszy moją abominację do poezji rymowanej,
przeczytałem ich wiersze i utonąłem w konstruktywnej nudzie — nie
natrafiłem ani na jeden akcent, który by mnie wyprowadził na pole
tych napięć.
Zanotujmy przeto: w Polsce Ludowej nikt naprawdę, osobiście, nie
przeżywa ludu. Proletariat im się przejadł. Stracili wrażliwość.

Piątek

Dziś przysiadł się do mnie w kawiarni obleśny facet i opowiadał, że
chce posiąść dwunastoletnią dziewczynkę i że ona także by chciała… i
przeklinał władzę, państwo, ustrój społeczny, prawo, księży,
cywilizację, kulturę. Przeklinał cicho, rzewnie, melancholijnie, dłubiąc
brudnym palcem w uchu i patrząc w sufit.
Kolacja w Crillonie z Rodriguez Feo. Byli też Virgilio i Humberto.
Rodriguez Feo jest redaktorem niezłego miesięcznika literackiego „El
Ciclon” w Habanie. Przyjechał z wizytą. Wszyscy są Kubańczykami.
Dziwny gatunek! Są inteligentni i zorientowani, ale nie są zrobieni z
gliny, tylko z wody. Ruchoma, mieniąca się, przeciekająca płynność.
Wracając do domu, myślałem o Polsce i o tamtejszych moich
kolegach po piórze. Czasem wydaje mi się, że powinienem myśleć o
nich z większą skromnością. A jednak ta pewność, że ja bardziej od
nich jestem… nie pozwala na żadne ustępstwa. O hierarchii między
nami stanowi nie talent, rozum, wartości moralne, a przede wszystkim
to: silniejsze, bardziej rzeczywiste istnienie.
Jestem sam. Dlatego bardziej jestem.

Niedziela

Złości mnie, gdy czytam ich prasę, że i w dziedzinie sztuki okazali się
niemrawi. Zdumiewające, że choć rewolucja wstrząsnęła podstawami
ich bym, w tych pismach literackich nic się nie zmieniło. Świat się
zawalił, ale światek — ten artystyczny — pozostał nienaruszony. Mam
tu ten kiepski Parnas z przedwojnia taki jak był — tylko kolor inny.
Dociekliwe rozważania „O istocie poezji”, lub też o malarstwie,
konkursy, nagrody, recenzje… i ten jest „czołowym prozaikiem”,
tamten „świetnym poetą”.
Irytujące gdy widzisz, że po trzęsieniu ziemi w domu twoim ostało
się akurat wszystko najlichsze i najsłabiej utwierdzone. Czegóż można
było spodziewać się po rewolucji (gdyby ona stała się przeżyciem)?
Przynajmniej, że nastąpi jakieś krótkie spięcie z rzeczywistością, że
przez chwilę chociażby będą musieli zajrzeć w ślepia tej meduzie.
Jest faktem — faktem, czyli nieubłaganą potęgą przed którą trzeba
się ugiąć — że wierszy się nie czyta. Że nikt prawie nie jest w stanie
odróżnić dobrego obrazu od złego. Że wyścigi tych koni, to jest,
przepraszam, rozmaitych zziajanych pianistów, czy innych wirtuozów,
ubiegających się o pierwszeństwo, mają akurat tyle wspólnego ze
sztuką co wyścigi końskie. Że muzea są czymś arcymartwym i
przyprawiającym o ból głowy. Ja umyślnie nie chcę dziś sięgać do
korzeni tych absurdów, wymieniam je tylko. Czyż nie można było
oczekiwać, że fikcje, śmieszności i głupoty sztuki zostaną przez
rewolucję przyparte do muru i że estetykę będą oni budować na
faktach, a nie na iluzjach, ani na konwenansach, ani na tradycjach?
Jak pogodzić się, na przykład, z tym że Wyspiański jest ogłoszony
narodowym naszym dramaturgiem i poetą, jeśli w narodzie nie ma stu
osób które by jako tako znały jego dzieło? Jak twierdzić, że Słowacki
lub Mickiewicz zachwycają, gdy nie zachwycają? Dlaczego mówicie, że
żyje wśród was Kasprowicz, gdy znacie go tylko z katalogów bibliotek?
Zdawałoby się, że tam gdzie sens społeczny sztuki wybija się na
pierwszy plan, takie pytania powinny być postawione. Ale one w
dalszym ciągu są nieprzyzwoite. Gdyby w Kraju ogłoszono mój artykuł
Przeciw poetom z „Kultury”, stałby się on artykułem co się zowie
rewolucyjnym — ale przecież taką rewolucję powinna była dawno
przeprowadzić wasza rewolucja. Trzeba było podejść do sztuki
brutalnie, zniszczyć jej mity, zrewidować ten niemożliwie przestarzały
język jej akolitów i glosatorów, ustalić ją w tym czym jest — wówczas
można by rzeczywiście ruszyć nieco naprzód. Pytacie zakłopotani, jak
się zabrać do tego? Ależ bardzo proste! Przestańcie kłamliwie
twierdzić, że „sztuka zachwyca”, powiedzcie zgodnie z prawdą, że
wprawdzie sztuka nieco od czasu do czasu zachwyca, lecz że, przede
wszystkim ludzie zmuszają się wzajemnie do tego aby ich zachwycała.
Zmuszają się? Dlaczego? Jak? Po co? Gdzie indziej pisałem o tym — ale
zauważcie, że już samo takie postawienie sprawy wyrywa was z kręgu
sztucznej adoracji, fikcyjnej wartości i anachronicznej liturgii.
Czyż rewolucja nie stworzyła klimatu dla takiego realizmu? Czyż nie
jest on zgodny z duchem marksizmu — mam na myśli nie pomyloną
marksistowską teorię sztuki, a właśnie ducha — wszakże takie ujęcie,
jak najbardziej dialektyczne, ukazuje wam doznanie artystyczne jako
coś powstającego „między” ludźmi? I dla Polaka taki realizm byłby
wielką zdobyczą, stworzyłby nasze własne podejście do sztuki,
wyodrębniłby nas od Zachodu, doprowadziłby nas do estetyki
zgodniejszej nie tylko z życiem, ale i z naszą naturą.
Zamiast tego — cóż? Nie dokonano niczego. Zażądano aby sztuka
była „dla mas”, co równa się żądaniu aby była płaska. Zażądano aby
była dla mas, ale nie zreformowano stosunku mas do sztuki. Pozostała
nadal „zachwycająca”. Zbiurokratyzowano artystę, zachowując
nietknięte jego kapłaństwo oraz cały ten kościół i wszystkie w nim
nabożeństwa. Ba! Dodano jeszcze jeden absurd niepośledniego
formatu. W społeczeństwach zachodnich burżuj ze średnim
wykształceniem mniema, że on rzeczywiście może wchłonąć fugę Bacha
lub obraz Rafaela. Lecz Demokracja Ludowa uważa, iż także kmiotek
lub robociarz, mając „dusze wrażliwe na piękno”, mogą wczuć się w
sonatę Szopena — jakoż prowadzi się ich na koncert i na tej kulturalnej
sesji „przeżywają”… jak wszystko tam się przeżywa, ani na jotę
bardziej. Co za szmira!
I znów: wiem, rozumiem, że nic nie było do zrobienia gdy królował
Żdanow. Ale do dziś nie widzę żadnej poszlaki, która by wskazywała, że
choćby tylko możliwość takiej rewizji tam kiełkuje.

Poniedziałek

Nowy stos pism przysyła Giedroyc — te są już z ostatnich miesięcy,
marzec, kwiecień.
Po mowie tow. Chruszczowa i rewelacjach XX-go Zjazdu. Nowy etap
i zmiana kursu. Są uszczęśliwieni i dumni.
Ale znów te artykuły, wiersze, listy do redakcji, komentarze
wyglądają jakby były pisane przez jedną i tę samą osobę. Odchylenia są
nieznaczne. Jeden temat niepodzielnie króluje: XX Zjazd i nowy kurs.
Przede wszystkim rzuca się w oczy, że oni zawsze są niewolnikami
jednego tematu. Temat tam nie rodzi się spontanicznie, nie bywa
znaleziony na własną rękę, stworzony, odkryty — jest zawsze zadany.
Mimo to jest wzruszające widzieć, jak cieszą się porcją życia, którą
im przydzielono.
Ale jeśli chodzi o ludzi w Polsce, nielicznych, którzy chcą żyć na serio
— i chcieliby może dokonać czegoś powszechnie ważnego to jest nie
lokalnego, lecz na miarę świata… ci będą musieli zbyć uśmieszkiem
jubel i balik dozwolonej swobody.

Wtorek

Przeczytałem co napisałem powyżej o proletariacie i sztuce. Jakież to
będzie nieprzekonywujące dla tych, którzy mnie nie rozumieją, którym
wymyka się mój sens. Takich jest legion. Oby mieli ucho dość
wyrobione aby ich ostrzegło, że to nie są zwiewne kaprysy — raczej
ukazanie drogi trudnej, bo nie podobłocznej ale po ziemi.
Wracam do mego punktu wyjścia: oni swojego życia nie przeżyli.
Tak, to dlatego ja jestem wobec nich taki wyniosły, zarozumiały,
lekceważący — nie mogę po prostu uznać, że to ludzie na moim
poziomie. Otóż, zważywszy, że nie spadła na mnie ani dziesiąta część
tego co im się dostało i że, gdy oni krwawili, ja wałęsałem się po
kawiarniach w Buenos Aires, uczucie takie — przyznaję — nie bardzo
jest w porządku. Bardziej chyba byłaby wskazana pokora i podziw. A
jednak to zimne lekceważenie jest we mnie tak silne, że nie mogę go
ukryć w tym dzienniku, gdzie chciałbym nie zanadto kłamać.
Jak śmiem ich lekceważyć? I to lekceważyć tak okrutnie, że nawet
ból i klęska tych ludzi, przecież mi bliskich, stają się mniej ważne? Nie
umiem tego sobie wytłumaczyć inaczej jak tylko, że doznaję ich
istnienia mniej silnie… nie, nie z powodu odległości czy długotrwałego
rozstania. Przestali być dla mnie kimś. Przestali być czym byli, a nie
skonkretyzowali się dostatecznie w żadnym nowym istnieniu. Są
niewyraźni. Zamazani. Niepełni. Embrionalni.
Komunizm? Antykomunizm? Nie, to zostawmy na razie na boku. Nie
idzie ó to abyście byli komunistami, lub anty… idzie o to, żebyście po
prostu byli. Być — to nieprawdaż, minimalny postulat który
przedkładam polskiej inteligencji, polskiej świadomości. Będziecie
musieli nieźle się wysilić w latach nadchodzących, aby przejść od pół-
egzystencji do egzystencji, i nie wiadomo czy się to uda. Póki co,
przyjaciele, życie wasze równie jak śmierć nie będą miały pełnej wagi.
A to prawo do życia i śmierci będzie musiał zdobyć każdy z was z
osobna.
Jeszcze kilka luźnych uwag z tej lektury gazet.
Ich wyobraźnia. — Jest czystsza, niż była przed wojną. Oni dziwnie
się oczyścili. Wyobraźnia ich przestała być sybarytyzmem, została
skierowana w stronę wysiłku i walki. Jest bardziej istotnie związana z
energią. I nurt uzdrawiający wyobraźni prymitywnej, której dziś są
bliżsi, opłukał ich z wielu spaczeń, dziwactw, z histerii.
Przed wojną sporo było ludzi w Polsce żyjących życiem złagodzonym
— ziemiaństwo, burżuazja. Wyżywali się przeto w wyobraźni, ale nie
dość zdyscyplinowanej, więc brudnej… marzyciele. Ci teraz w Kraju —
nie. To nie marksizm sprawił, ale bieda.
To wyobraźnia bardziej schludna, ale też uboga. Ubóstwo jej również
nie jest wynikiem ustroju społecznego, tych tam zakazów i dyrektyw,
jest w związku z powszechną pauperyzacją. Gdy odpadną zakazy, naród
pozostanie z wyobraźnią wypróżnioną, wsadzi rękę do pustej kieszeni.
Ich moralność. — Mają pełną gębę moralności. Bez przerwy. Któż
wobec tego może uwierzyć w ich moralność?
Moim zdaniem, ich moralność pozostaje w odwrotnym stosunku do
ich gadaniny. Moralność życia publicznego wciąż tam jest na tapecie?
No, więc w tej dziedzinie są, jak myślę, cynikami nie lada. Natomiast w
stosunkach osobistych, familijnych etc., tam gdzie może istnieć jaka
taka dyskrecja, to są, zapewne, zacni ludzie.
Ich piękność. — Jakiej piękności pragną dla siebie? Jakiego
pióropuszu? Jakiej ozdoby? Jakiej poezji, jakiego wdzięku szukają aby
nimi okrasić swoje bytowanie, zanadto szare? Trudne pytanie. Ich
oficjalna piękność, to piękność walki o nowy porządek — ale ta
piękność została tam zracjonalizowana i zanadto utożsamiona z cnotą,
a to pozbawia żywotności. Obfitują w piękne cnoty, jak Kościół
katolicki. Ale gdzież są ich piękne grzechy?
Jeżeli ich wyobraźnia nie skurczyła się do zera, to można
przypuszczać, że tam, poza oficjalną poezją, tworzy się po cichu inna,
prywatna, i że jest ona poezją anarchii.
Ich skromność. — Ci literaci są niezwykle skromni. Ich skromność
jest savoir vivre’m. Polega na ukrywaniu pychy. To jedynie ostrożność
— aby nie rozjuszyć kogoś na siebie.
W literaturze taka skromność nie może przydać się na nic. Pychy,
wyniosłości, ambicji nie można usunąć z pisania, bo to jego motor.
Trzeba je ujawnić. Wtedy można je ucywilizować.

UZUPEŁNIENIE

PRZECIW POETOM

Byłoby subtelniej z mej strony gdybym nie zakłócał jednego z
nielicznych nabożeństw, jakie nam jeszcze pozostały. Aczkolwiek
zwątpiliśmy prawie o wszystkim, uprawiamy jeszcze kult Poezji i
Poetów i co bodaj jedyne Bóstwo, którego nie wstydzimy się wielbić z
wielką pompą, z głębokimi pokłonami, głosem napuszonym… Ach, ach,
Shelley! Ach, ach, Słowacki! Ach, słowo Poety, misja Poety i dusza
Poety! A jednak trzeba mi rzucić się na te modły i popsuć, w miarę
możności mojej, ten rytuał w imię… w imię po prostu elementarnej
złości, jaką w nas budzi wszelki błąd stylu, wszelki fałsz, wszelka
ucieczka od rzeczywistości. A ponieważ zabieram się do walki z
dziedziną szczególnie wywindowaną, nieomal podniebną, przeto muszę
się pilnować, abym sam nie wzleciał jak balon i nie stracił twardego
gruntu pod stopami.
Teza niniejszego szkicu: iż nikt prawie nie lubi wierszy i że świat
poezji wierszowanej jest światem fikcyjnym oraz sfałszowanym wyda
się, przypuszczam, równie śmiała, jak niepoważna. A jednak ja tu staję
przed wami i oświadczam, że mnie wiersze wcale się nie podobają, a
nawet mnie nudzą. Powiecie może, iż jestem nędznym ignorantem? Ale
pracuję przecież w sztuce od dawna i język jej nie jest mi tak zupełnie
obcy. A również nie możecie użyć przeciwko mnie waszego ulubionego
argumentu, twierdząc że nie posiadam wrażliwości poetyckiej,
albowiem właśnie posiadam ją i w dużej mierze — a gdy poezja objawia
mi się nie w wierszach lecz zmieszana z innymi bardziej prozaicznymi
elementami, na przykład w dramatach Szekspira, w prozie
Dostojewskiego i Pascala, lub po prostu przy okazji zwykłego zachodu
słońca, drżę jak inni śmiertelnicy. Dlaczegóż tedy nudzi mnie i męczy
ten farmaceutyczny ekstrakt zwany „czystą poezją”, zwłaszcza gdy
ukazuje się w formie wierszowanej? Dlaczego nie mogę znieść tego
monotonnego śpiewu, bez przerwy wzniosłego, dlaczego usypia mnie
rytm i rym, dlaczego język poetów wydaje mi się najmniej ciekawy ze
wszystkich możliwych języków, dlaczego ta Piękność jest dla mnie tak
mało powabna i dlaczego nie znam nic, jako styl, gorszego, nic bardziej
śmiesznego niż sposób w jaki Poeci mówią o sobie i swojej Poezji?
Ale byłbym może skłonny uznać jakąś specjalną ułomność moją w
tym względzie… gdyby nie pewne doświadczenia… pewne naukowe
doświadczenia… Przeklęty, w sztuce, Bacon! Doradzam wam abyście
nigdy nie starali się przeprowadzać doświadczeń na terenie sztuki, gdyż
dziedzina ta tego nie znosi — a wszystkie deklamacje na jej temat mogą
ostać się tylko pod warunkiem, że nikt nie będzie tyle niedyskretny, aby
zajrzeć, o ile pokrywają się one z rzeczywistością. Ładnych rzeczy, na
przykład, dowiedzielibyśmy się, gdybyśmy zaczęli badać o ile osoba,
która zachwyca się Bachem, może w ogóle zachwycać się Bachem, to
jest o ile zdolna jest uchwycić coś z muzyki i z Bacha. Czyż nie zdarzyło
mi się (pomimo iż nie potrafię wygrać na fortepianie „wlazł kotek na
płotek ) dać nie bez powodzenia dwóch koncertów — koncertów, które
polegały na tym, iż zacząłem bębnić w instrument bez składu ni ładu,
zapewniwszy sobie przedtem poklask kilku wtajemniczonych w mą
intrygę znawców i zapowiedziawszy, że będę grał nowoczesną muzykę?
Jakie szczęście, że ci, którzy rozprawiają o sztuce górnym trybem
Valérego nie zniżają się do takich konfrontacji. Ten kto od tej strony
podchodzi do naszej estetycznej mszy z łatwością może odkryć, iż to
królestwo pozornej dojrzałości jest właśnie najbardziej niedojrzałym
podwórkiem ludzkości, gdzie króluje bluff, mistyfikacja, snobizm, fałsz
i głupstwo. I dobrą będzie gimnastyką dla naszego sztywnego myślenia,
jeśli od czasu do czasu wyobrazimy sobie samego Pawła Valéry jako
kapłana Niedojrzałości, bosego księdza w krótkich majtkach.
Następujące przeprowadzałem doświadczenia: kombinując
poszczególne zdania, lub fragmenty zdań z wierszy danego poety,
budowałem wiersz absurdalny i odczytywałem go w gronie szczerych
miłośników jako nowy utwór wieszcza — ku ogólnemu zachwytowi
owych miłośników ; albo zaczynałem wybadywać ich w sposób
szczegółowy na okoliczność tego czy innego poematu, i stwierdzałem,
że „miłośnicy” nawet nie przeczytali go w całości. Jakżeż więc? Tak się
zachwycać, a nawet nie doczytać do końca? Rozkoszować się tak dalece
„matematyczną precyzją” poetyckiego słowa, a nie dostrzec
radykalnego pokiełbaszenia precyzji? Tak się mądrzyć, tyle
deklamować na te tematy, delektować się jakimiś subtelnościami,
niuansami, a zarazem popełniać tak ciężkie, tak elementarne grzechy?
Naturalnie, po każdym z tych doświadczeń wielkie powstawały protesty
i obrazy, a miłośnicy zaklinali się na wszystkie świętości, że jednak to
nie tak… że przecież… ale ten groch odbijał się od twardej skały
Doświadczenia.
Znalazłem się więc w obliczu następującego dylematu: tysiące ludzi
pisze wiersze: setki tysięcy wielbią tę poezję: znakomici geniusze
wypowiadali się wierszem; od niepamiętnych czasów Poeta jest
czczony — a wobec tej góry chwały ja, z moim podejrzeniem, że msza
poetycka odbywa się w zupełnej próżni. O, gdybym nie umiał bawić się
tą sytuacją, na pewno bardzo byłbym przerażony.
Pomimo to jednak moje doświadczenia ogromnie wzmocniły mnie
na duchu i już śmielej zacząłem szukać odpowiedzi na to męczące
pytanie: dlaczego nie smakuje mi czysta poezja? Dlaczego? Czyż nie dla
tych samych przyczyn, dla których nie smakuje mi cukier w stanie
czystym? Cukier nadaje się do osładzania kawy ale nie do tego aby go
jeść łyżką z talerza, jak kaszkę. W poezji czystej, wierszowanej, nadmiar
męczy nadmiar poezji, nadmiar poetycznych słów, nadmiar metafor,
nadmiar sublimacji, nadmiar, wreszcie, kondensacji i oczyszczenia ze
wszelkiego elementu antypoetyckiego, co upodabnia wiersze do
chemicznego produktu.
Śpiew jest bardzo odświętną formą wypowiedzi… Ale oto, w ciągu
wieków, mnożą się śpiewacy — którzy, śpiewając, zmuszeni są przyjąć
postawę śpiewaka — a ta postawa z biegiem czasu coraz staje się
sztywniejsza. I jeden śpiewak podnieca drugiego, jeden drugiego
utwierdza w coraz bardziej nieustępliwym zapamiętaniu się w śpiewie,
ha, już nie śpiewają oni dla tłumu, już jeden śpiewa dla drugiego; i
między nimi, na drodze nieustannej rywalizacji, ciągłego doskonalenia
się w śpiewie, wytwarza się piramida której szczyt dosięga niebios i
którą podziwiamy z dołu, z ziemi, zadzierając nosy. To co miało być
chwilowym wzlotem prozy, stało się programem, systemem, profesją —
i dziś jest się Poetą, tak jak się jest inżynierem lub lekarzem. Wiersz
urósł nam do potwornych rozmiarów i już nie my nim rządzimy, ale on
nami. Poeci stali się niewolnikami — i moglibyśmy określić poetę, jako
istotę która już nie może wypowiadać siebie, gdyż musi wypowiadać
Wiersz.
A przecież nie może być chyba w sztuce ważniejszego zadania, niż to
właśnie: wypowiadać siebie. Nie powinniśmy nigdy tracić z oczu
prawdy, że wszelki styl, wszelka określona postawa formuje się przez
eliminację i jest w gruncie rzeczy zubożeniem. Nie powinniśmy przeto
nigdy pozwolić, aby jakakolwiek postawa redukowała zbytnio nasze
możliwości, stając się kneblem na ustach — a gdy idzie o tak sztuczną,
ba, nieomal pretensjonalną postawę jak „śpiewaka” tym bardziej
należałoby nam mieć się na baczności. Lecz my, jak dotąd, jeśli idzie o
sztukę, o wiele więcej wysiłku i czasu poświęcamy doskonaleniu się w
takim albo innym stylu, w takiej lub innej postawie, niż temu aby
zachować w stosunku do nich wewnętrzną suwerenność i swobodę, aby
wypracować właściwy stosunek pomiędzy nami a naszą postawą.
Zdawałoby się, iż Forma jest dla nas wartością samą w sobie,
niezależnie od tego, o ile nas wzbogaca lub zubaża. Zapamiętale
doskonalimy sztukę, ale niewiele się przejmujemy pytaniem, do jakiego
stopnia zachowała ona jeszcze jakiś związek z nami. Pielęgnujemy
Poezję, nie bacząc, iż to co piękne niekoniecznie musi być „twarzowe”.
Jeżeli więc chcemy, aby kultura nie straciła wszelkiego związku z
jednostką ludzką, musimy od czasu do czasu przerwać naszą pracowitą
twórczość i skontrolować, czy to co wytwarzamy, nas wyraża.
Istnieją dwa sprzeczne rodzaje humanizmu: jeden, który
moglibyśmy nazwać religijnym, usiłuje rzucić człowieka na kolana
przed dziełem kultury ludzkiej, zmusza nas abyśmy wielbili i szanowali,
na przykład, Muzykę, albo Poezję, albo Państwo, albo Bóstwo; ale
drugi, bardziej krnąbrny prąd ducha naszego, stara się właśnie o
przywrócenie człowiekowi jego suwerenności i niezależności w
stosunku do tych Bogów i Muz, które, ostatecznie, są jego, człowieka,
tworem. W tym ostatnim przypadku słowo „sztuka” pisze się z małej
litery. I niewątpliwą jest rzeczą, że styl, który potrafi objąć obie te
tendencje, jest pełniejszy, autentyczniejszy i ściślej odzwierciedla
antynomiczność natury naszej, niż styl, który ze ślepą krańcowością
wyraża jeden tylko z tych dwóch biegunów naszego uczucia. Ale, ze
wszystkich artystów, poeci są chyba tymi którzy najusilniej padają na
kolana — najbardziej się modlą — są oni kapłanami par excellence i ex
profession a Poezja, w tym ujęciu, staje się po prostu celebracją. Ta
właśnie wyłączność sprawia, że styl i postawa poetów są tak drastycznie
niedostateczne, tak niczym nie uzupełnione.
Pomówmy jeszcze przez chwilę o stylu. Powiedzieliśmy, że artysta
musi wypowiadać siebie. Lecz, wypowiadając siebie, musi on także
dbać aby jego sposób mówienia był zgodny z istotnym jego położeniem
w świecie, winien on dać nie tylko stosunek swój do świata, ale i świata
do siebie. Jeżeli, będąc tchórzem, przybieram ton heroiczny,
popełniam błąd stylu. Ale jeżeli wyrażam się tak, jak gdybym był przez
wszystkich szanowany i kochany, podczas gdy w rzeczywistości ludzie
nie cenią mnie ani nie lubią, także popełniam błąd stylu. Jeżeli zaś
chcemy zdać sobie sprawę z istotnego położenia w święcie, nie możemy
unikać konfrontacji z odmiennymi, od naszej, rzeczywistościami.
Człowiek który uformował się jedynie w styczności z ludźmi
podobnymi sobie, który jest produktem wyłącznie swego środowiska,
ciaśniejszy, gorszy będzie miał styl od tego, który, doznał rozmaitych
środowisk i ludzi. I otóż w poetach razi nie tylko ta ich nabożność,
niczym nie skompensowana, to oddanie się całkowite Poezji, ale i ich
strusia polityka w stosunku do rzeczywistości: gdyż oni bronią się
przed rzeczywistością, nie chcą jej widzieć, ani uznać, wprawiają się
umyślnie w stan oszołomienia, który nie jest siłą, lecz słabością.
Czyż poeci nie tworzą dla poetów? Czy nie szukają oni jedynie
wyznawców, to jest ludzi takich, jak oni sami? Czyż te wiersze nie są li
tylko wytworem pewnej, ciasnej, grupy? Czy nie są one hermetyczne?
Oczywiście, nie zarzucam im tego że są „trudni” — nie domagam się
aby pisali „w sposób dla wszystkich zrozumiały” ani aby zstąpili pod
strzechy. Równałoby się to żądaniu, aby dobrowolnie zrezygnowali z
najistotniejszych wartości, jak świadomość, rozum, większa wrażliwość
i głębsza wiedza o życiu i świecie, po to aby zniżyć się do przeciętnego
poziomu — o, nie, nigdy nie zgodzi się na to żadna sztuka, która się
szanuje! Ten, kto jest rozumny, subtelny, wzniosły i głęboki musi
przemawiać rozumnie i subtelnie i głęboko, a kto jest wyrafinowany
musi przemawiać w sposób wyrafinowany — gdyż wyższość istnieje i
istnieje ona nie po to ażeby się zniżać. Nie jest więc złe, że współczesne
wiersze nie są byle komu dostępne, ale złe jest, że są zrodzone z
jednostronnego, ciasnego obcowania identycznych światów,,
identycznych ludzi. Wszakże sam jestem autorem, który uparcie broni
swojego poziomu — ale jednocześnie (wspominam o tym aby mi nie
zarzucano że uprawiam rodzaj, który zwalczam) utwory moje ani przez
chwilę nie zapominają, że poza mym światkiem istnieją jeszcze inne
światy. I jeśli nie piszę dla ludu, to jednak piszę jako ktoś przez lud
zagrożony, lub też zależny od ludu, lub przez lud stwarzany Nigdy też
nie przyszło mi do głowy aby przybierać pozę „artysty”, „pisarza”,
dojrzałego, uznanego twórcy, lecz występuję właśnie w roli kandydata
na artystę, jestem tym, który jedynie pragnie być dojrzały — w
nieustającym i zażartym starciu ze wszystkim co mnie hamuje w
rozwoju. I sztuka moja wykształciła się nie w zetknięciu z grupą ludzi
mnie pokrewnych, lecz właśnie w odniesieniu do wroga i w zetknięciu z
wrogiem.
Poeci natomiast? Czyż wiersz poety może się ostać, jeśli wpadnie w
ręce nie przyjaciela-poety, ale wroga, ale nie-poety? Jak wszelka inna
wypowiedź, wiersz tak powinien być poczęty i urzeczywistniony, aby
nie przyniósł hańby swemu twórcy nawet wówczas, gdyby nikomu nie
miał się podobać. Więcej nawet, trzeba aby wiersze nie hańbiły twórcy
także w tym wypadku, jeśli jemu samemu — twórcy — się nie podobają.
Albowiem żaden poeta nie jest wyłącznie poetą i w każdym poecie żyje
nie-poeta, który nie śpiewa i nie lubi śpiewu… a człowiek jest czymś
obszerniejszym niż poeta. Ale styl zrodzony wśród wyznawców tej
samej religii umiera w zetknięciu z tłumem niewiernych; niezdolny jest
on bronić się, ani walczyć; niezdolny do prawdziwego życia; to styl
ciasny.
Pozwólcie, iż ukażę wam następującą scenę… Wyobraźmy sobie, że w
gronie kilkunastu osób jedna z nich wstaje i zaczyna śpiewać. Śpiew ten
nudzi większość słuchaczy; lecz śpiewak nie chce zdać sobie z tego
sprawy; nie, on zachowuje się jakby zachwycał; wymaga aby wszyscy
padli na kolana przed tym Pięknem, żąda bezwzględnego uznania dla
swej roli Wieszcza; i choć nikt nie przywiązuje do jego śpiewu większej
wagi, on przybiera minę jakby słowo jego miało decydujące dla świata
znaczenie, pełen wiary w swoją Poetycką Misję ciska gromy, huczy,
grzmi, szaleje w próżni; lecz, co więcej, nie chce przyznać się przed
ludźmi, ani też przed sobą, że ten śpiew nawet jego samego nudzi,
męczy, dręczy — gdyż przecie on nie wypowiada się swobodnie, ani
naturalnie, ani bezpośrednio, tylko w formie odziedziczonej po innych
poetach, która straciła już od dawna styczność z bezpośrednim
odczuwaniem ludzkim; i oto nie tylko głosi on Poezję, ale i zachwyca
się Poezją; będąc Poetą, wielbi wielkość i ważność Poety; nie tylko
wymaga aby inni padali przed nim na kolana, lecz sam przed sobą pada
na kolana. Czyż nie można by o takim człowieku powiedzieć, że on za
duży wziął ciężar na swe barki? Gdyż nie tylko wierzy w moc poezji, ale
i zmusza samego siebie do tej wiary, nie tylko ofiarowuje siebie innym,
ale i zmusza ich aby ten boski dar, jak hostię, spożywali. Gdzież w tak
hermetycznym stanie ducha powstać może jakaś szczelina, przez którą
wdarłoby się z zewnątrz życie? A przecie nie mowa tutaj o jakimś
trzeciorzędnym piewcy, nie, to się odnosi również do najsławniejszych,
najlepszych poetów.
Gdybyż poeta umiał potraktować swój śpiew jako manię, lub jako
obrządek, gdybyż oni śpiewali jako ci, którzy muszą śpiewać, choć
wiedzą, że śpiewają w próżni. Gdybyż zamiast dumnego „ja, Poeta” byli
zdolni wypowiedzieć te słowa ze wstydem, lub z lękiem… lub nawet ze
wstrętem… Ale nie! Poeta musi uwielbiać Poetę!
Ta więc bezsilność wobec rzeczywistości cechuje w sposób miażdżący
styl i postawę poetów. Lecz człowiek, który ucieka przed
rzeczywistością, nie znajduje już w niczym oparcia… staje się igraszką
żywiołów. Z chwilą, gdy poeci stracili z oczu konkretną istotę ludzką, a
wzrok utkwili w abstrakcyjnej Poezji, już nic nie mogło powstrzymać
ich na równi pochyłej, wiodącej w przepaść absurdu. Wszystko zaczęło
im rosnąć samo przez się. Metafora, pozbawiona wszelkiego wędzidła,
wzięła na kieł, rozszalała się do tego stopnia, że dziś już nic w wierszach
nie ma, prócz metafor. Język stał się rytualny — te „róże”, te
„zmierzchy”, „tęsknoty” lub „bóle , które ongiś miały jakąś świeżość,
stały się wskutek nadużycia pustym dźwiękiem — a odnosi się to
również i do bardziej nowoczesnych „semafor” lub innych „spirali”.
Zwężeniu języka towarzyszy zwężenie stylu, które doprowadziło do
tego, że dziś wiersze to nie więcej niż kilkanaście uświęconych
„przeżyć” podanych w natrętnych kombinacjach skąpego słownika. W
miarę jak Zwężenie stawało się coraz Węższe, nieokiełznane niczym
Piękno stawało się coraz Piękniejsze, Głębia coraz Głębsza,
Szlachetność coraz Szlachetniejsza, Czystość coraz Czystsza. Gdy z
jednej strony pozbawiony hamulca wiersz rozdął się do granic
gigantycznego poematu (podobnego do tych puszcz, znanych naprawdę
tylko kilku eksploatorom) z drugiej jął kondensować się do rozmiarów
zbyt już syntetycznych i homeopatycznych. Poczęto też oddawać się
jakimś wynalazkom i eksperymentom z grymasem straszliwego
wtajemniczenia — i tej nudnej orgii, powtarzam, nic nie jest w stanie
zahamować. Albowiem nie idzie tu o twórczość człowieka dla
człowieka, a tylko o obrządek pełniony przed ołtarzem. A na dziesięć
wierszy, co najmniej jeden poświęcony będzie wielbieniu Potęgi Słowa
Poetyckiego lub gloryfikacji powołania Poety.
Zgódźmy się iż te chorobliwe przypadłości nie są jedynie właściwe
poetom. W prozie również ta religijna postawa poczyniła wielkie
spustoszenia i jeśli weźmiemy utwory takie, jak na przykład Śmierć
Wirgiliusza Brocha, lub Ulissesa albo niektóre dzieła Kafki, to
doznamy tego samego wrażenia — iż „wybitność”, „wielkość” tych
utworów urzeczywistnia się w próżni, że należą one do tych książek, o
których wszyscy wiedzą, że są wielkie… które jednakowoż w jakiś
sposób są nam odległe, niedostępne i zimne… albowiem zostały
napisane na klęczkach z myślą nie o czytelniku a o Sztuce, lub też o
innej abstrakcji. Ta proza Zrodziła się z tegoż samego ducha, który
przyświeca poetom, to niewątpliwie z istoty swojej „proza poetycka”.
Jeżeli, porzucając utwory, zajmiemy się osobami poetów i światkiem,
jaki osoby te tworzą wraz ze swymi wyznawcami i akolitami, to jeszcze
bardziej stanie się nam i ciasno i duszno. Poeci nie tylko piszą dla
poetów, lecz także wychwalają się wzajemnie i wzajemnie oddają sobie
cześć. Świat ten, lub raczej światek, niewiele różni się od innych
światków hermetycznych i wyspecjalizowanych: szachiści uważają
szachy za szczyt twórczości ludzkiej, mają swoje hierarchie, mówią o
Capablance z równym nabożeństwem jak poeci o Mallarmé i jeden
drugiego utwierdza w poczuciu własnej doniosłości. Ale szachiści nie
mają pretensji do tak uniwersalnej roli i to, co można wybaczyć od
biedy szachistom, u poetów staje się nie do wybaczenia. W następstwie
takiego odosobnienia wszystko tu puchnie i nawet mierni poeci
rozdymają się w sposób apokaliptyczny, a błahe problemy nabierają
oszałamiającej wagi.
Przypomnijmy sobie chociażby straszliwe polemiki na te asonansów,
ton w jakim dyskutowano tę sprawę — się wówczas, że losy ludzkości
zależą od tego, czy można rymować „mogą” i „głową” Oto co się dzieje,
gdy duch gremialny osiąga przewagę nad duchem uniwersalnym.
Inny nie mniej kompromitujący fakt, to ilość poetów. Do
wzmiankowanych powyżej nadmiarów dochodzi jeszcze nadmiar
wieszczów. Te ultra-demokratyczne cyfry rozsadzają od wewnątrz
arystokratyczną i dumną twierdzę poetycką — i rzeczywiście dość
zabawne jest, gdy się ich widzi wszystkich razem na jakim kongresie:
cóż za tłum istot wyjątkowych! Ale czyż sztuka święcąca się w próżni
nie jest idealnym terenem dla tych właśnie, którzy są niczym, których
pusta osobowość z zachwytem wyżywa się w tych formach
uszczuplonych? A już prawdziwie są śmieszne te krytyki, te artykuliki,
aforyzmy, esayje, które ukazują się w prasie na temat poezji. Oto
przelewanie z pustego w próżne — ale zarazem jest to przelewanie
bombastyczne i już tak naiwne, tak dziecinne, że wierzyć się nie chce
aby ludzie parający się piórem nie wyczuwali całej śmieszności tej
publicystyki. Dotąd nie zrozumieli ci styliści, że o poezji nie wolno
pisać w tonie poetycznym i ich gazetki pękają od takich poetyzujących
elukubracji. Wielka też jest śmieszność, towarzysząca recytalom,
konkursom oraz manifestom, ale chyba nie warto już nad tym się
rozwodzić.
Sądzę, że wytłumaczyłem mniej więcej dlaczego poezja wierszowana
mnie nie bierze. I dlaczego poeci — którzy oddali się całkowicie Poezji
— i podporządkowali tej Instytucji bez reszty własne istoty swoje,
zapominając o istnieniu konkretnego człowieka i zamykając oczy na
rzeczywistość — znaleźli się (od wieków) w katastrofalnej sytuacji.
Wbrew pozorom triumfu. Wbrew całej pompie tego ceremoniału.
Ale muszę jeszcze odeprzeć pewien zarzut.
Tylko dobrowolnym zaślepieniem można wytłumaczyć ten
niesłychany symplicyzm z jakim bronią się poeci (ludzie na ogół nie
głupi, ani naiwni) gdy się zaczepia ich sztukę. Wielu z nich szuka
ratunku w oświadczeniu, że wiersze piszą dla własnej przyjemności —
jak gdyby całe ich postępowanie nie zadawało kłamu temu twierdzeniu.
Są i tacy, którzy z powagą utrzymują, że piszą dla ludu i że ich
wymyślne szarady stanowią pokarm duchowy prostaczków. Wszyscy
jednak wierzą niezłomnie w rezonans społeczny poezji i trudno im
będzie zrozumieć w jaki sposób można atakować ich od tej strony.
Powiedzą: — Jakżeż! Czy może pan wątpić? Czy nie widzi pan tłumów,
które biorą udział w naszych recytalach? Ilości wydań, które osiągają
nasze tomiki? Studiów, artykułów, rozpraw, o nas pisanych? Podziwu,
jakim otoczeni są sławni poeci? To pan właśnie nie chce widzieć tego co
jest…
Cóż im odpowiem? Że wszystko to — iluzje. To prawda, że na
recytale chodzą tłumy, ale też prawdą jest, że nawet słuchacz bardzo
wykształcony absolutnie nie jest w stanie zrozumieć wiersza,
deklamowanego na recytalu. Ileż razy zdarzyło mi się asystować tym
beznadziejnym sesjom, na których recytowano wiersz za wierszem — a
każdy z nich musiałby być co najmniej trzy razy z najwyższą uwagą
przeczytany aby z grubsza dało się odcyfrować jego treść. Co się tyczy
wydań, to wiemy że tysiące książek kupuje się aby nie przeczytać ich
nigdy. O poezji piszą, jak już powiedzieliśmy, poeci. A podziw? Czy
konie na wyścigach nie budzą jeszcze większego zainteresowania — ale
cóż ma wspólnego ta żyłka sportowa z jaką oglądamy wszelką
rywalizację, i te wszystkie ambicje — narodowe i inne — które tym
wyścigom towarzyszą z istotnym wzruszeniem artystycznym?
Jednakże taka odpowiedź, choć słuszna, nie byłaby wystarczająca.
Problem obcowania naszego ze sztuką jest o wiele głębszy i trudniejszy.
I jest niewątpliwe w moim pojęciu przynajmniej — że jeśli w ogóle
chcemy coś z tego zrozumieć, musimy całkowicie zerwać z tą zbyt łatwą
myślą iż „sztuka zachwyca nas” i że „rozkoszujemy się sztuką”. Nie,
sztuka tylko do pewnego stopnia nas zachwyca, a rozkosze jakich nam
przysparza są wątpliwe… I czyż może być inaczej, jeśli obcowanie z
wielką sztuką to męczące, trudne obcowanie z ludźmi dojrzałymi, o
szerszym zasięgu i potężniejszym odczuwaniu. Nie rozkoszujemy się —
raczej staramy się rozkoszować… i nie rozumiemy… staramy się
zrozumieć…
Jakże powierzchowna jest myśl, dla której to skomplikowane
zjawisko sprowadza się do prostej formuły: sztuka zachwyca ponieważ
jest piękna. — Ach, tak wielu jest snobów… ale ja nie jestem snobem, ja
szczerze przyznaję się jeśli coś mi się nie podoba — mówi ta
prostoduszność i zdaje się jej, że już wszystko załatwione.
Ale przecież wyraźnie dają się odczuć tutaj czynniki, nie mające
żadnego związku z estetyką. Czy myślicie, że gdyby nas w szkole nie
zmuszano do zachwycania się sztuką, mielibyśmy dla niej, w
późniejszym wieku, tyle gotowego już zachwytu? Czy sądzicie, że gdyby
cała nasza organizacja kulturalna nie narzucała nam sztuki — my
byśmy się nią tak interesowali? Czy to nie nasza potrzeba mitu,
uwielbienia, wyżywa się w tym podziwie naszym i czy, uwielbiając
wyższych, sami się nie wywyższamy? Ale przede wszystkim, te uczucia
podziwu, zachwytu rodzą się „z nas”, czy „między nami”? Jeśli na
koncercie rozlega się burza oklasków to wcale nie znaczy, aby każdy z
tych oklaskujących był zachwycony. Jeden nieśmiały oklask prowokuje
drugi — wzajemnie one się podniecają — i w końcu wytwarza się taka
sytuacja, iż każdy musi przystosować się wewnętrznie do tego
zbiorowego szału. Wszyscy „zachowują się” jak gdyby byli zachwyceni,
choć nikt nie jest „naprawdę”, w tym stopniu przynajmniej,
zachwycony.
Byłoby więc błędem, godną pożałowania naiwnością, gdybyśmy
żądali od wierszy, czy też od jakiejkolwiek innej sztuki, aby ona była ot
tak, po prostu, źródłem rozkoszy ludzkiej. I jeśli z tego punktu
widzenia rozejrzymy się w świecie poetów i ich wielbicieli, to wszystkie
jego absurdy i śmieszności wydadzą się usprawiedliwione: gdyż
widocznie tak ma być i jest zgodne z naturalnym porządkiem rzeczy
aby sztuka, podobnie jak zachwyt, który budzi, były raczej dziełem
ducha zbiorowego niż bezpośrednią reakcją jednostki.
A jednak — nie. A jednak i takie ujęcie nie zdoła uratować poetów,
ani przysporzyć rumieńców życia i rzeczywistości ich poezji. Jeżeli
bowiem taka właśnie jest rzeczywistość, to w każdym razie oni nie
zdają sobie z niej sprawy. Dla nich wszystko odbywa się po prostu:
śpiewak śpiewa, a słuchacz, zachwycony, słucha. Rzecz pewna, że
gdyby byli zdolni uznać te prawdy i wyprowadzić z nich wszystkie
konsekwencje, to musiałby się radykalnie zmienić sam ich stosunek do
śpiewu. Bądźcie spokojni jednak: nic nigdy nie zmieni się u poetów. I
nie oddawajcie się złudzeniom, że w obliczu tych zbiorowych mocy,
które fałszują nam nasze indywidualne odczuwanie, okażą oni jakąś
wolę oporu — gwoli chociażby temu aby sztuka nie była fikcją i
ceremoniałem, a tylko prawdziwym obcowaniem człowieka z
człowiekiem. Nie, te mnichy wolą się korzyć!
Mnichy? To nie znaczy abym był przeciwnikiem Pana Boga, łub jego
rozlicznych zakonów. Ale nawet religia umiera z chwilą, gdy przeobraża
się w obrządek. Zbyt łatwo zaiste poświęcamy na tych ołtarzach
autentyczność i wagę naszego istnienia.

SIENKIEWICZ

Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. Mówimy: to dosyć kiepskie, i
czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha — i nie możemy się
oderwać. Wykrzykujemy: nieznośna opera! i czytamy w dalszym ciągu,
urzeczeni.
Potężny geniusz! — i nigdy chyba nie było tak pierwszorzędnego
pisarza drugorzędnego. To Homer drugiej kategorii, to Dumas Ojciec
pierwszej klasy. Trudno też w dziejach literatury o przykład podobnego
oczarowania narodu, bardziej magicznego wpływu na wyobraźnię mas.
Sienkiewicz, ten magik, ten uwodziciel, wsadził nam w głowy Kmicica
wraz z Wołodyjowskim oraz panem Hetmanem Wielkim i zakorkował
je. Odtąd nic innego Polakowi nie mogło naprawdę się podobać, nic
antysienkiewiczowskiego, nic asienkiewiczowskiego. To
zaszpuntowanie naszej wyobraźni sprawiło, że wiek nasz
przeżywaliśmy jak na innej planecie i niewiele z myśli współczesnej
przenikało w nas. Przesadzam? Gdyby historia literatury przyjęła jako
kryterium wpływ sztuki na ludzi, Sienkiewicz (ten demon, ta katastrofa
naszego rozumu, ten szkodnik) powinien by zajmować w niej pięć razy
więcej miejsca niż Mickiewicz. Któż czytał Mickiewicza z własnej i
nieprzymuszonej woli, któż znał Słowackiego? Krasiński,
Przybyszewski, Wyspiański… byłoż to coś więcej niż literatura
narzucana, literatura wmuszana? Lecz Sienkiewicz to wino, którym
rzeczywiście upajaliśmy się i tu serca nasze biły… i z kimkolwiek się
rozmawiało, z lekarzem, z robotnikiem, z profesorem, z ziemianinem, z
urzędnikiem, zawsze natrafiało się na Sienkiewicza, na Sienkiewicza
jako na ostateczny, najbardziej intymny sekret polskiego smaku, polski
„sen o urodzie”. Często był to Sienkiewicz zamaskowany — lub nie
wyznany tylko, wstydliwie tajony — albo nawet czasem zapomniany —
lecz zawsze Sienkiewicz. Dlaczego po Sienkiewiczu pisano jeszcze i
wydawano książki — które nie były już książkami Sienkiewicza?
Ażeby zrozumieć nasz romans sekretny (gdyż kompromitujący) z
Sienkiewiczem, należy dotknąć sprawy drastycznej, a mianowicie
problemu „wytwarzania urody”. Być urodziwym, pociągającym,
ponętnym — to pragnienie nie tylko kobiety i, być może, im naród jest
słabszy i bardziej zagrożony, tym dotkliwiej odczuwa potrzebę urody,
która jest wezwaniem do świata: patrz, nie prześladuj mnie, kochaj!
Lecz piękność potrzebna jest nam także, aby móc zakochać się w sobie i
w swoim — i w imię tej miłości stawić opór światu. Narody zatem
zwracają się do swoich artystów, aby oni wydobyli z nich piękność i
stąd w sztuce piękność francuska, angielska, polska lub rosyjska. Czy
ktokolwiek opracował historię urody polskiej w ciągu dziejów? Trudno
o temat ważniejszy, gdyż uroda twoja określa nie tylko twój smak ale i
cały twój stosunek do świata, pewne rzeczy stają ci się niemożliwe do
przyjęcia nie dlatego, abyś je potępiał, lecz ponieważ są „nietwarzowe”,
ponieważ „szkodzą ci na typ”, ponieważ — z nimi — nie mógłbyś
urzeczywistnić tej piękności, jakiej pragniesz, na jaką się stylizujesz.
Tak więc kobieta, która stylizuje się na dziecko, lub na trzpiotkę, nie
chce, nie lubi, nie kocha myślenia, ułan zasię musi lubić wódkę, choćby
jej nie lubił, wyrostek musi kochać papierosy.
Salon de beauté Sienkiewicza jest wynikiem długiego procesu i,
powtarzam, niewiele zrozumiemy z jego oszałamiających triumfów
póki nie rozejrzymy się w polskich przygodach z urodą na przestrzeni
ostatnich śmieci. Weźcie do ręki literaturę naszą z XVI i XVII stulecia,
a przekonacie się, że ona prawie zawsze utożsamiała urodę z cnotą. Nie
było w niej miejsca na piękność, zrodzoną wyłącznie z życia, wręcz
przeciwnie życie ukazywało się tutaj okiełznane moralnością i tylko
młodzieniec zacny, bogobojny i poczciwy mógł dostąpić kanonizacji
estetycznej w sztuce. To właśnie nam się dzisiaj nie podoba — to nas
nudzi — to wydaje się nam nieżywotne, niepociągające. Gdyż cnota,
sama w sobie, jest nieciekawa i z góry wiadoma, cnota jest
załatwieniem sprawy, to jest śmiercią; grzech jest życiem. I cnota może
stać się żywotna tylko jako przezwyciężenie grzechu, który, poza tym,
jest oryginalny, jest czymś co nas wyodrębnia i określa. Natura ludzka
objawia się w grzechu, w żywotnej ekspansji, i ten kto nie zaznał
takiego okresu żywotności, kto od dzieciństwa był tylko cnotliwy,
niewiele będzie wiedział o sobie. Ale ówczesnej literaturze wydawała
się nie do pomyślenia myśl bluźniercza, aby Piękno mogło istnieć poza
Cnotą.
Co w sposób nieunikniony musiało doprowadzić do skostnienia
formy. Typ Polaka, jaki proponowała literatura i sztuka, nie będąc dość
nasycony grzechem, dość związany z życiem, musiał stać się oderwaną
formułą — czyż nie tak dzieje się dzisiaj z oficjalną bolszewicką urodą
młodego, rozpromienionego robotnika z uśmiechem na ustach,
młotem w dłoni i spojrzeniem skierowanym w świetlaną przyszłość,
które nudzi nadmiarem cnoty? I stąd ta niesłychana przygoda nasza,
jaką był wiek XVIII, genialny nieomal kryzys piękności polskiej, który
postawił nas oko w oko z Brzydotą, z Rozwiązłością naszą… wiek
sklerotycznego, starczego zesztywnienia i zarazem tępego
rozwydrzenia, kiedy to rozbrat pomiędzy formą a instynktem
wytworzył przepaść… najgłębszą chyba, jaka kiedykolwiek objawiła się
sielskiemu naszemu duchowi. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie
otarliśmy się bliżej o piekło i niewiele warta jest myśl o Polsce i
Polakach, która z lekceważeniem pomija okres saskiego błazeństwa.
Ale cóż mianowicie się stało? Stało się to, że Polak poczuł się
karykaturą Polaka. Jezuickie szkoły nie mogły dostarczyć urody
bardziej żywotnej, więc, zrozpaczeni męczącym poczuciem okropności i
śmieszności własnej, stoczyliśmy się w sklerozę i w farsę.
Bez kwestii, potężny idiotyzm nasz z tego okresu rodzi się między
innymi z nie zaspokojonego pragnienia urody. Polska ówczesna to po
prostu naród który nie umie być piękny. Na dnie owego kontredansu
opasłych szlachciurów dostrzegać się daje rozpacz wskutek
niemożności dotarcia do źródeł żywego wdzięku, to dramat istot
zmuszonych zaspakajać się takimi namiastkami jak ceremoniał,
honory, godności i wyładowywać się w uroczystym rytuale, podczas gdy
obżarstwo, lubieżność i pycha nie znajdują już żadnego hamulca. Jaka
szkoda niepowetowana, że saska groteska nie została doprowadzona do
swych ostatecznych konsekwencji! Gdyż to samoudręczenie w
brzydocie, w głupocie, zawiodłoby nas prawdopodobnie do wyższych
postaci piękności i rozumu — ten dręczący konflikt z formą, która stała
się nam wroga, mógłby znakomicie wydoskonalić naszą wrażliwość na
formę — i, kto wie, może uzyskalibyśmy w ten sposób lepsze
zrozumienie tego nieuleczalnego rozdźwięku, jaki istnieje między
człowiekiem a jego formą, jego „stylem” — a ta myśl pozwoliłaby nam
dostrzec na koniec istnienie Formy, jako takiej, sprawiłaby, że nie tyle
„styl polski” ile stosunek nasz, jako ludzi, do tego stylu, stałby się
najważniejszą naszą troską. Tak, dokonalibyśmy, być może, ważnych
odkryć, dotarlibyśmy do idej płodnych, nowych, gdyby… gdyby nie
Mickiewicz. Niestety! Mickiewicz złagodził nam bóle, nauczył nas
nowej piękności, która na długie lata stała się obowiązującą i sprawił,
że znowu staliśmy się zadowoleni z siebie.
Gdybyż to była dobra robota!… Ale prawdziwej piękności nie osiąga
się przemilczaniem brzydoty. Niewiele zdołacie dokonać ze swoim
ciałem, jeśli wstydliwość nie pozwoli wam rozebrać się do naga. A
cnota nie polega na ukrywaniu grzechów, ale na ich przezwyciężaniu,
cnota prawdziwa nie tylko nie boi się grzechu, ale go szuka — gdyż on
jest racją jej istnienia. Sztuka jest zdolna znakomicie wzmóc piękność
człowieka lub narodu, pod warunkiem, że jej pozostawimy pełną
swobodę działania. Ale Mickiewicz, wieszcz równie miłosierny co
wstydliwy, tyleż pobożny co płochliwy, wolał nie rozbierać do naga a
wszechobejmująca dobroć jego bała się zajrzeć prawdzie w oczy. Był on
największym objawieniem tej estetyki polskiej, która nie lubi „babrać
się” w brudach, ani robić nikomu przykrości. Lecz największa słabość
Mickiewicza na tym polegała, że był poetą narodowym, to jest
utożsamionym z narodem i wyrażającym naród, a przeto niezdolnym
ujrzeć narodu z zewnątrz jako czegoś „istniejącego w świecie”.
Pozbawiony punktu oparcia w tym świecie zewnętrznym i we własnej
indywidualnej jaźni, nie mógł ruszyć narodu z posad i — w tych
warunkach — dokonał tego na co było go stać, to jest zaopatrzył nas w
taką piękność jaka w danej chwili odpowiadała naszym narodowym
interesom. Ponieważ utraciliśmy niepodległość i byliśmy słabi,
przyozdobił słabość naszą pióropuszem romantyzmu, uczynił z Polski
Chrystusa narodów, przeciwstawił naszą chrześcijańską cnotę
nieprawości zaborców i wyśpiewywał piękno naszych krajobrazów.
Znów więc cnota stała się dla nas fundamentem piękności — i
skwapliwie poddali się Polacy tej kosmetyce nie bacząc, że to się
odbywa kosztem życia. Mickiewicz, poeta narodowy pokonanego
narodu, narodu o zredukowanej żywotności, w gruncie rzeczy bał się
życia, nie był on z tych artystów którzy drażnią byka, którzy prowokują,
rozpalają do białości rzeczywistość, aby potem dopiero ująć ją w karby
estetyki, moralności. Nie — był on raczej z tych nauczycieli i
wychowawców, co to wolą unikać pokus i podczas gdy sztuka Zachodu
była nieustannym podniecaniem i ekspansją, sztuka Mickiewicza to
raczej ostrożne hamowanie, to wystrzeganie się „złych myśli” i
podniecających widoków. Jakże wyglądałby nasz rozwój gdyby
wówczas pojawiła się na naszym niebie, obok mickiewiczowskiej, inna
gwiazda: mąż równie znakomity i wzniosły, który by jednak nie oddał
siebie na służbę narodu, ale, dumnie wzgardziwszy całą biedą naszą,
wszystkimi koniecznościami niewoli, spróbował dotrzeć do Piękności
jako człowiek wolny, swobodny duchowo. Ale żadna gwiazda taka — w
rodzaju Goethego — nie ukazała się nam we właściwym czasie, a dziś
chyba już na to za późno… gdyż problemy mają swoją chronologię i w
chwili obecnej co innego ciąży nam na sercu.
Ażeby zdać sobie sprawę jakie w danym okresie historycznym
przeważa odczucie urody, trzeba wziąć pod uwagę przede wszystkim
stosunek społeczeństwa do młodzieży. Otóż znamienne jest, że w poezji
twórcy Ody do młodości uroda młodzieńcza wciąż jeszcze
podporządkowana jest urodzie „dojrzałej” — rzec można, że to wciąż
literatura „ojców” i Mickiewicza nie zachwyca młodzieniec — zachwyca
go „mąż” lub młodzieniec mający zadatki na męża. Nie znajdziemy
zresztą w całej sztuce polskiej wbrew jej romantyzmowi, ani szczypty
tej egzaltacji młodości jaką przesycona jest sztuka Grecji, lub
malarstwo renesansowe, lub Romeo i Julia… nie, tu młodość zawsze
jest tłumiona, tu nałożono wędzidło koniowi młodości… Lecz jakaż,
wobec tego, była sytuacja młodzieńca polskiego w mickiewiczowskim
okresie? Nie znajdując w sztuce żadnej afirmacji dla swoich dwudziestu
lat, dla wdzięku, który był mu dany od natury, mógł on być piękny
tylko jako romantyczny syn klęski, lub jako Polak, lub jako ktoś czyja
piękność — piękność cnoty, zasług — zaczyna się na dobre po
trzydziestce. Lecz i ta piękność cnoty, Boga lub Naród mająca za
źródło, okazywała się niepomiernie ciasna w obliczu tylu różnorodnych
piękności, jakie stopniowo ujawniały się na Zachodzie — gdyż tam
poczynano spostrzegać że istnieje piękno hańby i podłości, piękno
pogańskie grzechu, piękno Goethego i złowrogi połysk światów
Szekspira, Balzaka i piękności, które miały znaleźć swój wyraz w
Baudelairze, Wildzie, Ruskinie, Poem, Dostojewskim — ale nic z tego
zachodniego dążenia ku wzbogaceniu gamy ludzkiej urody nie
przenikało do duszy młodzieńca, który miał wyznaczoną jedną tylko
rolę i mógł funkcjonować tylko jako „cnotliwy syn Polski”. Jeśli więc,
poniesiony instynktem i temperamentem, zapuszczał się w dżunglę
tamtych, wzbronionych, uroków to zawsze na własną rękę, bez
przewodnika, zdany na własne niewyrobione, mętne odczuwanie.
Wróćmy do Sienkiewicza.
Dylemat cnota—żywotność pozostał zatem nie załatwiony i nurtował
tym boleśniej, że nieoficjalnie, całą literaturę polską
pomickiewiczowskiego czasu. Nigdzie nie objawia się on w sposób
bardziej karykaturalny, niż w Kraszewskim, i studia nad tym autorem
rzuciłyby sporo światła na naszą psychikę. Poddani zostaliśmy
zwężonej estetyce i w jej ramach trzeba nam było malować własny
wizerunek. Nowemu pokoleniu coraz bardziej zaczynał doskwierać
fakt, że ta uroda obywatelska zbyt wąskich dostarczała ujść
temperamentowi i szukano jak pojednać cnotę z wdziękiem i z
urokiem, jak stworzyć typ Polaka, który byłby nie tylko do różańca ale i
do tańca. Rzec można, że szukaliśmy okazji do grzechu, ale,
sparaliżowani wiekową tradycją, szukaliśmy li tylko grzechu
złagodzonego, grzechu, który nie byłby podły, ani nikczemny, ani
brzydki, ani straszny… tak, potrzebą naszą był raczej grzeszek
sympatyczny, nie wzbudzający odrazy. Doskonale wyczuł Sienkiewicz
to ukryte zapotrzebowanie i utorował sobie drogę do triumfu. Typ
Polaka, odziedziczony po Mickiewiczu i mimo wszystko wysokiej
miary, uczynił łatwiejszym, przystępniejszym i wdzięczniejszym, cnotę
opieprzył grzechem, grzech ocukrzył cnotą i zdołał przyrządzić
słodkawy likier niezbyt silny a przecież podniecający z gatunku, który
najbardziej smakuje kobietom.
Grzech sympatyczny, grzech poczciwy, grzech uroczy, grzech „czysty”
— oto specjalność tej kuchni. Nie rzymianin Skrzetuski, ale grzesznik
Kmicic jest typowym bohaterem Sienkiewicza. Kmicicom i
Winicjuszom pozwala się grzeszyć pod warunkiem, aby grzech
pochodził z nadmiaru sił żywotnych i czystego serca. Sienkiewicz
zrealizował to wyzwolenie grzechu, które od dawna było koniecznością
polskiego rozwoju… ale na jakimże poziomie! Różnica pomiędzy
istotnym dążeniem do urody a-kokieterią na tym polega, że w
pierwszym wypadku pragniemy podobać się sobie, a w drugim
wystarcza abyśmy innych oczarowali. Ale już od lat Polacy
praktykowali urodę interesowną, zawsze w imię jakichś innych i
wyższych racji, cóż więc dziwnego, że Mickiewicz, mimo wszystko w
sporej mierze bezinteresowny i potężny, przekształcił się stopniowo w
Sienkiewicza, będącego już jawną żądzą podobania się za wszelką cenę.
Ten, naprzód, pragnął podobać się czytelnikowi. Po wtóre, pragnął, aby
jeden Polak podobał się drugiemu Polakowi i aby naród podobał się
wszystkim Polakom. Po trzecie, pragnął, aby naród podobał się innym
narodom.
W tej sieci chłonnego uwodzicielstwa ginie, rzecz jasna, wartość, a
decydujący staje się efekt zewnętrzny — i łatwość z jaką Sienkiewicz
osiąga pozór wartości, jest godna podziwu a zarazem niezmiernie
charakterystyczna. Jeżeli teatr jego pełny jest postaci tytanicznych, o
potędze i blasku — w rodzaju pana hetmana wielkiego i wojewody
wileńskiego — nie spotykanym gdzie indziej, to właśnie ponieważ to
jest czysty teatr i czyste aktorstwo. Zdolności, jakie objawia ten
kuchmistrz w przyrządzaniu nam zupy ze wszystkich blasków, są
właśnie cechą człowieka miernego, który igra wartościami. Dramatem
prawdziwej wyższości jest to, że ona za nic nie chce się zniżyć, że będzie
walczyć do upadłego o swój poziom, gdyż nie umie, nie może
zrezygnować z siebie — i dlatego wyższość autentyczna jest zawsze
twórcza, to znaczy przekształca innych na własną modłę. Sienkiewicz
natomiast z rozkoszą oddaje się cały na usługi przeciętnej wyobraźni, a
rezygnując z ducha, nie rezygnuje jednak z talentu i w ten sposób
dochodzi do sztuki arcyzmysłowej, opartej na zaspakajaniu
niewyżytych skłonności masy, staje się dostarczycielem przyjemnych
snów… do tego stopnia, iż zachwycona przeciętność krzyczy: cóż za
geniusz! I rzeczywiście, jest to sztuka w pewnym specjalnym znaczeniu
genialna, genialna właśnie dlatego, że wywodzi się z żądzy podobania
się i czarowania — i stąd ta wspaniałość narracji — intuicja gdy idzie o
wystrzeganie się tego, co może zmęczyć, znudzić, co nie bawi — ten
sok, ta barwność, ta melodia… Niezwykły geniusz, ale nieco żenujący,
geniusz od tych nieco wstydliwych marzeń, którym oddajemy się przed
zaśnięciem, geniusz, którym lepiej nie chwalić się przed zagranicą. I
dlatego, mimo całą jego chwałę, nigdy dotąd nie została oddana pełna
sprawiedliwość Sienkiewiczowi. Inteligencja polska rozkoszowała się
nim ,,do poduszki”, ale na gruncie oficjalnym -wolała wysuwać inne
nazwiska, artystów nieskończenie mniej utalentowanych ale
poważniejszych, jak Żeromski lub Wyspiański…
Jest to bowiem geniusz „łatwej urody”. Z przerażają« skutecznością
spłyca on wszystko, czego się dotknie, następuje tu swoiste pogodzenie
życia z duchem, wszystkie antynomie, którymi krwawi się poważna
literatura, zostają złagodzone i w rezultacie otrzymujemy powieści,
które podlotki mogą czytać bez rumieńca. Dlaczegóż ten bezmiar tortur
i okropności, jakimi wypełniona jest Trylogia lub Quo vadis, nie
wzbudzają protestu we wrażliwych dziewicach, które omdlewają
czytając Dostojewskiego? Gdyż wiadomo, że tortury sienkiewiczowskie
opisane są „dla przyjemności”, tu nawet ból fizyczny staje się
cukierkiem. Świat jego jest groźny, potężny, wspaniały, ma wszystkie
zalety prawdziwego świata, ale naklejono na nim etykietkę „dla
zabawy” wskutek czego ma jeszcze i tę zaletę że nie przeraża.
Lecz zabawa nie byłaby, sama przez się, taka zła, bo nigdzie nie jest
powiedziane, że nie wolno się bawić, kokietować, marzyć… gdyby ta
igraszka wartościami nie przybierała pozorów kultu wartości. Nikt nie
broni sprzedawać kota, nie należy jednak sprzedawać kota w worku.
Gdybyśmy zapytali Sienkiewicza: — Dlaczego upiększa pan historię?
Dlaczego upraszcza pan ludzi? Dlaczego karmi pan Polaków stekiem
naiwnych iluzji? Dlaczego usypia pan sumienia, tłumi pan myśl i
hamuje postęp? — odpowiedź jest gotowa, zawarta w ostatnich słowach
Trylogii: dla pokrzepienia serc. A zatem Naród stanowi ostateczne jego
usprawiedliwienie. Lecz, oprócz narodu, także Bóg. Gdyż to właśnie ma
być, w pojęciu Sienkiewicza i jego wielbicieli, pisarstwo par excellence
moralne, oparte mocno na światopoglądzie katolickim, literatura
„czysta”. Z czego okazuje się, że punkty wyjściowe Sienkiewicza zgodne
są z naszą wiekową tradycją: wszystko, co się pisze, pisze się w imię
Narodu i Boga, Boga i Narodu.
Łatwo dostrzec, że te dwa pojęcia — naród i Bóg — nie dadzą się ze
sobą całkowicie pogodzić, a w każdym razie nie nadają się do tego, aby
je szeregować jedno obok drugiego. Bóg — to moralność absolutna, a
naród to grupa ludzka o określonych dążeniach, walcząca o byt:..
Musimy więc zdecydować, czy najwyższą naszą racją jest nasze
poczucie moralne, czy też interesy naszej grupy. Otóż pewne jest, że
zarówno u Mickiewicza, jak u Sienkiewicza, Bóg podporządkowany
został narodowi i cnota była dla nich przede wszystkim narzędziem
walki o zbiorową egzystencję. Ta słabość naszej indywidualnej
moralności, ta nasza uparta stadowość, musiały z biegiem czasu
wtrącić nas w laicyzm coraz wyraźniejszy i zaprawdę cnoty
Sienkiewicza stają się już jawnym pretekstem dla urody, jest on jak
kobieta, która pielęgnuje czystość w myśli i uczynkach nie po to, aby
podobać się Bogu, lecz ponieważ instynkt ją zapewnia, że to się podoba
mężczyznom. Na pozór więc tylko jest Sienkiewicz pisarzem katolickim
i ładna jego cnota jest o sto mil od prawdziwej cnoty katolickiej,
bolesnej, niewdzięcznej, będącej kategorycznym odepchnięciem zbyt
łatwych uroków — cnota jego nie tylko doskonale godzi się z ciałem, ale
nawet zdobi je jak uśmiech. Dlatego literaturę Sienkiewicza można by
zdefiniować jako zlekceważenie wartości absolutnych w imię życia i
jako propozycję „życia ułatwionego”.
Nigdy znakomite powiedzenie Gide’a że „piekło literatury
wybrukowane jest szlachetnymi intencjami”, nie okazało się trafniejsze
niż w tym wypadku… i demoniczne konsekwencje szlachetnych i
szczerych — nie należy o tym wątpić — sienkiewiczowskich intencji nie
dały na siebie długo czekać. Jego „piękność” stała się idealną piżamą
dla tych wszystkich, którzy nie chcieli oglądać swej szpetnej nagości.
Sfera szlachecko-ziemiańska, żyjąca na swoich folwarkach tym właśnie
życiem ułatwionym i będąca, w znakomitej większości, rozpaczliwą
bandą gnuśnych bęcwałów, znalazła na koniec swój idealny styl i, co za
tym idzie, uzyskała pełne zadowolenie z siebie. Nasiąknęła do cna z
rozkoszą tymże stylem arystokracja, burżuazja, kler, wojsko i wszelki w
ogóle żywioł, który pragnął wykpić się zbyt trudnym konfrontacjom, a
patriotyzm, ten patriotyzm polski, tak łatwy i szparki w swoich
początkach, a krwawy i olbrzymi w swoich skutkach, upajał się Polską
sienkiewiczowską do nieprzytomności. Rozmaite hrabiny, inżynierowe,
mecenasowe, obywatelki ziemskie i miejskie odnalazły na koniec tę
„kobietę-Polkę” w którą mógł wcielić się ich idealizm podparty
mężowskim groszem i wychuchany przez służbę domową, i odtąd te
kapłanki i strażniczki, te wiochny, te Oleńki i Baśki stały się
nieprzemakalne i niedostępne wszelkiej rzeczywistości zewnętrznej —
gdyż wiedza szkodziła im na „czystość”, gdyż ich piękność polegała
właśnie na nieprzemakalności. Lecz, co gorzej, cała dusza narodu stała
się niewrażliwa na świat zewnętrzny, jak to się dzieje z marzycielami,
którzy wolą nie psuć sobie marzeń. I może nie dlatego, aby nie
interesował tej masy Polaków uparty rewizjonizm Zachodu,
wybuchający coraz nowym marksizmem, freudyzmem czy
surrealizmem; ale istniała w nich pewna obawa przed rzeczywistością,
gdyż w głębi ducha było im wiadomo, że ich, z Sienkiewicza poczęte,
wyobrażenie o sobie jest jak pancerz Don Kiszota, którego lepiej nie
wystawiać na ciosy. I zresztą oni tego nie lubili, nie znajdowali w tym
upodobania, rycersko-ułańska ich dusza co innego pokochała. Potęgo
sztuki! Oto pewien styl decyduje o możliwościach emocjonalnych
narodu, czyniąc go głuchym i ślepym na wszystko inne, określając do
tego stopnia najskrytsze jego gusty, iż 90° o świata staje się mu
niejadalne. Naturalnie, sam Sienkiewicz tego nie dokonał. Miał on, jak
widzieliśmy, swoich poprzedników, miał też i następców, to znaczy całą
szkołę sienkiewiczowską w literaturze i sztuce.



Z powyższego, z lotu ptaka dokonanego, przeglądu przygód narodu
naszego z urodą wynikałoby, że prawdziwej, autentycznej piękności
polskiej dotąd nie ma. Ani piękności, ani formy, ani stylu. Nie łudźmy
się ani przez chwilę, że literatura i sztuka, jaką dziś rozporządzamy, jest
naprawdę stylem. Gdyż styl, forma, piękność mogą być tylko dziełem
ludzi duchowo wolnych, dążących do tego celu z całą bezwzględnością,
dość śmiałych i dość namiętnych w tym poszukiwaniu, aby wzgardzić
wszystkimi względami postronnymi i obnażyć nas tak, jak jeszcze nigdy
nas nie obnażono. Dopiero wówczas Polacy pogodzą się z
rzeczywistością i z należytą swobodą przystąpią do siebie. Nie
dopracujemy się nigdy ani urody, ani cnoty polskiej, póki nie
ośmielimy się odkryć polskich grzechów i polskiej brzydoty.
Ale nie lekceważmy Sienkiewicza. Od nas samych zależy, czy on
stanie się narzędziem prawdy, czy fałszu, i jego twórczość tak
wstydliwa może doprowadzić nas do samoobnażenia w większej mierze
niż jakakolwiek inna. Demaskująca, obnażająca siła Sienkiewicza na
tym właśnie polega, że on posuwa się po linii najmniejszego oporu, że
cały jest przyjemnością, nieobowiązującym wyżyciem się w tanim
marzeniu. Jeśli przestaniemy widzieć w nim nauczyciela i mistrza, jeśli
zrozumiemy, że to jest poufny nasz marzyciel, wstydliwy opowiadacz
snów, to książki jego urosną nam na miarę sztuki o charakterze
spontanicznym, której analiza wprowadzi nas w mroki naszej
osobowości. Gdybyśmy pisarstwo Sienkiewicza potraktowali w ten
sposób, jako wyładowanie instynktów, pragnień, tajnych aspiracji,
ujrzelibyśmy w nim prawdy o sobie od których, być może, włosy
stanęłyby nam dęba. Jak nikt, wprowadza on w te zakamarki naszej
duszy gdzie się urzeczywistnia polskie wymigiwanie się życiu, polskie
uchylanie się prawdzie. Nasza „powierzchowność”, nasza „lekkość”,
nasz w gruncie rzeczy nieodpowiedzialny, dziecinny stosunek do życia i
do kultury, nasza niewiara w pełną rzeczywistość egzystencji
(wynikająca chyba z tego że nie będąc w pełni Europą, nie jesteśmy
Azją) ujawnia się tutaj tym gwałtowniej, im bardziej się tego wstydzi.
Jeżeli nowoczesna myśl polska nie zdobędzie się na należytą
przenikliwość to, przerażona tym odkryciem i pragnąc za wszelką cenę
upodobnić się do Zachodu (lub do Wschodu) pocznie tępić w nas te
„wady” i przerabiać naszą naturę — co doprowadzi do jednej więcej
groteski. Jeżeli jednak będziemy dość rozumni aby po prostu
wyciągnąć z siebie konsekwencje, odkryjemy zapewne w sobie
nieprzewidziane i nie wyzyskane możliwości i zdołamy zaopatrzyć się w
piękność zgoła odmienną od dotychczasowej.
Zdawałoby się co prawda, że mówić o nowoczesnej myśli polskiej i o
polskim rozwoju, w obecnych warunkach naszego zakneblowania,
prymitywizmu i wszechstronnej nędzy, jest niczym więcej, jak
frazeologią. A jednak! Istnienie jest rzeczą skomplikowaną. Za kulisami
pierwszoplanowych zdarzeń odbywa się nieustanna praca psychiczna
na dalszą obliczona metę. Życie w nas ani na chwilę nie zostało
zahamowane a tylko, w tej chwili, nie może wydostać się na
powierzchnię. Dziś — tam w kraju — bardziej niż kiedykolwiek masy
polskie duszą się w kagańcu sztucznej estetyki, narzuconej im w imię
Cnoty (proletariackiej). Co więcej — nigdy nie było silniejsze nasze
rozdarcie między Wschodem i Zachodem, a te dwa światy wzajemnie
się niszcząc i kompromitując w polu naszego widzenia, wytwarzają w
nas pustkę, którą będziemy mogli zapełnić tylko własną treścią. Prędzej
czy później ukaże się nam prawdziwy diabeł i wówczas dopiero
dowiemy się do jakiego Boga mamy się modlić.

KONIEC.

Nota wydawcy

Trzytomowy Dziennik Witolda Gombrowicza nie przypomina
stereotypowych dzienników pisarzy, czyli utworów pełniących rolę
kroniki faktów z życia artysty, notatnika intelektualnego bądź
autokomentarza do twórczości. Jest on w całym tego słowa znaczeniu
dziełem literackim, i to dziełem wybitnym, uważanym przez wielu
znawców za najwyższe twórcze osiągnięcie pisarza.
Powstając sukcesywnie na przestrzeni kilkunastu lat, Dziennik jest
oczywiście dokumentem życia i ewolucji poglądów Gombrowicza, nosi
na sobie piętno upływu czasu. Jednocześnie jednak jest to utwór
świadomie s k o n s t r u o w a n y; każdy z jego rozdziałów stanowi
całość opracowywaną najpierw do publikacji na lamach miesięcznika,
następnie zaś modyfikowaną bądź rekonstruowaną tak, by stać się
elementem kompozycyjnym tomu. Nie jest więc Dziennik narastającym
bezplanowo sprawozdaniem z życiowych przypadków autora, ale próbą
autokreacji, modelowania własnej postaci i biografii na użytek
odbiorcy. Oczywiście gdzieś u podstaw tej konstrukcji znajdziemy
zdarzenia z biografii autora, które Dziennik raz mniej, raz bardziej
dokładnie relacjonuje, obok jednak na równych prawach pojawiają się
fragmenty o charakterze filozoficznego eseju, pełne ognia polemiki,
partie liryczne, groteskowe żarty i stylizacje, wreszcie wprost fikcja
literacka. Dziennik jest więc symfonią o wielu różnych tonach, które
dopiero zestrojone razem dają właściwy efekt artystyczny.
Głównym tematem Dziennika jest oczywiście — sam Gombrowicz.
Nie darmo ciąg zapisków otwiera czterokrotnie powtórzone „Ja”.
To nie manifestacja egotyzmu — raczej określenie głównego
problemu który ma autor do rozwiązania. Kim jest bowiem? Zwykłym
człowiekiem, umieszczonym gdzieś w świecie i mającym jakieś swoje
drobne, życiowe sprawy. Członkiem społeczności towarzyskiej, w
obrębie której pragnie brylować i dominować otoczenie. Członkiem
wspólnoty narodowej, obciążonym tradycją i obowiązkami,
przywiązanym do pewnych treści i symboli, do języka wreszcie.
Pisarzem, artystą — więc istotą dziwaczną, wyrzuconą poza obręb
tłumu, naznaczoną przez geniusz, ale też chorą na manię wielkości,
uraźliwą, walczącą piórem o własne, osobiste sprawy na równi z
uniwersalnymi problemami świata. Filozofującym Ego, które pragnie
określić swe miejsce w kosmosie bytów, wartości, innych „ja”, już
istniejących systemów filozoficznych i światopoglądowych. Bytem
fizycznym zanurzonym w świat rzeczy, cierpiącym ból i przeżywającym
namiętności. Kim jeszcze? Także „narratorem własnej historii”, „ja
piszącym”, które w formie literackiej próbuje za jednym zamachem
zdać sprawę z własnej zmienności, migotliwości, a zarazem
wypowiedzieć o sobie i świecie kilka prawd, które miałyby szansę
przetrwania.
Efektem tej różnorodności wypowiadających się w Dzienniku „ja”
jest niezwykłe wprost bogactwo tonów i stylów mówienia. Autor jak
gdyby wypróbowuje wszystkie możliwości wcieleń, jakie przed nim
stoją, a przy tym nieustannie atakuje wszystkich naokoło — tak jakby
dopiero w starciach z Innymi zyskiwał kształt określony. Atakuje więc
namiętnie formę polską i narodowe stereotypy o tyle, o ile służą
tłamszeniu indywidualności jednostek; atakuje doktryny filozoficzne i
polityczne (tym silniej, im bardziej go fascynują); przedstawia często
bezlitosne charakterystyki kolegów po piórze, dyskutuje z krytykami,
sierdzi się na „felietonistów”, nawet listy do redakcji głupiutkich
czytelniczek potrafią wzbudzać w nim emocje i skłaniać do odpowiedzi.
Obok opisuje swe potyczki z przedstawicielami kulturalnego
establishmentu Argentyny, a także kreśli historię swego oczarowania
młodością, dzieje przyjaźni z utalentowanymi nastolatkami z Tandilu
czy Santiago, których pociągał i fascynował, będąc im czymś w rodzaju
intelektualnego „ojca”. Znajdziemy także w Dzienniku sylwetki
przyjaciół Polaków, relacje z niezbyt licznych podróży, wśród których
niektóre otrzymały szczególnie staranny szlif artystyczny — jak np.
Diariusz Rio Parana, będący jakby osobnym utworem literackim o
filozoficznej wykładni, czy — z późniejszego okresu — opis rejsu do
Europy i wizerunek Berlina Zachodniego — miasta z “kompleksem
winy”.
Osobne miejsce zajmują w Dzienniku autokomentarze i
autointerpretacje, w których Gombrowicz próbuje spojrzeć na siebie,
swoją twórczość z zewnątrz — rodzi to nawet na przestrzeni kilku lat
eksperyment dziennikowej narracji w trzeciej osobie, która — zdaniem
pisarza — pozwala pełniej siebie wypowiedzieć. I jeszcze jeden wątek
istotny — to swoiste „portrety chwil”: relacje z momentów olśnienia, z
minut, w trakcie których rodziła się jakaś myśl — rodziła pokrętnie, w
nieoczekiwany sposób, w ścisłym związku z przypadkowymi treściami
napływającymi z otoczenia.
Tak oto wieloma głosami, tonami, stylami, korzystając z
niezliczonych masek czy z odbicia w Innych, przemawia dziennikowe
„ja” Gombrowicza. Dziennik emigranta, który przez całe lata wiódł
skromne życie wśród obcych i nie mógł pochwalić się ani znajomością
wielkich tego świata, ani szczególnie barwnym życiorysem, stał się
niespodzianie jednym z bardziej frapujących literackich dokumentów
epoki.
W ostatnim tomie autor — wbrew swym zwyczajom — wypowiada się
na tematy polityczne. Pełen pasji ton tych fragmentów wynika jednak
głównie z osobistych urazów.
Publikacje książkowe poszczególnych tomów Dziennika Witolda
Gombrowicza poprzedzał druk fragmentów w paryskiej „Kulturze”;
teksty z tomu I ogłaszał autor w latach 1953—1956, z tomu II w latach
1957—1961, z tomu III w latach 1961—1966. Jedyne wydanie
książkowe, jakie ukazało się za życia pisarza, dokonane zostało
nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu: Dziennik (1953—1956), maj
1957; Dziennik (1957—1961), wrzesień 1962; część trzecia wydana wraz
z Operetką: Dziennik (1961 —1966). Operetka, listopad 1966. W dwa
lata po śmierci autora, w roku 1971, trzy części Dziennika zostały
przedrukowane w obrębie wydawanych przez Instytut Literacki Dziel
zebranych Witolda Gombrowicza jako tomy VI, VII i VIII — przy czym
Dziennik (1961—1966) poszerzono w stosunku do pierwodruku
książkowego o dalszy ciąg tekstów z roku 1966, publikowanych w
„Kulturze” w latach 1966 i 1967 już po oddaniu książki do składu oraz
po jej ukazaniu się. W tymże czasopiśmie — od października 1967 do
numeru z czerwca—lipca 1968 — można znaleźć pt. Fragmenty z
dziennika garść zapisków, nazwanych później przez autora „gierką,
igraszką, zabawką”, oraz ostatnie notatki, pochodzące prawdopodobnie
z marca 1969, a wydrukowane już po śmierci pisarza („Kultura”, lipiec
—sierpień 1969, nr 7—8). Nie wydane fragmenty dziennika z lat 1957—
1958 i 1968 zostały opublikowane w języku francuskim w
wydawnictwie L’Herne, Paris 1971, s. 447—466.
Zarówno fragmenty, jak i całość Dziennika były wielokrotnie
tłumaczone; w latach 1961—1970 dokonano przekładów na język
angielski czeski, francuski, hiszpański, holenderski, niemiecki,
serbsko-chorwacki i włoski.
Podstawą obecnego druku Dziennika, trzeciej w języku polskim
publikacji książkowej, jest trzyczęściowa edycja Instytutu Literackiego
z lat 1957,1962 i 1966, jako jedyna dokonana za życia autora, a dwóch
ostatnich rozdziałów tomu III — teksty ogłoszone również za życia
pisarza: rozdz. XVIII — „Kultura”, Paryż, grudzień 1966, nr 12/230, s. 7
—18, pt. Fragment z dziennika; rozdz. XIX — „Kultura”, kwiecień 1967
w nr 4/234, s. 23—32, pt. Fragment z dziennika.
W edycji niniejszej poprawiono nieliczne błędy literowe wydania
pierwszego, przywrócono pominięte wersy na podstawie druku w
„Kulturze” jako oczywiste omyłki oraz za Dziełami zebranymi
powtórzono pewne porządkujące ingerencje wydawcy, np. w zakresie
stosowania kursywy dla wyrażeń w języku obcym. Ponadto
uporządkowano zapis tytułów dzieł (kursywą) i czasopism (antykwą w
cudzysłowie); usunięto zbędne kropki (po wielokropku, pytajniku,
wykrzykniku) oraz poprawiono ortografię, przeważnie w zakresie
pisowni łącznej i rozłącznej.
Nie ingerowano natomiast (w sensie ujednoliceń) w sposób zapisu
cytatów, przytoczeń, układu dialogów itp., bardzo różnie traktowanych
przez pisarza. Nie ingerowano też w pozorny chaos interpunkcyjny:
stosowanie przecinków w Dzienniku odbiega od ogólnej polskiej
normy, ale podobna sytuacja panuje w wielu dziełach Gombrowicza,
gdzie również w obecnej edycji poprawek ani ujednoliceń nie
wprowadzano. Tym bardziej więc w Dzienniku interpunkcję
pozostawiono bez zmian, zwłaszcza że w samym tekście Dziennika, w
zapiskach z roku 1959, można dopatrzyć się zdecydowanej opinii
autora na ten temat: „Na własnej skórze nieraz doświadczyłem, że
poruszano niebo i ziemię, aby wytłumaczyć przecinek, który po prostu
wynikał z konstrukcji zdania…”, oraz (z okazji krytyki stosunków
panujących w redakcji londyńskich „Wiadomości”): „tu zatriumfował
(…) redaktor nad twórcą, przecinek i średnik nad talentem…”
W stosunku do pierwodruku w „Kulturze” tom ten zawiera najwięcej
— spośród trzech tomów Dziennika — zmian i dodatków. W wydaniu
książkowym został przez autora uzupełniony dodanymi na końcu tomu
dwoma artykułami, nie będącymi sensu stricto „dziennikiem”: Przeciw
poetom (pierwodruk „Kultura” 1951, nr 10 (październik), s. 4—11) i
Sienkiewicz (pierwodruk „Kultura” 1953, nr 6 (czerwiec), s. 3—11) oraz
włączonym w obręb rozdziału IV Komentarzem do własnego przekładu
eseju: E. M. Cioran, Dogodności i niedogodności wygnania
(pierwodruk „Kultura” 1952, nr 6 (czerwiec), s. 3—9). Ponadto zawiera
on — według autorskiego Słowa wstępnego do tegoż tomu —
„fragmenty dotąd nie ogłoszone”. Następujące odcinki tekstu nie były
ogłaszane przed wydaniem książkowym: rozdział I, s. 9, w. 1—8
(początek Dziennika): rozdział V, s. 73—84 (cały rozdział bez
pierwodruku): rozdział VI, s. 94, w. 8 — s. 95, w. 12: rozdział VII, s. 99
—110 (cały rozdział bez pierwodruku): rozdział VIII, s. 111, w. 1—7
(początek rozdziału), s. 119, w. 20 — s. 124, w. 15; rozdział XI, s. 157, w.
35 — s. 158, w. 27, s. 159, w. 28 — s. 164, w. 34: rozdział XII, s. 170—
181 (cały rozdział bez pierwodruku): rozdział XIII, s. 196, w. 16 — s.
199, w. 11 (koniec rozdziału): rozdział XVI, s. 237, w. 1 — s. 238, w. 3:
rozdział XVII, s. 264, w. 24 — s. 265, w. 6 (koniec rozdziału); rozdział
XX, s. 311, w. 27 — s. 321, w. 14 (koniec rozdziału).
W stosunku do brzmienia pierwodruku poczynił autor w wydaniu
książkowym szereg zmian, polegających przede wszystkim na
pominięciach pewnych partii tekstu. (Niektóre z tych opuszczeń,
dotyczące części zdań lub pojedynczych wyrazów, wydają się jednak
niewątpliwie błędem druku, a nie zamysłem autorskim, gdyż
zniekształcają bądź zaciemniają tekst, toteż te pominięcia obecnie
przywraca się). Ponadto dokonał autor nielicznych przestylizowań, z
których najważniejsze wymieniamy poniżej.
Oto wykaz najistotniejszych różnic pomiędzy wydaniem książkowym
a pierwodrukiem w „Kulturze” (po dwukropku przytacza się brzmienie
pierwodruku):
s. 21, w. 17 — zamiast „i katolicyzm i cierpienia książki”:
„i katolicyzm i cierpienia i książka” (co wprowadzono obecnie do
tekstu) s. 30, w. 29—31 — zamiast „skupiać się na jednym tylko boju”:
„skupiać się na jednym tylko zagadnieniu, przygotowywać się do
jednego tylko boju” (co wprowadzono obecnie do tekstu) s. 55, po w.
10:
„Pianiści! Przyjaciele! Nie gniewajcie się na dłoń, która potrząsa
wami, na palec, który ukazuje wam wroga, na usta, które szepcą: oto
śmieszność, oto problem! Nie szykana lecz czułość przeze mnie
przemawia. Nie z soli jestem ani z roli, ale z tego, co mnie boli”, s. 69,
w. 29 — po „przejęcie się człowiekiem”:
„i o język dalszy od efekciarstwa, trudno o większą powagę”, s. 70, w.
17 — po „chciałbym się zgodzić”:
„i niewiele jest dzieł współczesnych, które by budziły we mnie tak
silną żądzę stowarzyszenia się z autorem, uznania tych słów za moje” s.
72, po w. 21:

Jaspers „Prawdziwy bohater nie daje się złudzić nierealnym
nadziejom ani kłamliwym echom, które budzi jego działalność, i które
podsuwają mu fałszywy obraz własnego ja. Rezygnuje z łatwej drogi,
którą idą wszyscy, i nie nadwątli go opór ani krytyka. Charakteryzuje
go wierność wobec własnego powołania. A jednak ta wierność może
wydać go odosobnieniu: rzeczywiście, ludzie złej woli skłonni będą
uznać to tylko za chełpliwy upór, który należałoby ukarać
niedostrzeganiem — w ten sposób usiłują zmusić bohatera do poddania
się woli ogółu. Utrzymać w tych warunkach swoją linię bez
zacietrzewienia, ale i bez słabości, nie dać się zmamić, zachować nawet
w momentach wyczerpania duchowego wierność decyzji z którą
utożsamiamy własną egzystencję, oto zadanie, które niejednego położy
na obie łopatki”.
„…A zatem cechę bohatera stanowi, że on umie oprzeć się siłom —
których natura zmienia się wraz z epoką — usiłującym narzucić mu
swoją ślepą wolę; tak więc, dzisiaj, bohater opiera się nieuchwytnej sile
masy. Żaden człowiek, pragnący żyć na świecie nie może obecnie
zadrzeć z masą; musi ją przyjąć bez protestu i wziąć w niej udział, lub,
w przeciwnym razie, zostanie umęczony przez tego tyrana, który zabija
w milczeniu i niedostrzegalnie… Bohater współczesny jest
męczennikiem, który nie widzi swego wroga, a sam również jest
niewidzialny w tym, czym jest naprawdę”.
Pisane w roku 1930. Mogłoby być napisane sto lat temu — nic w tym
nie ma nowego. A jednak dzisiaj to staje się prawdziwsze niż było —
coraz ostrzejszą treść wkłada w to czas”, s. 95, w. 29 — zamiast „nigdy
nie byliśmy szczęśliwi w Kraju”: „nigdy nie byliście szczęśliwi w Kraju”
s. 138, w. 8—9 — zamiast „która wiedzie do reformy świata”:
„która wiedzie do reformy warunków myślenia, a zatem do reformy
świata” (co wprowadzono obecnie do tekstu)
s. 147, w. 24—25 (brak zdania): „Nawet ten mój nieoszacowany
poplecznik Jeleński”. s. 149, po w. 30:
„Panie i panowie popijają refrescos”.
s. 152, w. 15, 22, 26, 32 — zamiast „pani G.”:
„pani Grobicka”
s. 150, w. 7, przed „Zbyszewskiemu”:
„wielce uzdolnionemu”
s. 165, w. 3 — przed „wręczył mi Program”:
„powiedział: — Gamoniu! Gdybyś nie był głąbem, oto co powinien
byś zdziałać — ty i skryby tobie podobne! I” s. 165, zamiast w. 22—26:
„Jutro aeroplanem wyruszamy do estancji, oddalonej o kilkadziesiąt
kilometrów (ale droga podła)”, s. 220, w. 25 — przed ,nicość sztuki”:
„nicość nawet buntu” s. 222, przed w. 16:
„Do tego dochodziły jeszcze inne względy, odsuwające mnie coraz
bardziej od środowiska intelektualnego: ja byłem zdania, że
intelektualiści źle robią oddzielając się murem chińskim od rewolucji
— nieuniknionej — która już wówczas stawała się rzeczywistością w
Argentynie, że, owszem, należało wsadzić w ten proces historyczny cały
intelekt i oświecenie kraju — ten zaś pogląd był nie do przełknięcia dla
intelektu, oderwanego od sfery niższej, zatopionego w idyllicznej wizji
’demokracji’ z początków tego stulecia i nie liczącego się z ciśnieniem
faktów. Więc i w tym trudno mi było z nimi się porozumieć”, s. 254, w.
32 — zamiast „pewnej książki”:
„’Nagrody pocieszenia’ Brezy”

Poza wprowadzeniem do tekstu — według pierwodruku —
wymienionych powyżej fragmentów zdań dokonano w obecnej edycji
jeszcze następujących poprawek:
s. 53, w. 11—12 „bocznym sierpowym pasażem zjechał
Braiłowskiego” poprawiono na: „…zajechał” (według pierwodruku) s.
53, w. 13 „wymierzy” poprawiono na „wymierzył” (według
pierwodruku)
s. 59, w. 19—20 „wyprowadzałem” poprawiono na „wyprowadzam”
(według pierwodruku)
s. 112, w. 33 „straszliwą cichą” poprawiono na „straszliwie cichą”
(według pierwodruku)
s. 121, w. 16 „ów gwałt dokonywany przez nich przez sąd
powierzchowny” poprawiono na: „…na nich…” (tekst bez pierwodruku)
s. 130, w. 7 „revolution” poprawiono na „relation” s. 132, w. 28 „z
dawnymi miłośnikami” poprawiono na: „z dawnymi miłościami”
(według pierwodruku)
s. 159, w. 14 „poetowanym stylu” poprawiono na: „poetowatym
stylu” (według pierwodruku)
s. 211, w. 5—6 „uzależnia starszość od młodości” poprawiono na: „…
młodszości” (według pierwodruku).
Natomiast pozostawiono bez poprawki zdanie „…coś bardzo
polskiego, praszczur Reja i Potockiego, wnuk Sienkiewicza” (s. 159 w.
30—31), choć nasuwa się podejrzenie omyłkowego użycia przez autora
słowa „praszczur” zamiast logiczniejszego w tym kontekście słowa
„prawnuk”.

Tom niniejszy uzupełniono obecnie fragmentem, który dotychczas
nie był ogłaszany w języku polskim; znalazł się natomiast w francuskim
przekładzie pierwszego tomu Dziennika (Journal 1953—1956, Paris
1964; Julliard, Les Lettres Nouvelles). Wydawnictwo Literackie
fragment ten opublikowało zgodnie z życzeniem żony pisarza, Rity
Gombrowicz, i na podstawie przesłanego przez nią oryginału polskiego,
włączając go według wskazówek tłumacza Dziennika, Allana Kosko, do
rozdziału XXI (s. 323, w. 1— s. 324, w. 4).
Opracowanie graficzne
Lech Przybylski

Redaktor techniczny
Krystyna Brablec

Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków—Wrocław 1986
Wyd. I. Nakład 20 000 + 350 egz.
Ark. wyd. 17,9. Ark. druk. 23,5
Papierdruk. mat. kl. III, 82 x 104 cm, 70 g
Zam. nr 347/82 A-16-269
Drukarnia Wydawnicza im. W. I. Anczyca, Kraków, ul. Wadowicka 8
Przypisy

[1] Patrz uzupełnienie.

[2] Patrz uzupełnienie.

[3] [Fragment dziennika datowany: Poniedziałek, pochodzący z
archiwum pisarza, nigdy nie ogłoszony po polsku. Zob. Nota
wydawcy do niniejszego wydania, s. 370].

You might also like